Forum Dziurawy Kociol
www.kociool.fora.pl ---- wszystko o HP
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

TakTak
Idź do strony 1, 2  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Bohaterowie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 22:51, 16 Lip 2008    Temat postu: TakTak

ROZDZIAŁ 1

Polityka wojny



W głównej auli Ministerstwa Magii panował zamęt. Zgromadzeni tam czarodzieje przekrzykiwali się i przepychali. Jedni szeptali do siebie z przejęciem, inni natomiast głośno komentowali ostatnie wydarzenia. Jednak wszystkich łączyło jedno. Chęć zmiany ministra.

Dumbledore stał w pobliżu podium, na którym miał wystąpić Knot. Był tutaj tylko dlatego, że poprosił go o to Korneliusz

Minister rozglądał się nerwowo. Widział kpiące twarze ludzi stojących z przodu, do jego uszu dolatywały strzępy co głośniejszych rozmów.

Wszedł na podwyższenie. Poprosił o ciszę, ale nikt go nie posłuchał. Dopiero, gdy na scenę wkroczył Dumbledore rozwrzeszczana gawiedź uciszyła się. Albus uśmiechnął się, jak dobry dziadek, który zawsze ma cukierka dla swoich wnucząt.

- Niech minister powie to, co ma do powiedzenia – odezwał się cichym głosem, ale w każdym miejscu auli było słychać go bardzo dobrze.

Knot spojrzał na niego spłoszonym wzrokiem. Zacisnął zęby i potrząsnął głową. Potem powiedział to, co miał powiedzieć. Czarodzieje spodziewali się długiej przemowy, ale jej nie było. Korneliusz powiedział tylko pięć zdań.

- Rezygnuję. Nie będę już dłużej ministrem. Społeczeństwo czarodziejów potrzebuje człowieka o silnych nerwach, nie bojącego się sięgnąć po broń ostateczną, ja nie jestem tą osobą. Dlatego tutaj i teraz, biorąc was za świadków składam swój urząd w ręce Dumbledore’ a. On przekaże go dalej, kiedy wybierzecie mojego następcę.

Zszedł z podium i opuścił Ministerstwo Magii nie niepokojony przez nikogo.

Dopiero teraz ludzie dowiedzieli się, czym jest chaos. Nawet Dumbledore nie potrafił zapanować nad rozwrzeszczanymi czarodziejami. Każdy chciał przeforsować swojego kandydata. Problem polegał na tym, że większość albo była zbyt młoda tudzież za stara, albo nie znała się na polityce. Takich było najprościej kontrolować i wykorzystywać do własnych celów.

Stojący przy wyjściu mężczyzna prychał co chwilę. Ci ludzie nie potrzebowali kolejnego ministra nieudacznika, ale dyktatora, który poprowadziłby ich do zwycięstwa. Niestety, zawsze istniało ryzyko, że dyktatorowi spodoba się władza i nie będzie chciał ustąpić ze stanowiska.

Przepchnął się przez tłum czarodziejów i wszedł na podium. Spiorunował wzrokiem zbliżających się Aurorów. Nie potrzebował dodatkowych kłopotów, nie mówiąc już o tym, że nie chciał z nimi walczyć. Uniósł różdżkę i nakreślił nią skomplikowany znak. Nie wyleciał z niej żaden promień, ale czarodzieje natychmiast się uciszyli.

Albus z zainteresowaniem przypatrywał się nieznajomemu. Nie widział twarzy człowieka, gdyż skrywał ją obszerny kaptur. Dałby jednak sobie rękę uciąć, że już kiedyś widział te ruchy.

Tajemniczy mężczyzna zsunął kaptur. Oczom zgromadzonych ukazała się przystojna, choć nieco pomarszczona twarz. Osobnik miał wysokie czoło, krzaczaste brwi i kpiący uśmieszek na twarzy. Niemal całkowicie białe włosy miał obcięte na wysokości uszu. Opuścił rękę i dopiero wtedy odwrócił się w stronę Albusa.

Ten przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. W końcu na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

- Co tu robisz, Aberforth?

- To tak się wita brata?! – krzyknął mężczyzna. – Oczywiście przyszedłem ci z pomocą. Mam idealnego kandydata na Ministra. Nie jest związany z żadną ze stron, bo przez ostatnie kilkanaście lat nie było go w kraju.

- Kogo masz na myśli? – zapytał niepewnie Albus. Znając możliwości tego jegomościa wszystko możliwe, że zaproponuje na to stanowisko jakąś kozę.

Młodszy Dumbledore podrapał się po głowie, sprawiając, że jego włosy stanęły dęba.

- Pamiętasz Nickolasa? Byłem z nim na jednym roku w Hogwarcie.

Starszy z braci skinął głową.

- To dobrze. Nick stwierdził, że angielscy czarodzieje potrzebują świeżej krwi. Kogoś, kto potrafiłby opanować chaos i zacząć działać. Nie znam żadnej innej osoby, prócz Nicka, która nadawałaby się na to stanowisko.

Albus zamyślił się. Nickolas był jednym z najlepszych uczniów szkoły. Zawsze przygotowany i skory do pomocy. Był w Ravenclawie, ale przyjaźnił się nawet ze Ślizgonami. Ostatni raz spotkali się ponad czterdzieści lat temu i od tego czasu nie zamienili ze sobą nawet jednego słowa. Krążyły plotki, że Nick ukrywał się u tybetańskich mnichów.

- Nie widziano go od półwiecza – mruknął dyrektor Hogwartu. – Nie wiadomo, czy nie jest wariatem.

W tym momencie w jednym z kominków zapłonął zielony ogień. Po chwili wyskoczyły z niego dwie postacie. Jedną był siwowłosy staruszek o poskręcanych kościach. Podpierał się laską. Drugą była młoda dziewczyna o brązowych włosach. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne, a na głowie czapkę z daszkiem. Ubrana była w białą bluzkę na ramiączkach i krótkie zielone szorty.

Nastolatka rozejrzała się dookoła. Przez chwilę skupiła wzrok na jednej z Aurorek. W końcu skinęła głową, ale nie spuszczała oka z kobiety. Mężczyzna szepnął coś do ucha dziewczyny, ale ta potrząsnęła głową. Nieznajomy wzruszył ramionami i zaczął się przepychać w stronę podestu.

- Może i mam reumatyzm – mówił po drodze, - ale wariatem to ja na pewno nie jestem. Martwiłbym się natomiast o stan twojego umysłu, Albusie. Doprowadziłeś do sytuacji, którą jak zwykle ja i Aber będziemy musieli naprawić, bo ty okazałeś się zbyt nieodpowiedzialny. Doprawdy, żeby stracić zaufanie zwykłego dziecka trzeba mieć naprawdę wielkie zdolności.

Prawdopodobnie mówiłby jeszcze dłużej, gdyby towarzysząca mu dziewczyna nie ścisnęła jego ręki. Nastolatka pokręciła głową, jakby dawała mu do zrozumienia, że powiedział za dużo. Staruszek wzruszył ramionami i dopiero potem wszedł na podium.

Zgromadzeni czarodzieje ze zdziwieniem patrzyli, jak nowoprzybyły serdecznie wita się z obojgiem braci.

- Nickolasie, a kim jest twoja milcząca towarzyszka? – zagadnął Albus.

- To Nicole, moja prawnuczka – rzucił wesoło mężczyzna.

Dziewczyna spojrzała na Nickolasa, ale nic nie powiedziała. Nie była jego wnuczką, właściwie nie była z nim nawet spokrewniona. To on wziął ją ze szpitala, kiedy prawie całkowicie straciła wzrok. Miało to miejsce jakieś siedem lat temu. Od tej pory “dziadek” uczył ją wszystkiego, co sam wiedział, ale dziewczyna i tak do większości rzeczy musiała dojść sama.

Percy Waesley patrzył na odgrywającą się przed nim scenę z rosnącą irytacją. Może i Korneliusz Knot zrezygnował z piastowania urzędu, ale Percy nie zamierzał rezygnować ze swojego stanowiska. Ciężko pracował, aby zostać prawą ręką ministra i teraz tak po prostu miałby usunąć się w cień? Mowy nie ma!

Z odrazą spojrzał na staruszka, którego szata ciągle jeszcze nosiła ślady bliskiego kontaktu z kominkiem. Ten pokurcz miałby być ministrem? Dobre sobie!

- Radziłabym słuchać – odezwała się szeptem Nicole. – A tak przy okazji, mógłbyś pogodzić się z rodziną. W tych czasach właśnie ona jest najważniejsza.

Nastolatka odwróciła się na pięcie i poszła w stronę podium.

Percy zastanawiał się, skąd ta dziewucha mogła wiedzieć, że wyrzekł się rodziny. Nagle zdał sobie sprawę, że nastolatka nie mówiła, jak osoba w jej wieku, ale jak dorosła, doświadczona przez życie kobieta.

- Szanowni czarodzieje! Panie i panowie! – zakrzyknął wyjątkowo mocnym głosem Nickolas. – Jak zapewne wiecie, potrzeba Ministra. Ministra, powtarzam! Nie dyktatora, który bez sądu będzie wsadzał ludzi do Azkabanu. Chyba każdy z was wie, co działo się szesnaście lat temu. Nie twierdzę, że pan Crouch był złym Ministrem. Mówię jedynie, że władza nie powinna skupiać się w ręku jednego człowieka!

Wszyscy rozglądali się po sobie z konsternacją. Nikt nie wiedział, o co mogło chodzić temu mężczyźnie.

- Trumwirat – wyszeptał niepewnie stojący z boku Auror. – Chcą zorganizować trumwirat!

- Dokładnie, szanowny panie, dokładnie – potwierdził Nickolas. – Tylko na trochę innych zasadach. Na razie ja, Albus i Aberforth zajmiemy się sprawami magicznej społeczności. Będzie się tak działo, dopóki nie wybierzecie właściwego ministra. Potem ustąpimy ze stanowiska.

- Dziadek chciał powiedzieć – wtrąciła Nicole, - że oni nie będą mieć absolutnie żadnej władzy faktycznej. Będą jedynie nadzorować pracę poszczególnych resortów, a później pomagać ministrowi, jeśli ten się zgodzi oczywiście.

- Dlaczego mielibyśmy się zgodzić? – warknął Percy. – Mamy oddać nasze bezpieczeństwo w ręce jakichś trzech głupców, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy?

Percy’ ego poparło kilkanaście osób.

- Nie musicie się zgadzać – stwierdziła nastolatka. – Tak jednak byłoby wygodniej dla obu stron. W gruncie rzeczy zawsze możemy sięgnąć do kodeksu Merlina.

Rudzielec zmarszczył brwi. Zawsze myślał, że kodeks był jedynie legendą.

- Merlin był pierwszym znanym z nazwiska czarodziejem w Anglii. Drugą taką personą była niesławna Morgana. Merlin wiedział, że pewnego dnia dojdzie do sytuacji, w której czarodzieje nie będą umieli sobie poradzić. Dlatego wpadł na pomysł, aby spisać kilka praw, którymi przyszłe pokolenia powinny się kierować. Minęło kilka wieków, zmieniły się sojusze, ale problem pozostał. Kto jest wystarczająco odpowiedzialny i praworządny, aby posadzić go na ministerialnym stołku? Kogo obarczyć obowiązkiem pokierowania machiną wojenną?

Dziewczyna sugestywnie zawiesiła głos. Rozejrzała się po napiętych twarzach czarodziejów. Miała ich w garści i była tego świadoma. Może miała tylko szesnaście lat, ale o prawie czarodziejów wiedziała niemal wszystko. Co z tego, że była prawie charłakiem?

- W punkcie drugim artykułu pierwszego napisane jest: w czasie wojny nikt nie może mieć zbyt dużej władzy, bowiem stanie się tyranem. Nieszczęsny ten los spotkał Morganę i mnie. Proponuję więc, aby nad bezpieczeństwem czarodziejów czuwała Rada Starszych, składająca się z trzech wybitnych osobowości mających posłuch wśród plebsu i obdarzonych wyjątkową mądrością. Gdy okres wojenny się skończy Rada zostanie rozwiązana i nowa głowa świata wybrana.

Nastolatka znowu zamilkła. Tym razem nie chciała się odzywać, aż ktoś nie podejmie dyskusji.

Albus był pod wrażeniem elokwencji Nicole. Ta młoda osoba tylko za pomocą kilku słów potrafiła zmusić publikę liczącą kilkaset osób do posłuchu. To było niesamowite i nawet on musiał to przyznać.

Aberforth nachylił się w stronę brata i szeptem stwierdził, że to ta młódka powinna zostać ministrem. Dyrektor Hogwartu zganił go za takie myślenie. Młodzi ludzie nie powinni mieszać się do polityki wojennej, bo może się to źle skończyć, oświadczył też, że ma już dość kłopotów z jednym gorącokrwistym Gryfonem. Aber zachichotał złośliwie, twierdząc uprzejmie, że o kłótni z Potterem usłyszał już prawie cały świat.

- Mówisz, że Rada Starszych będzie kontrolowała Ministra? – zapytał jeden z Aurorów. – Chodzi ci o to, że Minister zostanie wybrany, ale nie będzie miał pełnych swobód?

- Dokładnie – potwierdziła Nicole. – Dzięki temu uniknie się takich problemów, jak na przykład niesłuszne oskarżenie kogoś o przynależność do śmierciożerców. Tak samo będzie z mordercami, recydywistami i drobnymi złodziejaszkami. Funkcja ministra nie powinna być używana do mszczenia się na innych. Właśnie dlatego proponujemy powołanie Rady Starszych, składającej się z trzech osób. Czy będą to kobiety, czy też mężczyźni jest to nieważne, bo cel ciągle pozostaje ten sam.

- Ja się zgadzam – wykrzyknął z tłumu jakiś starszy czarodziej. – Mądrze dziewczyna mówi!

Po jego stronie opowiedziało się kilkadziesiąt osób. W ciągu kolejnych dwudziestu minut ludzie zdążyli przedyskutować między sobą większość kwestii. W ten sposób podzielili się na trzy frakcje. Jedna, z Percym Weasleyem na czele twierdząca, że pomysł ten jest niewiarygodnie głupi. Druga, która na przywódcę obrała sobie zasuszonego staruszka z kilkoma złotymi zębami i twierdząca, że w całości popierają pomysł dziewczyny. Trzecia, która nie miała lidera składała się głównie z osób niezdecydowanych.

Dziewczyna zaklaskała w dłonie, chcąc zwrócić na siebie uwagę.

- Widzę, że podjęliście już decyzję. Cieszy mnie to bardzo. Teraz jednak musicie zagłosować. Wstęgi koloru czerwonego oznaczają sprzeciw przeciw zaproponowanej przez nas polityce. Wstęgi zielone oznaczają poparcie dla niej. Głosujcie!

Różdżki zostały wycelowane w sklepienie i już po chwili w powietrzu zaroiło się od różnokolorowych wstęg. Kiedy opadły na ziemię okazało się, że najwięcej jest tych zielonych.

- Dobrze –stwierdziła dziewczyna. – Teraz nie pozostaje nic innego, jak wybranie Rady Starszych, gdyż to ona będzie czuwała nad prawidłowym przebiegiem wyborów na ministra. Musicie pamiętać, że osoba, której kandydaturę chcecie zgłosić musi być nieprzekupna. Zaczynajcie!

Po blisko trzech godzinach orzeknięto, że w radzie starszych zasiądą: Albus Dumbledore, jako iż jest najbardziej poważaną personą nie tylko w Anglii, ale i na świecie; Nickolas Fogg, jako nagroda za podsunięcie pomysłu na rozwiązanie sytuacji; Julius Bulstrode, startujący z ramienia rodzin czystej krwi.

Teraz pozostał kolejny naglący problem: wybór ministra. Rada starszych miała jedynie kontrolować sytuację i służyć pomocą, ale nie posiadała władzy faktycznej. Tak więc magiczna Anglia nadal nie miała przywódcy.

Po blisko dwudziestogodzinnych obradach jednomyślnie stwierdzono, że najlepszym kandydatem na ministra jest Amos Diggory. Wybór ten tłumaczono faktem, że ofiarą tej wojny został syn mężczyzny, dlatego ma on motywację, by walczyć z Czarnym Panem.

***

Nickolas rozsiadł się w fotelu i spojrzał na swoją towarzyszkę. Nastolatka nie miała już na głowie czapki, ale okularów ciągle nie ściągnęła.

- Ściągnił okulary, Nicole – powiedział miękko mężczyzna. – Masz śliczne oczy.

Dziewczyna prychnęła, jak rozjuszona kotka.

- Po pierwsze – nie jestem Nicole. Mam własne imię. Po drugie – dobrze wiesz Mistrzu, jak moje oczy reagują na światło słoneczne. Może i udało ci się przywrócić mi wzrok, ale teraz wyglądam jak potwór.

- Wcale nie jesteś potworem. Jesteś wspaniałą młodą kobietą, która przeszła więcej niż jakakolwiek inna osoba.

- Nie prawda – westchnęła dziewczyna. – Harry przeszedł więcej. Najpierw zginęli mu rodzice, później był terroryzowany u swojej rzekomej rodziny. Nawet kiedy dowiedział się, że jest czarodziejem był okłamywany. W zeszłym roku zginął jego ojciec chrzestny, a ostatnio chłopak był torturowany. Nie mówiąc już o tym, że ma stempelek na ręce. Czy nadal twierdzisz, że to ja przeszłam więcej?

- Myślałem, że nie podobają ci się twoje oczy.

- Bo nie podobają – warknęła dziewczyna. – Ale do tego drobnego defektu można się przyzwyczaić. Oczy zawsze mogę schować za ciemnymi szkłami. A gdy nie pada na nie światło dnia są nawet całkiem znośne. Harry ma gorzej – kontynuowała. – Jego zna każdy czarodziej w Anglii. Nie mówiąc już o mugolach z Privet Drive, którzy traktują go jak ulicznego chuligana. Mnie nikt nie zna. Jestem tylko anonimową dziewczyną.

- Teraz jesteś uznawana za moją wnuczkę, Nicole.

- Ale nią nie jestem. Naprawdę, chciałabym mieć takiego dziadka, ale to niemożliwe.

- Wiesz, że teraz będziesz musiała uważnie go obserwować? Nie możemy dopuścić do jego śmierci.

- Czarny Pan go nie wykończy – mruknęła. – Straciłby zbyt dobre źródło informacji.

- Owszem – zgodził się Nickolas. – Jednak nie wyklucza to faktu, że chłopak może nie wytrzymać psychicznie.

- Samobójstwo?

- Nie wiem. Nie widzę przyszłości, a jedynie przeszłość – milczał przez kilka minut. – Bądź jego aniołem stróżem. Chroń go najlepiej, jak potrafisz. Pomóż mu zrozumieć.

- Postaram się, ale niczego nie obiecuję. Nie wiem nawet, czy jeszcze mnie pamięta.

***

Albus Dumbledore siedział w kuchni Grimmuald Place 12. Kuchnia bardzo zmieniła się od ostatnich wakacji. Na środku zamiast zwykłego dębowego stołu ustawiony został okrągły stół o jednej nodze w kształcie feniksa z rozpostartymi skrzydłami. Teraz pomieszczenie było nie tylko bardziej przyjazne i przestronne, ale również jaśniejsze.

Dyrektor Hogwartu zastanawiał się, jakim cudem został wmanewrowany w Radę Starszych. Nigdy nie chciał mieszać się w politykę, ale nie mógł zrezygnować z zaszczytu, jakim było zaufanie społeczeństwa.

Przez uchylone okno wleciał feniks. Wylądował na przezroczystym blacie stołu i swoimi bursztynowymi oczyma popatrzył na Dumbledore’ a. Przechylił łebek.

- Może masz rację Fawkes – mruknął Albus. – Chyba nadszedł czas, żeby wykorzystać swoje wpływy.

***

Harry leżał na łóżku i nie widzącym wzrokiem wpatrywał się w sufit. Spojrzał na swoją prawą rękę. Zaklęcia maskujące powoli znikały i miał tego niemiłą świadomość. Na razie mógł sobie pozwolić na założenie zwykłego podkoszulka z krótkim rękawem, ale już niedługo będzie mógł o tym zapomnieć.

Intrygował go też drugi fakt. On miał Znak na prawej ręce podczas gdy większość śmierciojadów miała go na lewej. Nie wiedział, czy to jakiś specyficzny rodzaj wyróżnienia, czy może zwykła pomyłka Gadziny. Szczerze powiedziawszy nie obchodziło go to. Najchętniej w ogóle pozbyłby się tego stempelka, ale wiedział, że to niemożliwe.

Wyjrzał przez okno. Słońce powoli wychylało się znad horyzontu. Mogła być najwyżej szósta rano. Harry zamknął oczy. Za godzinę wuj Vernon wyjdzie do pracy, więc już za trzydzieści minut będzie śniadanie.

Wstał z łóżka i przeciągnął się, krzywiąc się przy tym z bólu. Plecy ciągle mu dokuczały, mimo iż minęły już ponad trzy tygodnie od powrotu z Wężowego Grodu.

- Śniadanie! – Usłyszał wołanie ciotki Petuni.

Parskał gniewnie, kiedy zakładał na siebie podkoszulek. Zszedł na dół i usiadł przy stole.

Jeśli spodziewał się, że ktokolwiek będzie traktował go inaczej, to grubo się pomylił. Wuj Vernon starał się udawać, że Harry nie istnieje. Dudley omijał go szerokim łukiem, a jeśli już spotkał się z nim na ulicy, to starał się go ignorować. Jedynie ciotka Petunia patrzyła na niego z pewną dozą życzliwości.

W czasie śniadania Harry milczał. Czuł na sobie spojrzenia pozostałych domowników, ale ignorował je. Spojrzał z niechęcią na kawałek chleba z białym twarożkiem. Nienawidził sera pod każdą postacią.

We włączonym telewizorze leciały poranne wiadomości. Chłopak przysłuchiwał się im jednym uchem. Prezenter mówił o kilku wypadkach samochodowych, w których zginęło łącznie pięć osób, trzy zostały ciężko ranne, a jedna wyszła praktycznie bez szwanku. Harry podniósł głowę, kiedy usłyszał nazwisko “Granger”.

- Nieszczęśliwy wypadek przytrafił się rodzinie Smithów. Mieszkający nieopodal państwo Granger, dentyści z wieloletnim stażem, są zbulwersowani. Pani Granger twierdzi, że teraz nawet we własnym domu nie można być bezpiecznym. Nikt nie wie, co było powodem śmierci całej rodziny Smithów.

Chłopak zacisnął pięści. Dobrze, że Hermionie nic się nie stało. Harry nie miał wątpliwości, że to Grangerowie mieli zginąć.

- Dziękuję – mruknął, odsuwając od siebie nienaruszony posiłek.

Wstał od stołu i poszedł do swojego pokoju.

Opadł na łóżko. Ręce położył wzdłuż ciała i zamknął oczy. Uśmiechnął się mściwie. Riddle niedługo dowie się, co to znaczy nie dotrzymywać przysiąg składanych Harry’ emu.

***

Voldemort spojrzał na klęczących przed nim śmierciożerców. To był oddział młodzików, których przyjął w swoje szeregi kilka tygodni temu.

- Więc? – warknął? – Co z Grangerami? Carlos?

- Nie żyją. Wszyscy – odpowiedział potulnie może dziewiętnastoletni chłopak.

- Ile osób?

- Trzy.

- Numer domu?

Młodzieniec podniósł głowę. W jego oczach czaiło się zdziwienie przeplatane strachem.

- Dziewięć – wyjąkał.

Riddle zmrużył oczy. Albo mu się zdawało, albo wyczuwał Pottera. Syknął, kiedy wyczuł strumień myślowy Gryfona.

Z cienia wyłoniła się postać cała ubrana na czarno. Spod obszernego kaptura widać było jedynie zielone oczy. Przybysz podszedł do czwórki ludzi i cały czas patrząc w oczy Czarnemu Panu wysyczał coś.

Riddle uniósł brew. Nie spodziewał się takiej finezji po zwykłym Gryfonie.

- To tylko projekcja – wysyczała postać. – Jestem tutaj tylko umysłem. Oni nawet mnie nie widzą. – Wskazał kulących się śmierciożerców.

Voldemort z zainteresowaniem patrzyła na Pottera. Teraz miał już pewność, że to ze Złotym Chłopcem rozmawia w wężomowie.

- Po co tu przyszedłeś? Chyba nie chcesz się ze mną napić herbatki? – sarknął.

- Oczywiście, że nie – odpowiedział spokojnie Harry. – Przyszedłem jedynie przypomnieć, że mamy umowę. Złamiesz ją i już po tobie. Złożyłeś przysięgę i musisz jej dotrzymać. Takie są zasady.

- Pamiętam zasady – warknął.

- Coś mi się zdaje, że jednak nie bardzo. Pozwól, że przypomnę. Obiecałeś, że nie tkniesz żadnego z moich przyjaciół. Powiem więcej, przysięgałeś, że nie wyślesz na nich swoich piesków. Tymczasem, gdyby nie pomyłka tych trzech durniów zwijałbyś się w potwornych mękach. Doskonale wiem, że to rodzina Hermiony miała zginąć.

- Hermiona jest twoją przyjaciółką, więc nic by jej się nie stało. Natomiast jej rodzice...

- Treść przysięgi dotyczy także rodzin moich przyjaciół – warknął Harry.

W następnej chwili rozwiał się i zniknął, pozostawiając po sobie jedynie nieme ostrzeżenie.

Czarny Pan spojrzał na kulących się młodzieńców.

- Czy w rodzinie, którą zlikwidowaliście była może siedemnastoletnia dziewczyna z burzą brązowych włosów na głowie?

- Nie – odpowiedział cicho Carlos.

- Durnie! – wrzasnął Czarny Pan.

W ciągu następnej godziny Carlos i jego dwaj towarzysze poczuli, co to znaczy gniew Riddle’ a.

***

Harry ocknął się gwałtownie. Miał wrażenie, że jego ciało jest z cementu. Nie mógł się poruszyć, wszystko go bolało. Silnik przejeżdżającego po ulicy samochodu zdawał mu się trzy razy głośniejszy niż w rzeczywistości.

Jęknął zwijając się w kłębek. Takie wyprawy na odległość są bardzo męczące. Teraz wiedział już, czemu Pablo nigdy nie pozwalał mu zapuszczać się w meandry umysłu Gada. Chociaż z drugiej strony, kiedy robił to w marcu nie był taki zmęczony.

Potrząsnął głową odganiając mroczki sprzed oczu. Spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma, więc poza ciałem był przez blisko godzinę. To dziwne, bo wydawało mu się, że jego wyprawa trwała może dwadzieścia minut, a i to niekoniecznie.

Otrząsnął się i zszedł na dół. Ciotka Petunia stała przy telefonie i rozmawiała z kimś. Wszedł do kuchni i nalał sobie wody do szklanki. Mentalna rozmowa z Riddlem była bardzo męcząca.

Pół godziny później został wysłany po zakupy. Następnego dnia na kolację miała przyjechać rodzina przełożonego wuja Vernona. Dursley od kilku lat starał się o podwyżkę i awans.

Spojrzał na listę, którą zrobiła Petunia. Jęknął z rozpaczą. Tego żarcia wystarczyłoby na wykarmienie plutonu wojska i jeszcze prawdopodobnie zostałyby resztki dla psów i kotów.

W sklepie jak zwykle został potraktowany jak chuligan. Uśmiechnął się przepraszająco do ekspedientki. Zapłacił i wyszedł na zewnątrz.

W drodze powrotnej spotkał Jessicę. Dziewczyna bez słowa dołączyła do niego i odebrała jedną z toreb. Chciał zaprotestować, ale machnęła lekceważąco ręką.

- Chciałabym ci podziękować – mruknęła po kilku minutach marszu. – Za to, co zrobiłeś wtedy… tam.

- W Wężowym Grodzie – podsunął. – A właściwie… ty to wszystko pamiętasz?

Skinęła głową.

- Dziwne, bardzo dziwne – westchnął Harry. – W takich przypadkach modyfikuje się pamięć.

- Modyfikuje? – zapytała niepewnie nastolatka. – Jak to, modyfikuje?

- Jest takie jedno zaklęcie. A jak wygląda cały proces, nie mam pojęcia. Umysł nie jest moją domeną.

- A co jest?

- Walka, quiddich, to taka gra – wyjaśnił szybko widząc jej zdziwioną minę. – No i jeszcze niekontrolowane wybuchy. Te ostatnie są bardzo wkurzające i jeszcze bardziej męczące, ale można się przyzwyczaić.

Weszli do parku. To była najkrótsza, ale i najbardziej niebezpieczna droga na Privet Drive.

Dziewczyna zastanawiała się, kim też mógł być ten chłopak. Była pewna, że Potter nie jest zwykłym ulicznym chuliganem. I na pewno nie chodził do Brutusa. Spojrzała na jego zamyśloną twarz. Musiała przyznać, że był przystojny, chociaż jego oczy miały jakiś taki pusty wyraz. Zupełnie, jakby nic go nie obchodziło.

- Kim ty właściwie jesteś?

- Czarodziejem. Przeklętym. Kogo to obchodzi? – odpowiedział po chwili wahania. – Połowa magicznej społeczności chce mnie zabić, druga wynieść na piedestały. A ja chcę mieć święty spokój.

Przyspieszył nieco kroku. Minął staruszkę spacerującą z psem i wysokiego mężczyznę, pędzącego gdzieś na rowerze. Harry szedł nie oglądając się za siebie i Jessica, chcąc nie chcąc musiała przyspieszyć.

Dziewczyna nie była głupia i widziała, że coś jest nie tak. Nie wiedziała tylko, jak ma o to zapytać.

W końcu doszli na Privet Drive. Jessica, jako iż miała mniej toreb otworzyła drzwi. Przeszli przez niewielki przedpokój i weszli do kuchni. Petunia właśnie przeglądała swoje książki kucharskie.

Nastolatka przywitała się serdecznie z kobietą. Obie usiadły przy stole i zaczęły cichą rozmowę. Harry schował zakupy i zrobił dla nich herbatę. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Dochodziła jedenasta.

Zadzwonił telefon. Ciotka Petunia sięgnęła po słuchawkę i przez chwilę prowadziła przyciszoną dyskusję. W końcu wzruszyła ramionami i podała słuchawkę chłopakowi. Ten spojrzał na nią zdziwiony.

- Jakaś Hermiona – mruknęła pani Dursley.

Dopiero teraz Harry przypomniał sobie o porannych wiadomościach.

- Hermiona? – odezwał się niepewnie.

Panna Granger milczała przez kilka minut, a potem wybuchła płaczem. Z jej chaotycznej wypowiedzi Potter zrozumiał jedynie, że jego przyjaciółka jest przerażona i boi się, że następnym razem śmierciożercy nie popełnią błędu i zaatakują właśnie ją i jej rodzinę. Później stwierdziła, że jak najszybciej musiała z kimś porozmawiać, a spośród wąskiego grona jej znajomych zna tylko numer Harry’ ego. Sowy nie mogłaby wysłać, ponieważ takowej nie posiada.

Harry pozwolił dziewczynie wypłakać się. Cierpliwie wysłuchał jej zwierzeń.

- Nie martw się Hermi. Wszystko będzie dobrze. A o Riddle’ a się nie martw. Nie zaatakuje ani ciebie, ani twojej rodziny. Już moja w tym głowa.

Dziewczyna podziękowała za słowa otuchy. W jej głosie jednak słychać było wątpliwości i smutek. Gdy Harry zapytał o co chodzi, dziewczyna oświadczyła, że jej rodzice panicznie się boją i nie chcą puścić jej do szkoły we wrześniu.

Potter zamknął oczy. Wiedział, że teraz Hermiona nie umiałaby żyć w innym świecie. Przez te sześć lat przesiąkła magią, jak tylko się dało. Poza tym miał pomysł na zapewnienie im dodatkowej ochrony.

- Hermiona, czy w pobliżu jest któreś z twoich rodziców? Jeśli tak, to daj mi z nimi chwilkę porozmawiać.

Po kilku minutach usłyszał w słuchawce głęboki głos pana Grangera.

- Dzień dobry, mówi Harry Potter – chłopak z trudem przełknął rosnącą w gardle gulę. – Podobno nie chce pan puścić Hermiony do szkoły.

Mężczyzna potwierdził. Bał się o córkę i nie chciał niepotrzebnie ryzykować.

- Rozumiem pana obawy – stwierdził rzeczowo Harry. – Z przykrością jednak stwierdzam, że nie ma pan racji. Voldemort atakuje wszystkich, bez względu na to, kim są nieszczęśnicy. Mogę pana zapewnić, że was ten potwór nigdy nie tknie. Przynajmniej, dopóki Hermiona jest moją przyjaciółką. Chciałbym też zaproponować pewien układ. Porozmawiam z odpowiednimi osobami i załatwię wam ochronę całodobową. Czy reflektowałbym pan na coś takiego?

Po chwili zastanowienia padła potwierdzająca odpowiedź. Potter odetchnął z ulgą. Teraz pozostało jedynie znaleźć jakiegoś zakonnika i namówić go na rozmowę z Dropsem. Harry pożegnał się z Grangerami i przerwał połączenie.

Pani Durlsey kazała Harry’ emu odprowadzić Jessicę. Dwoje nastolatków szybko wyszło z domu pozwalając kobiecie zająć się przygotowywaniem obiadu.

Zatrzymali się w parku i usiedli na jednej z niezniszczonych ławek. Dziewczyna chciała koniecznie dowiedzieć się czegoś o magicznym świecie, ale chłopak nie był skoro do rozmowy. Czujnie rozglądał się na boki w poszukiwaniu kogoś z Zakonu.

Wstał i podszedł do gęsto rosnących krzaków.

- Wyjdź Dung. Wiem, że tam jesteś. Twój odór czuć na kilometr – stwierdził pogodnie. – Nie martw się, Jessica jest wtajemniczona.

Gałęzie zaszeleściły i po chwili wyłonił się z cienia przygarbiony mężczyzna o potarganych włosach. Spojrzał na Harry’ ego z niebotycznym zdumieniem wymalowanym na twarzy.

- Skąd wiedziałeś, że cię pilnuję?

- Znam Dropsa na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nie odpuści sobie pilnowania Złotego Chłopca. A teraz posłuchaj uważnie. Pójdziesz do Dumbledore’ a i powiesz mu, żeby załatwił ochronę dla Hermiony i jej rodziców. Całodobową. A najlepiej niech sam się tam uda i porozmawia z państwem Granger. Zrozumiałeś?

- Aha.

- W takim razie idź do niego.

- Teraz?

- Nie, za pół roku. Oczywiście, że teraz.

Mężczyzna wymruczał coś z rozdrażnieniem. Z kieszeni płaszcza wyciągnął lusterko. Przez chwilę wpatrywał się w nie intensywnie. W końcu stuknął w nie różdżką. Znowu wymamrotał kilka niewyraźnych słów, których Harry nijak nie mógł rozszyfrować.

- Za chwilę pojawi się tutaj ktoś z zakonu, żeby mnie zastąpić. Dopiero wtedy będę mógł przekazać twoją wiadomość.

Harry skinął głową i wrócił na ławkę. Jessica wpatrywała się w niego zdziwionym wzrokiem, który chłopak za wszelką cenę starał się ignorować.

Wstali z ławki i powolnym krokiem skierowali się do domu nastolatki.
Carmen Black (21:54)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 0:28, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 2

Licencja

Był czwarty lipca. Harry wyszedł z łazienki ubrany w czarne dżinsy i biały podkoszulek. Wszedł do swojego małego pokoju i rozejrzał się. Pomieszczenie wyglądało, jakby przeszedł przez nie tajfun. U mugoli był dopiero tydzień, a już zdążył porozrzucać swoje rzeczy.

Posprzątał, a następnie usiadł na łóżku. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta, więc za chwilę powinien zostać zawołany na dół, żeby dowiedzieć się, iż w czasie wizyty gości ma siedzieć w swoim pokoju i udawać, że nie istnieje.

Szybko wyszedł z pokoju i zszedł po schodach, gdy tylko usłyszał głos wuja Vernona. Wszedł do salonu. Ciotka Petunia obrzuciła go taksującym spojrzeniem, aż w końcu z zadowoleniem skinęła głową. Vernon nie był tak przyjemny.

- Kiedy przyjdą Newtonowie masz się zachowywać, jak na normalnego człowieka przystało. Będziesz siedział tutaj, razem z nami. Nie chcę, żeby powtórzyła się sytuacja sprzed czterech lat. Zrozumiano?

- Tak – mruknął Harry.

Wstał i poszedł do kuchni.

***

Newtonowie przyjechali dokładnie o osiemnastej. Wielki, czarny mercedes zaparkował na poboczu. Po chwili wyskoczył z niego może szesnastoletni chłopak i jego rodzice.

Do otworzenia drzwi został oddelegowany Harry. Powitał gości i poprowadził ich w stronę salonu. Potem wycofał się do kuchni. Nie chciał brać udziału w rozmowie, której prawdopodobnie i tak by nie zrozumiał.

- To moja żona, Petunia – mówił Vernon, - a to Dudley, nasz syn.

Pan Newton, wysoki jegomość o surowej twarzy kiwnął głową. Rozejrzał się po pomieszczeniu, po czym zmarszczył brwi.

- A gdzie jest ten chłopak, który otworzył nam drzwi? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.

Vernon stropił się, ale zaraz odzyskał nad sobą panowanie. Nie zdołał jednak ukryć cienia irytacji, jaki pojawił się na jego twarzy.

- To siostrzeniec żony. Jest nieco upośledzony. W dodatku załamał się, kiedy dowiedział się, że jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym szesnaście lat temu.

Tego dla Harry’ ego było za dużo. Wparował do salonu ze wzrokiem ciskającym błyskawice. Ostatkiem woli powstrzymał się przed rzuceniem na Dursleya. Podszedł do mężczyzny i spojrzał mu w oczy.

- Moi rodzice zostali zamordowani i ty dobrze o tym wiesz. Spotkałeś nawet tego, który to zrobił. Cudem uniknąłeś śmierci z jego łap. Musisz wiedzieć, że nikt do tej pory nie opuścił tamtego miejsca w jednym kawałku.

- Kłamiesz! – wyszeptał przerażony Dursley.

- Dlaczego miałbym? Jemu nie zależy na was, tylko na mnie. To mnie chce wykończyć i prędzej czy później mu się uda. Ale ja zabiorę ze sobą do piekła jego i jego ludzi. Radzę więc mnie nie denerwować, bo zawsze mogę stwierdzić, że nie jesteście moją rodziną i w ten sposób pozwolić mu na zabicie was.

Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do swojego pokoju. Miał dość ich wszystkich. Najchętniej uciekłby z tego domu, albo w ogóle z tego świata, ale nie mógł. Przez tą przeklętą przepowiednię jego życie było koszmarem. Czasami chciałby zaszyć się w jakimś miejscu i nie wyjść z niego już nigdy. Mieć w nosie wszystko i wszystkich. Jednak widmo wygrania Lorda skutecznie odwodziło go od tego pomysłu.

Tymczasem w salonie panowała pełna napięcia cisza. Wszyscy wpatrywali się w schody, na których zniknął chłopak. W końcu otrząsnęli się z szoku, kiedy na górze trzasnęły drzwi.

Petunia podała przygotowany przez siebie obiad, a gdy został on skonsumowany przyniosła pokrojone w kosteczki ciasto. Zrobiła herbatę.

Mężczyźni od razu wzięli się do rozmowy o interesach. Kobiety szybko zagłębiły się w rozmowie o najnowszych kosmetykach. Chłopcy siedzieli na kanapie i ani myśleli przysłuchiwać się jednej albo drugiej konwersacji. Co chwilę rzucali tęskne spojrzenia na podwórze.

W końcu Harry zdecydował się wyjść ze swojej klitki. Wiedział, że teraz, gdy zbliżała się dziewiętnasta trzydzieści wszyscy będą zbyt zajęci, aby zwracać na niego uwagę. Założył przeciwdeszczową kurtkę, do kieszeni schował kawałek pergaminu i opuścił dom.

Miał nadzieję, że nikt go nie zauważył, ale nie miał tyle szczęścia. Dudley spojrzał na młodego Newtona. Tamten jakby tylko na to czekał. Uśmiechnął się szeroko. Wyszli przed dom i rozglądali się w poszukiwaniu Harry’ ego.

Chłopak stał pod drzewem i najwyraźniej ich nie zauważył. Potem rozejrzał się czujnie na boki i ruszył przed siebie. Z premedytacją minął ich, nawet na nich nie patrząc. Wyraźnie kierował się w stronę parku. Jednak po przejściu co najwyżej dwustu metrów zatrzymał się i okręcił wokół własnej osi. Zmarszczył brwi i zamaszystym krokiem podążył w stronę dwóch chłopaków.

Zatrzymał się obok swojego kuzyna i wpatrzył w oddaloną postać w czarnej szacie. Czuł, jak Dudley wciąga powietrze i zaczyna dygotać. Odetchnął głęboko i postąpił kilka kroków do przodu. Poczekał, aż nieznajomy się zbliży. Dopiero z odległości jakichś pięciu metrów dało się zauważyć, że była to kobieta.

Spod kaptura wysuwały jej się czarne włosy. Kiedy podniosła głowę, Harry odruchowo cofnął się o krok. Nigdy jeszcze nie widział takiego ładunku złości i nienawiści. Najgorsze było jednak to, że w tych czarnych jak noc źrenicach nie było ani odrobiny człowieczeństwa. Jedynie szaleństwo zakrapiane nutką fanatyzmu.

Dudley spiął się w sobie. Pamiętał tą kobietę. To ona jako pierwsza rzuciła na niego zaklęcie torturujące. Był przerażony, na twarz wystąpiły kropelki potu.

Newton nie rozumiał, co się dzieje z Dursleyem i tym drugim chłopakiem. Pierwszy zachowywał się, jakby zobaczył ducha, a drugi był znudzony.

- Idź stąd Bella – powiedział spokojnie Harry. – Wybacz, ale nie mam czasu, w przeciwnym wypadku zaprosiłbym cię na herbatkę.

- Zapłacisz mi za wszystko, Potter! Nie pozwolę, żeby taki bachor jak ty, zniszczył mojego Pana!

- Psujesz wystrój Bella – mruknął Harry. – A teraz spłyń stąd, zanim się zdenerwuję.

- A co taki dzieciak, jak ty mógłby mi zrobić? – warknęła kobieta.

Chłopak ostentacyjnie podrapał się po brodzie. W jego oczach zamigotały wesołe błyski. Wziął głęboki oddech.

- Mundungusie Fletcher mam tu fanatyczkę z chrapką na Azkaban! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił.

Najbliższe krzaki zaszeleściły i pojawił się w nich mężczyzna w połatanym płaszczu. Czuć było od niego odór alkoholu, a z rozciętej głowy spływała krew.

Bellatrix zaczęła rozglądać się w popłochu. Jeśli był tu ten stary pijaczyna, to w pobliżu najprawdopodobniej kręcili się inni miłośnicy szlam. Z Dungiem i Potterem prawdopodobnie by sobie poradziła, ale jeśli był tu jeszcze jakiś inny dorosły czarodziej to wolała nie ryzykować.

- Jeszcze się spotkamy, Potter – warknęła ostrzegawczo.

- Nie wątpię – odpowiedział spokojnie Harry. – Tymczasem powiedz Tomowi, że następnym razem nie będę tak uprzejmy.

- Co? – śmierciożerczyni nie kryła zdziwienia.

- On wie – mruknął chłopak. Uśmiechnął się szeroko i pomachał oddalającej się kobiecie.

Dung patrzył na całą scenę z rozszerzonymi oczyma. Potrząsnął głową i skupił wzrok na ciągle uśmiechniętym Harrym.

- Czemu pozwoliłeś jej odejść? Myślałem, że jej nienawidzisz?

- To Riddle’ a nienawidzę. Jej po prostu nie trawię. Poza tym ona jeszcze mi się przyda.

Teraz nikt nie rozumiał Harry’ ego. Chłopak miał zmrużone oczy i dziwny, ni to ironiczny ni to drwiący uśmiech na twarzy. Wyglądał strasznie w przytłumionym świetle zachodzącego słońca.

Newton spojrzał na pozostałą trójkę. Potter patrzył w stronę, w którą odeszła kobieta. Nieznajomy mężczyzna zwany Mundungusem przyciskał rękę do krwawiącej rany na głowie i ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w czarnowłosego młodzieńca. Dursley również skierował swój wzrok w stronę kuzyna.

Harry nie patrząc na nikogo zaczął mówić.

- Załatwiłeś Dung? Zgodził się?

- Przekazałem wiadomość. Obiecał, że się tym zajmie.

- Obiecanki-cacanki – warknął chłopak. – Daj mu to. – Wyciągnął z kieszeni kawałek pergaminu i podał mężczyźnie. – Powiedz staremu, że jeśli mnie nie posłucha to sam tam pojadę i zajmę się sprawą, a wtedy nikt nie zdoła mnie powstrzymać przed wykorzystaniem wszystkich forteli.

- Zrobiłbyś to? – wyszeptał przerażony Dung. – Posunąłbyś się do morderstwa, żeby ratować przyjaciółkę?

- Nie śmiej w to wątpić. – Milczał przez kilka minut. – Jesteś pijany, Dung. I ranny. Jedź do Kwatery i daj list staremu. I koniecznie dopilnuj, żeby Hermiona i jej rodzina dostała ochronę.

Mężczyzna spojrzał na niego zdziwiony. Nie rozumiał, dlaczego akurat jemu Harry każe załatwiać tak poważne sprawy. Gdy o to zapytał, Harry jedynie uśmiechnął się półgębkiem.

- Bo ci ufam, Dung.

- Ufasz? – zapytał niepewnie mężczyzna.

- Tonks i Lupina lubię. Moody’ ego szanuję. Snape’ a nie znoszę, a tobie ufam. Jest różnica między ufaniem komuś a lubieniem kogoś.

Fletcher pokiwał głową krzywiąc się przy tym z bólu i poszedł w stronę krzaków.

Trójka chłopców jeszcze przez chwilę stała nieruchomo. W końcu, gdy Harry skierował się w stronę domu pozostała dwójka jak na komendę ruszyła za nim.

- Co to miało być!? – wykrzyknął zdenerwowany Newton.

Potter spojrzał na niego. Nie wiedział, czy może zaufać temu rozpuszczonemu dzieciakowi. Nie chciał zniszczyć wujowi Vernonowi możliwości zdobycia awansu, ale jeszcze bardziej nie chciał niewygodnych pytań. Westchnął i zrezygnowany powlókł się do parku. Usiadł na ławce i poczekał, aż dołączy do niego Dursley i Newton.

- Powiedz mi, jak masz na imię? – Harry zwrócił się do Newtona.

- Jack.

Harry milczał przez kilka minut, w zamyśleniu przyglądając się chłopakowi. Miał on niebieskie oczy i czarne, długie włosy związane w kitkę.

Potter westchnął i zaczął opowiadać monotonnym głosem. Powiedział, że ta kobieta była przedstawicielką “sekty”, która ostatnimi czasy mordowała całe rodziny. Stwierdził też, że zwykli ludzie nie mają szans w walce z nimi, chyba, że śpią z bronią pod poduszką. Kiedy taki człowiek wpadnie do czyjegoś domu, to prawie zawsze zostawia za sobą trupy. Czasami jednak porywają ludzi, żeby się zabawić. Torturować fizycznie i psychicznie, gwałcić. Dopiero potem zabijają. Gdy znudzą się swoją zabaweczką.

- Skąd wiesz, że właśnie tak jest? Byłeś u nich?

W odpowiedzi Harry wstał i pokazał chłopakowi swoje plecy. Doskonale widać na nich było zaczerwienione ślady po razach bata. W niektórych miejscach, gdzie skóra została rozcięta niemal do kości ciągle widać było zaschnięte ślady krwi.

Jack wciągnął powietrze.

- Jak tam trafiłeś? – wyszeptał zdławionym głosem. W jego pogodnych zazwyczaj oczach widać było łzy.

- Dostałem zaproszenie od samego Lorda – prychnął Harry. – Powiedział, że jeśli się nie zjawię, to zabije Dursleyów. Może ich nie lubię, ale to wcale nie znaczy, że chciałbym ich śmierci.

Na tym rozmowa się skończyła. Harry spojrzał w niebo, na którym migotały pierwsze gwiazdy. Musieli wracać, jeśli nie chcieli mieć kłopotów.

Jack zastanawiał się, jakim cudem Harry przeżył, skoro twierdził, że nikt nie był w stanie uciec z ich twierdz. Gdy o to zapytał, Harry jedynie pokręcił ze smutkiem głową. To nie było ważne. Nikt nie musiał niczego wiedzieć.

Gdy zatrzymali się przed domem, Harry poprosił, aby nikomu nie mówili o spotkaniu z Bellatrix, ani o rozmowie, jaką odbyli w parku. Dudley i Jack przytaknęli zgodnie. Nikt nie chciał do tego wracać.

Weszli do salonu. Dorośli skończyli już omawiać sprawy zawodowe. Teraz siedzieli przy stole i zaśmiewali się z anegdot Dursleya. Gdy mężczyzna zauważył chłopców rzucił Harry’ emu wściekłe spojrzenie, po czym już zupełnie go ignorując uśmiechnął się do Jacka i swojego syna.

Harry ponownie wycofał się do kuchni. Chwycił w rękę kromkę chleba i szklankę wody. Usiadł przy stole i zaczął mechanicznie żuć jedzenie. Nie był głodny, ale musiał jeść, żeby utrzymać się przy życiu. Nie zamierzał zagłodzić się na śmierć.

Gdy wychodził na górę czuł na sobie spojrzenia pozostałych. Wściekły wzrok wuja Vernona, zmartwiony ciotki Petuni, przestraszony Dudleya, pełen podziwu Jacka i zaintrygowany jego rodziców.

***

Trwało właśnie zebranie Zakonu Feniksa. Czarodzieje roztrząsali sprawy dotyczące mnożących się ataków na mugoli i szlamy. Mimo iż teraz Zakon mógł działać oficjalnie postanowiono, że nikt z zewnątrz nie dowie się o istnieniu organizacji. W ten sposób istniała szansa, że Ministerstwo wygra w walce z Voldemortem.

Naraz do kuchni wbiegł zdyszany Dung. Zatrzymał się przy drzwiach i potoczył dookoła błędnym wzrokiem. Jego wygląd przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.

Pani Weasley zerwała się ze swojego miejsca i spojrzała na mężczyznę z przerażeniem.

- Coś się stało Mundungusie? Śmierciożercy zaatakowali? – pytała roztrzęsionym głosem.

Dung machnął ręką. Przysunął sobie krzesło i opadł na nie z westchnieniem ulgi.

- Jacy tam śmierciożercy – mruknął. – Tylko Bellatrix.

Dumbledore zmarszczył brwi.

- Czy ty czasem nie powinieneś być na warcie, Dung? – zapytał podejrzliwym tonem.

- Ano powinienem, ale Harry radzi sobie doskonale sam. – Zamilkł na kilka minut. – Właśnie, Albusie, czy załatwiłeś już ochronę Grangerom?

- Nie sądzę, aby była im potrzebna. Zginęli sąsiedzi państwa Granger i nie mamy powodu przypuszczać, że to właśnie oni byli głównym celem ataku.

- Cóż, Harry uważa inaczej – westchnął Dung i podsunął dyrektorowi pergamin.

Mężczyzna przez chwilę trzymał go w rękach, jakby zastanawiał się, czy otworzenie listu może spowodować jakieś złe skutki. W końcu rozłożył kartkę i zagłębił się w treść listu. Z każdym kolejnym zdaniem, jego brwi zbiegały się coraz bardziej.

Witam,

Zapewne zastanawia się pan, dlaczego napisałem ten list. Odpowiedź jest tylko jedna: żądam, aby otoczył pan dwudziestoczterogodzinną ochroną Hermionę Granger i jej rodzinę. Jeśli pan tego nie zrobi, przysięgam, że ja się tym zajmę, a wtedy może się to źle dla pana skończyć.

Przypuszczam, że nie posłuchał pan Dunga, kiedy go wczoraj do pana wysłałem. W tej chwili to Mundungusowi ufam najbardziej, dlatego też został on zobligowany do przypilnowania, aby żądanie zostało spełnione. Chcę aby Hermiona i jej rodzina dostała ochronę w pełnym znaczeniu tego słowa.

Nie obchodzi mnie, jak pan to zrobi. Może pan wysłać tam kogoś z Zakonu (pomijając Fletchera, jego chcę mieć przy sobie). Może pan też ściągnąć ich do Kwatery. Ważne jest, aby Grangerowie ochronę dostali. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno?

Pozdrawiam,

HJP

- Coś się stało, Albusie? – zapytała zaintrygowana Tonks.

- Powtórzył żądanie trzy razy – wyszeptał Dumbledore pobielałymi wargami.

Tonks popatrzyła na niego zdziwiona. O co mogło tu chodzić.

Snape, który do tej pory stał w cieniu zbliżył się do stołu. Odebrał od Dumbledore’ a list i szybko przebiegł po nim wzrokiem. Zbladł jeszcze bardziej, o ile to możliwe. Nie sądził, aby Potter zrobił TO świadomie. Przypuszczał nawet, że stało się tak przez przypadek.

- Potrójne Żądanie oznacza, że musi być ono spełnione. W przeciwnym wypadku, ten, który został zobowiązany do spełnienia żądania może umrzeć. To coś takiego, jak Niezłomna Przysięga, tylko, że o wiele gorsze. Za niespełnienie żądanie obowiązuje Vendetta do dwunastego pokolenia.

Słowa Mistrza Eliksirów wywołały niemałe poruszenie. Wszyscy patrzyli na siebie z szeroko otwartymi oczami. Każdy zadawał sobie to samo pytanie. Skąd Harry mógł wiedzieć o Potrójnym Żądaniu?

- Cóż, chyba nie pozostaje nic innego, jak spełnienie jego prośby. Prawda? – odezwał się niepewnie Lupin.

Wszyscy pokiwali głowami.

Dumbledore wiedział, że nie mogli sobie pozwolić na oddelegowanie kogoś do pilnowania Grangerów. Mieli zbyt mało ludzi i zbyt dużo kłopotów na głowie. Postanowiono więc, że dzisiejszej nocy ktoś będzie pilnował rodzinę Hermiony, a z samego rana zostaną oni ściągnięci do Kwatery Głównej.

Spojrzenie pani Wealsey spoczęło na Fletcherze. Mążczyzna miał głowę opartą o krawędź stołu i pochrapywał z cicha. Kobieta zmarszczyła brwi. Podeszła do lodówki i wyciągnęła z niej kawał dorodnego steku. Z głuchym plaśnięciem przyłożyła mięso do rany na głowie Dunga.

- Mówiłeś, że była tam Bellatrix Lestrange?

Przytaknął.

- Ta rana na głowie to jej dzieło?

- Gdzie tam – mruknął. – Uderzyłem się w głowę o wystający konar drzewa, kiedy wstawałem z ziemi.

- Zostawiłeś Harry’ ego samego? Ze śmierciożerczynią?

- Już jej tam nie było. Żebyś ty widziała Molly, w jak pięknym stylu Harry ją pokonał!

Kobieta sapnęła z irytacją. W jej oczach zaczęły migotać ogniki złości. Zaczynała być wściekła, a to nie wróżyło niczego dobrego. Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.

- Walczył. Z dorosłą czarownicą. Wiesz, że teraz prawdopodobnie męczy się z ministerialnymi Aurorami? – zapytała przesłodzonym głosem.

Wzruszył ramionami.

- Eee tam. Nawet różdżki nie wyciągnął.

Członkowie Zakonu Feniksa spojrzeli po sobie.

- To znaczy?

- Oni tylko rozmawiali. Bella była wściekła, ale Harry zachował zimną krew. Powiedział jej do słuchu. Potem kazał wracać do Sami – Wiecie – Kogo i przekazać, że następnym razem nie będzie już tak miło i delikatnie. Cokolwiek miałoby to znaczyć.

Tego było już dla Zakonników za dużo. Harry skontaktował się z Riddlem. Więcej nawet. On mu groził, otwarcie z niego szydził. A co na to Tom? Na efekty trzeba będzie trochę poczekać, ale jedno było pewne już teraz. Zemsta Czarnego Pana będzie bardzo dotkliwa.

***

Harry przekręcił się na prawy bok i otworzył oczy, które natychmiast zamknął, gdy tylko promienie południowego słońca zaświeciły mu prosto w oczy. Jeszcze przez chwilę leżał bez ruchu. Potem wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać. Za oknem zobaczył trzy sowy. Jedną z nich była Hedwiga, dwóch pozostałych nie znał.

Szybko odebrał przesyłkę od swojej sowy. Jak się okazało był to list od Hermiony. Dziewczyna dziękowała w nim za zorganizowanie jej ochrony. Napisała też, że jeszcze dzisiaj ona i jej rodzice zostaną przetransportowani na Grimmuald Place. Z każdego słowa nastolatki aż promieniowała wdzięczność, a Harry doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

Uśmiechnął się w duchu. O tak, wiedział, że powtarzając żądanie trzy razy osiągnie swój cel. W końcu nie na darmo ślęczał nad zagadkami magicznego prawa przez ostatni miesiąc. Po powrocie z Wężowego Grodu nie nadawał się do żadnych ćwiczeń fizycznych, więc Smoki wymyśliły, że równie dobrze mogą dowiedzieć się czegoś o magicznych przysięgach i zobowiązaniach. Właściwie sam nie wiedział, dlaczego namówił ich do tego. Chyba podświadomie czuł, że musi dowiedzieć się jak najwięcej o umowie, jaką zawarł z Riddlem. Tylko w ten sposób mógł utrzymać szalę zwycięstwa po swojej stronie.

Odebrał przesyłkę od małej płomykówki. Przyjrzał się zalakowanej kopercie i ze zdziwieniem stwierdził, że jest to dokument z Ministerstwa. Złamał pieczęć.

Szanowny panie Potter,

Ja, Amos Diggory, nowy Minister Magii oświadczam, iż z dniem pierwszego sierpnia otrzymuje pan pozwolenie na używanie Zaklęć Niewybaczalnych. Niestety egzamin z teleportacji będzie pan musiał zdawać, gdyż musimy się przekonać, czy jest pan odpowiednio przeszkolony w tym kierunku.

Z poważaniem,

Minister Magii, Amos Diggory,

Rada Starszych w składzie: Albus Dumbledore, Nickolas Fogg i Julis Bulstrode.

Harry zaklął siarczyście. Jeszcze tego brakowało, żeby Dumbledore był w jakiejś Radzie Starszych. I w dodatku, co to w ogóle było? Pokręcił głową. Teraz i tak się tego nie dowie. Opuścił wzrok na dalszą część listu.

Wybacz Harry, że dopisuję się do oficjalnej części listu, ale wolę, żeby nikt nie dowiedział się o tym, że się z tobą skontaktowałem. Wiem, że jesteś jedyną osobą, która może zniszczyć Riddle’ a i jego sługusów. Dlatego mam do ciebie prośbę. Zabij skurczybyka, który odebrał życie mojemu synowi.

Pozdrawiam,

Amos Diggory.

Harry dopiero teraz w pełnej krasie zorientował się, że będzie musiał zabić. Nie chciał zabijać. Nie umiał rzucić nawet zwykłej Avady. Uśmiechnął się ze smutkiem. Dostał licencję na zabijanie. Teraz już oficjalnie stał się mordercą. Będzie zabijał w imię sprawiedliwości i nikt nie będzie mógł wsadzić go za to do Azkabanu. Doprawdy, pocieszająca myśl. W dodatku jak patetycznie zabrzmiało.

Usiadł na łóżku i zamknął oczy. Cieszył się, że wreszcie zdecydowano się na zdetronizowanie Knota. Ten człowiek bał się własnego cienia i nie nadawał się na przywódcę wojennego. Chłopak miał nadzieję, że Diggory lepiej sprawdzi się w tej roli.

W końcu odebrał przesyłkę od trzeciej sowy. Wyglądała ona na bardzo zmęczoną, więc wpuścił ją do klatki Hegwigi. Nalał wody do poidełka, a do miseczki wsypał trochę przysmaku dla sów.

Szybko rozerwał papier owinięty wokół podłużnego przedmiotu. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył była niewielka kartka papiery, wyrwana ze zwykłego mugolskiego zeszytu w linię.

Cześć Harry,

Możesz mi wierzyć, ciężko było namówić rodziców na załatwienie tego cacka. Czy uwierzysz, że nawet tutaj, w Australii, kraju, gdzie teoretycznie nie ma czarodziei ministerstwo będzie kontrolowało sprzedaż lusterek dwukierunkowych? To już szczyt, naprawdę. Ale w końcu się udało. Takie same lusterka wysłałam Angelice i Pablowi.

Jeśli będziesz chciał się skontaktować z którymś z nas musisz użyć pseudonimów. W przeciwnym wypadku połączenie może zostać nie zrealizowane. Stosuj się do poniższego klucza, a wszystko powinno być okey:

Carmen Black: Rose.

Angelica White: Angel.

Pablo Sangre: Red.

Proste, prawda?

Te lusterka mają kilka udogodnień. Starsze wersje mogły nawiązywać połączenie jedynie z jednym lusterkiem. Te nasze mogą w tym samym czasie łączyć się z kilkoma naraz. W ten sposób powstanie coś takiego, jak telekonferencja. Dzięki temu, będziemy mogli rozmawiać z kilkoma osobami naraz. Czyż to nie genialne?

Sprawa kolejna. Do lusterka możesz dodawać kolejne kontakty. W ten sposób lista osób, z którymi będziesz mógł rozmawiać wydłuży się.

I jeszcze jedno. Tylko Ty możesz dotykać swojego lusterka, a właściwie tylko Ty i inny Smok. Mugole będą myśleć, że lusterko jest zwykłym telefonem komórkowym najnowszej generacji, dlatego nigdy się z nim nie rozstawaj. Przesyłam ci też instrukcję obsługi. To tak na wszelki wypadek, gdybyś chciał pobawić się swoją nową zabaweczką.

Do zobaczenia za kilka tygodni.

Carmen Black (Rose)

Harry uśmiechnął się. Ta dziewczyna była chyba jedyną osobą, która potrafiła wprawić go w prawdziwie szampański nastrój. Cieszył się, że teraz będzie mógł kontaktować się ze Smokami. Skoro nie mógł spotkać się z nimi osobiście, to chociaż porozmawia z nimi przez lusterko.

Najpierw jednak musiał dowiedzieć się czegoś o tej, jak to określiła Carmen, zabaweczce. Zagłębił się w lekturze do tego stopnia, że przegapił obiad. W ogóle przestał przejmować się światem zewnętrznym.

Najbardziej zaintrygował go jeden fragment: “Aby nawiązać połączenie z inną osobą należy użyć klucza, czyli kombinacji cyfr lub pseudonimu danej osoby. Lusterka dwukierunkowe wykorzystywane są na całym świecie przez Aurorów i służby wywiadowcze, dlatego głupotą byłoby posługiwać się prawdziwymi imionami tudzież nazwiskami.”

Upuścił plik kartek. Ukrył twarz w dłoniach. Jak mógł być tak głupi? No jak? Uderzył pięścią w biurko. Przecież Huncwoci nazywali Syriusza Łapą. Nie Syriuszem, nie Blackiem, Łapą, na Merlina! Że też rok temu o tym nie pomyślał. Może wtedy jego ojciec chrzestny nadal by żył?

Nie, nie powinien teraz o tym myśleć. Musi natomiast zdobyć numer Dunga.

Do kieszeni wcisnął lusterko i różdżkę. Wybiegł z domu nie zwracając uwagi na krzyki ciotki Petuni. Zatrzymał się na chodniku i rozejrzał na boki. Powolnym krokiem ruszył w stronę domu pani Figg.

Brakowało mu tej nawiedzonej nieco staruszki. Wiedział jednak, że żadna magia nie jest na tyle potężna, aby pokonać śmierć. Usiadł na ganku i zapatrzył się w chodnik. Lubił tutaj przychodzić, nawet teraz, kiedy Arabella nie żyła. To miejsce go uspokajało. Pozwalało w spokoju pomyśleć. Nie mówiąc już o tym, że, wbrew pozorom, uwielbiał koty swojej byłej sąsiadki. Teraz wszystkie futrzaki były pozbawione domu i biegały po śmietnikach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Czasami przynosił im resztki obiadu, ale rzadko. Zazwyczaj Dudley i Vernon wszystko pochłaniali.

Do jego nóg łasiła się biała kotka o fosforyzujących, zielonych oczach. Miała długą, puszystą sierść. Harry nie znał się na kotach, ale wiedział jedno. Avada była śliczna, wdzięczna i miała wręcz arystokratyczne maniery. Zupełnie, jakby wychowywała się w pałacach.

- Cześć mała, tęskniłaś?

Zwierzę w odpowiedzi miauknęło przeciągle i z zadowoleniem zamruczało, kiedy chłopak pogłaskał je po grzbiecie.

- Brakuje ci dawnej właścicielki, co Avada? Mnie też jej brakuje. Była jak dobra babcia.

Kotka wskoczyła mu na kolana i przez chwilę patrzyła mu w oczy, jakby chciała mu powiedzieć, że śmierć pani Figg nie była jego winą. Wiedział o tym, ale gdzieś na dnie podświadomości czaiło się poczucie winy.

- Tak wiem, już wałkowaliśmy ten temat – westchnął Harry. – Ale to wcale nie jest łatwe.

Mundungus patrzył, jak chłopak mówi coś do kota. Teraz miał na sobie pelerynę niewidkę, więc mógł pozwolić sobie na podejście bliżej do chłopaka. Nawet jemu, człowiekowi wychowanemu na Nokturnie łezka zakręciła się w oku, kiedy zrozumiał, co chłopak mówi do tego kota.

- Mówię do kota – prychnął Potter. – Chyba zaczynam wariować.

Zarówno Avada, jak i Dung nie uważali, że Harry jest wariatem. Każde starało się powiedzieć mu to na swój własny sposób.

Kotka zaczęła łasić się do jego torsu i mruczeć z zadowoleniem. Dung natomiast ściągnął z siebie pelerynę i usiadł obok chłopaka.

- Wcale nie jesteś wariat, Harry – mruknął. – Na pewno nie większy niż Dumbledore, a on mówi do ptaka.

Chłopak wzdrygnął się na dźwięk jego głosu. Zaraz jednak uspokoił się.

- Nie miałeś wczoraj kłopotów?

- Raczej Drops miał. Wiesz, jaką zrobił minę, kiedy przeczytał twój list? Wyglądał jakby go piorun strzelił.

Harry zaśmiał się. Mógł sobie to wyobrazić.

- Wiedziałeś o tych całych, no, Trzech Żądaniach? – zapytał znienacka Dung, przekrzywiając przy tym głowę. Jego głos wydał się Harry’ emu niezwykle poważny.

Chłopak przytaknął, ale niczego nie wyjaśnił. Fletcherowi jednak żadne wyjaśnienia nie były konieczne. Żyjąc na Nokturnie dowiedział się, że zbytnia ciekawość nie popłaca i wiedząc mniej jest się bezpieczniejszym.

Złoty Chłopiec patrzył na niego w zamyśleniu. W końcu odważył się zapytać mężczyznę o jego pseudonim. Ten uśmiechnął się szeroko.

- Kanciarz. Taką właśnie mam ksywkę i w ten sam sposób przywołują mnie inni z Zakonu.

- Dzięki – mruknął Harry.

Siedzieli razem jeszcze przez kilkanaście minut. Przechodzący obok ludzie dziwnie się na nich patrzyli. W końcu przez ostatnie kilka lat Potter był raczej odludkiem, który stronił od ludzi, a oni unikali jego. Teraz jednak chłopak przyjaźnie gawędził ze starszym mężczyzną, który wyglądał, jak rasowy pijaczyna. W dodatku wokół nich kręciło się kilkanaście kotów. Był to naprawdę niecodzienny widok.

Harry dźwignął się na nogi i pożegnał z mężczyzną. Skierował się w stronę Prevet Drive 4. Musiał spróbować dodać Dunga do listy swoich kontaktów. Poza tym, powinien chyba skontaktować się z którymś ze Smoków i dowiedzieć, jak oni na niego wołają.

Wszedł do swojego pokoju. Zamknął drzwi i usiadł na łóżku, otworzył okno. Chwycił w rękę różdżkę i przytknął ją do tafli lustereczka.

- Mundungus Fletcher, zwany Kanciarzem – powiedział wyraźnie.

Powierzchnia lusterka zabłysła na niebiesko, po czym na powrót stała się matowa. Chłopak uśmiechnął się do siebie. Wszystko poszło tak, jak pisało w instrukcji. Teraz musiał jedynie skontaktować się z jednym ze Smoków i dowiedzieć, jak na niego wołają.

Zastanowił się przez chwilę. Już wcześniej miał napisać list do Pabla, więc właściwie dlaczego nie mógłby porozmawiać z nim już teraz?

- Red. – Trzymał lusterko w prawej ręce, w odległości kilkudziesięciu centymetrów od twarzy.

Po chwili po drugiej stronie pojawiła się zmęczona twarz Krukona. Chłopak miał podkrążone oczy. Ożywił się, kiedy zobaczył Harry’ ego.

- Cześć. Widzę, że Rose już przysłała ci lustereczko. Swoją drogą, ciekawe, gdzie zdobyła je aż cztery?

- Kogo to obchodzi? Ważne, że możemy się kontaktować. Słuchaj Pablo, mam do ciebie dwie sprawy.

Brązowowłosy pokiwał głową, zachęcając tym samym do mówienia.

- Jak wy do mnie mówicie? To znaczy, jak musicie powiedzieć, żeby skontaktować się ze mną?

- Furia.

- Czemu akurat tak?

- Carmen twierdzi, ze to idealnie do ciebie pasuje, bo często wpadasz w złość. Jaka jest druga sprawa?

- Czy możliwe jest, że poprzez Znak na mojej ręce wzrosła więź, łącząca mnie z Gadem? Czy na przykład ja, z własnej woli mogę włamywać się do jego umysłu?

- Prawdopodobnie tak – odpowiedział po namyśle brązowowłosy chłopak. – Ale musiałbym to jeszcze sprawdzić.

- Dzięki, na razie.

- No, na razie.

Harry rozłączył się. Tego się spodziewał. Riddle sam mu się podkładał. Zupełnie, jakby chciał powiedzieć, że Harry może go wykończyć w każdej chwili.

Była dopiero siedemnasta. Chłopak wstał i wyszedł na ulicę. Czuł, że musi poukładać myśli. W ciągu ostatnich kilku godzin wydarzyło się tak wiele, że Potter czuł przesyt. Teraz rozumiał już powiedzenie “co za dużo, to niezdrowo”.

Skierował się do parku. Wiedział, że o tej porze nikt przy zdrowych zmysłach się tam nie kręcił. Oficjalnie nikt nie wiedział, kto zastrasza okoliczne dzieciaki i demoluje ławki. Tajemnicą poliszynela było, że stoi za tym banda Wielkiego De.

Chłopak skręcił w jedną z mało uczęszczanych alejek. Rosnące tu wyjątkowo rozłożyste drzewa. W ciągu dnia dawały przyjemny cień, lecz kiedy zbliżał się zmrok było tu naprawdę mrocznie. Harry’ emu to nie przeszkadzało. Ostatnimi czasy polubił mrok. Ciemność pozwalała ukryć się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi.

Zatrzymał się, kiedy do jego uszu dobiegł pojedynczy krzyk, a potem urywany szloch. Podszedł bliżej i wtedy zobaczył całą scenę, jak na dłoni. Krew zawrzała w jego żyłach. Przypomniały mu się wszystkie okropności, jakie musiał znosić w Wężowym Grodzie. A teraz jego własny kuzyn znęcał się nad sporo mniejszym od siebie chłopakiem.

Zrobił kilka kroków w przód. Starał się iść cicho, ale nie miał w tym doświadczenia i już po chwili pod jego stopami z głuchym chrzęstem złamała się jakaś gałązka. Wszyscy zgromadzeni stojący wokół zwiniętej, drobnej postaci odwrócili się w jego stronę. Nie przejmował się tym i już po chwili stanął naprzeciw Dudleya.

Dursley zadrżał, kiedy spojrzał w oczy Harry’ ego. Płonął w nich ogień, który nie wróżył niczego dobrego. Potter taki sam wzrok miał w czasie spotkania z Bellą.

- Co Wielki De, już nie jesteś taki odważny? – zadrwił czarnowłosy chłopak. – A może chcesz sobie przypomnieć jak to jest być tam, w środku, kiedy wiesz, że pomoc znikąd nie nadejdzie? Kiedy marzysz jedynie o tym, aby nieuniknione stało się jak najszybciej, żeby nie musieć znosić więcej bólu?

Wszyscy patrzyli na niego w osłupieniu. Jak taki słabeusz mógł samymi jedynie słowami pokonać ich nieustraszonego przywódcę? W dodatku to o czym mówił, było jakieś dziwne. Złowieszcze, straszne. W jego głosie kryła się niewypowiedziana groźba.

- Zdaje się, że ten kretyn ciebie chciał zabić, nie nas – warknął Dudley. – My trafiliśmy tam tylko dlatego, że inaczej ty być się tam nie zjawił. Obiecał, że nas wypuści, kiedy tylko skończy z tobą.

- Ty w to wierzysz Dudley? – zapytał z niedowierzaniem. – Owszem, chce mnie zabić. Wy nic dla niego nie znaczycie, ale i tak bylibyście martwi. Już by się o to postarały jego pieski. A teraz zostawcie dzieciaka i won, zanim się zdenerwuję.

- A co ty możesz nam zrobić? – warknął wściekły Piers. Potter wyraźnie grał mu na nerwy.

- Ja nic – przyznał spokojnie Harry. – Ale mam bardzo wrednych przyjaciół, którzy uwielbiają zadawać ból i śmierć. Pławią się w niej i jedzą na śniadanie. Dudley był już u nich z wizytą i wie, jak to się może skończyć.

Wielki De skinął na swoich towarzyszy i oddalił się czym prędzej. Nie chciał zadzierać z Potterem. Nie wtedy, gdy ten roztaczał wokół siebie aurę potęgi, odczuwalną nawet przez Dudleya.

Harry jeszcze przez chwilę patrzył za oddalającymi się nastolatkami. Westchnął i zbliżył się do leżącego chłopca. Dopiero teraz spostrzegł, że był to Mark Evans. Przyklęknął obok niego i odciągnął jego ręce od twarzy. Pod okiem chłopaka już zaczął się formułować malowniczy siniec, z nosa ciekła mu krew. Harry wymamrotał coś niewyraźnie.

Sięgnął ręką do kieszeni kurtki i przez chwilę grzebał w niej z zaciętością wypisaną na twarzy. W końcu wyciągnął niewielką fiolkę pełną zielonkawej mazi. Nabrał trochę tego świństwa na palec i rozsmarował na twarzy przerażonego chłopca. Chusteczką wytarł krew i resztki maści.

Przyjrzał się swojemu dziełu. Nie było żadnych śladów bójki. Jedynie lekko podpuchnięte oko świadczyło o bliskim spotkaniu z pięścią.

Harry w duchu dziękował Angelice, za to, że na King Cross wepchnęła mu do kieszeni tej właśnie kurtki eliksir na zranienia. “Na wszelki wypadek” jak stwierdziła.

- No, gotowe – orzekł. – Chodź, odprowadzę cię do domu. Oni ciągle mogą czaić się gdzieś w pobliżu.

Mark ciągle był oszołomiony. Harry martwił się, że upadając mógł nabawić się wstrząsu mózgu.

***

Grupka mężczyzn ubranych w czarne garnitury i stojących w cieniu spojrzała na siebie w milczeniu. Jeden z nich, długowłosy brunet patrzył w ślad za odchodzącymi nastolatkami. Nie wiedział, co ten czarnowłosy dzieciak mógł powiedzieć Dursleyowi i jego bandzie, ale najwyraźniej to poskutkowało, skoro w oczach grubasa widać było strach.

Przybyli do Surey, aby sprawdzić, czy zła sława Dudleya Dursleya nie jest aby przesadzona. Nie była, dopóki nie pojawił się ten chudy osobnik.

- Chcę go mieć – oznajmił. – Właśnie takich ludzi potrzebujemy. Odważnych i roztropnych. Nie potrzeba mi kolejnych mięśniaków, którzy nie potrafią samodzielnie myśleć. Mam już dość mięsa armatniego. Teraz potrzebuję kogoś, kto potrafi myśleć.

- To znaczy, szefie? – zapytał jeden z jego towarzyszy.

- To znaczy, że macie dowiedzieć się wszystkiego o tym chłopaku. Absolutnie wszystkiego.
Carmen Black (14:21)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 0:28, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 3

Wielka ucieczka

Bezimienna przeciągnęła się. Rozejrzała się po swoim nowym lokum. Było wyjątkowo obszerne, zgrabne i co najważniejsze było gustownie urządzone. Nie wspominając już o niesamowitym widoku na Londyn, jaki roztaczał się z okien salonu. Kobieta uśmiechnęła się złośliwie. Staremu Malfoyowi to mieszkanie raczej nie będzie już potrzebne, skoro był poszukiwany listem gończym nie tylko w świecie czarodziejów, ale i mugoli.

Ciągle ogarniało ją rozbawienie na wspomnienie o minie Lucjusza, kiedy ten dowiedział się, że jego mieszkanie po niemagicznej stronie Londynu zostanie sprzedane. Cóż miał biedny śmierciożerca robić, skoro dostał odgórny rozkaz? Pan każe, sługa musi.

No właśnie. Rozkazy rozkazami, ale Pottera trzeba było wreszcie przygotować do roli szpiega i śmierciożercy idealnego. No i jeszcze musiała wytłumaczyć mu kilka spraw związanych ze znakiem i kilkoma sposobami na ukrycie go.

Wiedziała, że chłopak jest niesamowicie inteligentny. W końcu nie na darmo obserwowała go przez ostatni miesiąc. Dopiero, kiedy miała pewność, że można mu zaufać wysłała do niego paczkę. Potem znowu pilnowała. Widziała nawet, jak kilka dni wcześniej poradził sobie ze swoim kuzynem i jego bandą. Musiała przyznać, że chłopak miał gadane. Oznaczało to, że już niedługo również on będzie miał wpływ na zachowanie Riddle’ a. Oczywiście o ile wszystko zostanie rozegrane, jak należy.

Narzuciła na siebie czarną szatę z obszernym kapturem. Nie chciała przestraszyć chłopaka, ale też nie mogła pozwolić sobie na zbyt szybkie zdemaskowanie. Gdyby jednak tak się stało, to zawsze mogła potraktować osobę, która ją poznała Zaklęciem Zapomnienia.

Wzięła głęboki oddech i skupiła swoją magiczną moc w dłoniach. Gdy poczuła, że opuszki palców zaczynają ją parzyć przerzuciła energię z lewej do prawej ręki i wyrzucając ją w przód krzyknęła:

- Portal!

Powietrze zawirowało i już po chwili wyłoniła się niebieska poświata, wirująca w szaleńczym tempie. Przejście było gotowe. Bezimienna wiedziała, że jest to jedyny sposób na dotarcie na miejsce bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Zdawała sobie jednak sprawę, że było to niebezpieczne. Jeśli nie użyto stałego korytarza, to portal był chwiejny i w każdej chwili mógł się zapaść, a wtedy tkwiąca w nim osoba przepadała na wieki. Jednak teraz nie miała czasu na zastanawianie się nad konsekwencjami. Liczył się tylko czas.

Już za kilka godzin Zakonnicy mieli zabrać Harry’ ego do Kwatery, a na to nie mogła pozwolić. Potter był wyjątkowo silny magicznie i w związku z tym jeśli nie nauczyłoby się go kontrolować mocy, to gotów był wysadzić w powietrze połowę Wysp Brytyjskich. Musiała się spieszyć.

Odważnie wkroczyła w przejście.

***

W najmniejszej sypialni na Privet Drive 4 rozbłysło niebieskawe światło, które już po chwili zniknęło pogrążając pokój w ciemności. Kobieta rozejrzała się po pomieszczeniu. Uśmiechnęła się, gdy zauważyła, że prawie żadne ubrania nie były wypakowane z kufra. Jedynie kilka tych, w których Harry chodził przez ostatnie dni. To dobrze, zmarnują mniej czasu.

Spojrzała na stojący na biurku zegarek. Dochodziła szósta. Podeszła do łóżka i położyła chłopakowi rękę na ustach.

Potter szybko się ocknął i zaczął wściekle wierzgać. Na nic mu się to zdało, bo nieznajoma osoba trzymała go bardzo mocno.

- A teraz słuchaj głupi dzieciaku. – Usłyszał wściekły głos przy swoim uchu. – Albo się uspokoisz i dasz mi powiedzieć, po co tu jestem, albo będziemy się tak kłócić przez kilka godzin, aż w końcu ktoś z Feniksa zorientuje się, że masz kłopoty. Wtedy zjawią się tutaj i zabiorą cię do waszej Kwatery i będziesz musiał się tłumaczyć ze stempelka. Tego chcesz?

Harry rozważył jej słowa. Nie chciał wracać na Grimmuald Place 12, a tym bardziej nie miał ochoty na żadną rozmowę z Dumbledorem. Uspokoił się trochę, ale ciągle niepewnie łypał na Bezimienną.

Uśmiechnęła się do siebie. Chłopak zachowywał się dokładnie tak, jak się tego spodziewała. Był nieufny i przerażony, choć starał się zamaskować te uczucia. Cóż, wychodziło mu całkiem dobrze.

- Kim jesteś? – warknął chłopak.

- Nie denerwuj się. Złość piękności szkodzi.

- Kim jesteś? – wycedził przez zaciśnięte zęby.

Jego oczy zwęziły się i zaczęły zmieniać kolor na czerwony. Bezimienna zamarła z ciętą ripostą na ustach. Nie, nie mogła jeszcze bardziej rozwścieczyć Pottera. To skończyłoby się źle zarówno dla niej, jak i dla chłopaka.

- Nie znasz mnie. A przynajmniej nie naprawdę. Jestem Bezimienną, a On nazywa mnie Aniołem Śmierci. Reszty nie mogę powiedzieć ci tutaj.

- Czemu?

- Za duże ryzyko – westchnęła. – Ktoś mógłby podsłuchać, albo zrobić coś jeszcze gorszego. Wolę nie ryzykować. – Milczała przez kilka minut szukając odpowiednich słów. – Jeśli chcesz dowiedzieć się, jak brzmi moje prawdziwe imię, to nie ma sprawy. Jest tylko jeden warunek. Musiałbyś ze mną pójść.

Harry uniósł brew. Był zdziwiony taką propozycją.

- Dlaczego miałbym się zgodzić?

- Raczej nie masz wyjścia. Tylko ja wiem, jak ukryć Znak w taki sposób, żeby nawet oko Szalonookiego go nie wykryło. Poza tym, musisz nauczyć się teleportacji, a wątpię, żeby Drops zechciał pokazać ci co i jak. Za bardzo bałby się, że gdzieś znikniesz.

Harry milczał, rozważając w głowie słowa nieznajomej.

Kobieta czuła się niepewnie pod taksującym wzrokiem chłopaka. Nastolatek już się uspokoił, ale w powietrzu doskonale wyczuwalna była aura napięcia.

- Skąd mam mieć pewność, że nie chcesz mnie zabić?

- Gdybym chciała to zrobić, mogłabym kropnąć cię, kiedy spałeś.

- W Wężowym Grodzie mówiłaś, że jesteś z Bractwa. Udowodnij to.

- W czasie zaprzysiężenia dostałeś od świadków podarki. Od mężczyzny miecz, na którym pojawił się napis “Gladius vindictae sum”. Od kobiety srebrny sygnet z obsydianowym oczkiem. Takie informacje mogą posiadać jedynie Smoki. Teraz mi wierzysz?

Skinął głową, choć nie był do końca przekonany. Jednak nie miał szans w pojedynku z tą kobietą. Skoro rozstawiała po kątach śmierciożerców, a nawet samego Voldemorta, to musiała być potężna.

- Skoro tak, to idź do łazienki i się ubierz. Ja zajmę się spakowaniem kufra.

Wygramolił się z łóżka. Przez kilka minut krzątał się po pokoju w poszukiwaniu różnych części garderoby. Kiedy wyszedł na korytarz Bezimienna westchnęła i jednym machnięciem różdżki spakowała kufer. Otworzyła okno i odetchnęła świeżym powietrzem. Tutaj, w Surey było tak cicho i spokojnie. Nie to co w Londynie, gdzie zgiełk i hałas panował nawet w środku nocy.

Rozejrzała się po pustej o tej porze ulicy. Zapatrzyła się w niewielki domek naprzeciwko. Właśnie wprowadzała się do niego niewielka rodzina, a właściwie tylko kobieta o brązowych włosach, delikatnymi falami spadających na plecy i kilkuletni chłopczyk ubrany w zielony dresik. Dziecko w ręku ściskało wysłużonego, pluszowego misia.

Nie zauważyła nawet, kiedy do pokoju wskoczyła biała kotka. Kiedy kobieta odwróciła się, dostrzegła zwierzę siedzące na łóżku i patrzące na nią z zainteresowaniem. W zielonych oczach koya widać było upór i nieme ostrzeżenie.

Bezimienna wyciągnęła przed siebie rękę, ale zwierzę nie pozwoliło się dotknąć. Zaczęło prychać ostrzegawczo.

Drzwi otworzyły się i wszedł przez nie Harry. Obrzucił pokój rozbawionym spojrzeniem.

- Avada nie lubi obcych – wyjaśnił. – Zwłaszcza tych w czarnych szatach.

Skinęła głową, ale nie odrywała wzroku od kotki. Zwierzę ciągle prężyło grzbiet, gotowe w każdej chwili skoczyć i wydrapać oczy ewentualnemu wrogowi. Bezimienna domyślała się, że nie jest to zwykły przedstawiciel kotowatych. Prawdopodobnie Avada była potomkinią egipskich kotów, które, jako stworzenia uznawane za magiczne nie tylko pilnowały spichlerzy przed gryzoniami, ale także ostrzegały ludzi przed niebezpieczeństwem.

Uśmiechnęła się delikatnie. Jeśli Avada naprawdę była strażniczką, to powinni ją ze sobą zabrać. W ten sposób będą mogli skupić się na nauce i treningach, ochronę mieszkania zostawiając kotce.

Spojrzała na Harry’ ego. Chłopak nie zwracał na nią uwagi, bawił się z Avadą. Westchnęła, zmniejszając kufer do rozmiarów pudełka po zapałkach. Musieli się zbierać.

- Chodź, Harry, musimy iść.

Potter wstał i rozejrzał się po pokoju. Klatka Hedwigi, mimo iż starannie czyszczona już kilka razy, przedstawiała sobą tragiczny widok. Pręty były powykrzywiane, a w niektórych miejscach zardzewiałe. Sowy nie było nigdzie w pobliżu. Na szafce nocnej leżało szkolne zdjęcie Huncotów, z małą nieruchomą fotografią Lily wciśniętą pod ramkę. Szybko chwycił zdjęcie i schował je do kieszeni. Zamierzał wziąć jeszcze klatkę, ale Bezimienna go powstrzymała. Stwierdziła, że na Pokątnej kupią nową i lepszą, a do tego koszyk dla kota.

- Kota? – zapytał zdziwiony chłopak. – Ja przecież nie mam kota.

- Zdaje się, że już masz. Ta kocica już od ciebie nie odejdzie.

Avada wczepiła się pazurami w spodnie chłopaka i najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. Harry na wszelkie możliwe sposoby próbował odczepić ją od siebie, ale kotka była nieugięta. W końcu poddał się i mocniej ją chwycił.

- Gdzie my właściwie pójdziemy?

- Do Londynu. Odsuń się trochę, muszę otworzyć przejście.

Kobieta skupiła się na wytworzeniu portalu. Chłopak z zainteresowaniem patrzył na jej wyczyny. Jeszcze nigdy nie widział, aby ktoś czarował bez użycia różdżki. Szczerze powiedziawszy myślał, że jest to niemożliwe.

Bezimienna skończyła. Chwyciła chłopaka za ramię i popchnęła w stronę wirującej materii. Harry cofnął się z przerażeniem i przecząco pokręcił głową. Nie chciał tam wchodzić.

Parsknęła głową z irytacją i złapawszy go za rękę, pociągnęła za sobą. Kilka minut później portal zniknął.

***

Harry z zainteresowaniem rozglądał się po salonie. Pomieszczenie było duże i przestronne. W dwóch miejscach podparte było filarami. Na środku stała biała sofa i dwa fotele tego samego koloru. Pomiędzy nimi ustawiony był mały stoliczek. Całą południową ścianę zajmowało okno z wyjściem na taras, który w rzeczywistości był dachem. Naprzeciwko okna był korytarz, z którego można było trafić do łazienki, toalety, kuchni i kilku pokoi sypialnych.

Chłopak wyszedł na powietrze i spojrzał w dół. Pod nim leniwie płynęła Tamiza. Po drogach i mostach samochody krążyły w tę i z powrotem. Ludzie wyglądali jak małe mróweczki.

Wrócił do mieszkania i pytającym wzrokiem spojrzał na swoją gospodynię. Ta przez chwilę milczała, aż w końcu poprowadziła go do kuchni całej w chromie i połyskliwej stali. Wskazała mu miejsce przy stole, a sama stanęła pod ścianą. Wzięła kilka głębokich oddechów.

- Obiecałam, że poznasz moje nazwisko. Mam jednak wrażenie, że wtedy znienawidzisz mnie już na amen.

- Czemu tak myślisz?

Wzruszyła ramionami. Podeszła do stołu i ściągnęła z głowy kaptur.

Harry musiał przyznać, że stojąca przed nim kobieta wyglądała na nastolatkę. Wyjątkowo piękną nastolatkę. Jej prawie białe włosy miały delikatny srebrny połysk i sięgały połowy pleców, choć teraz były zaplecione w warkocz. Spod kurtyny jasnych rzęs patrzyły na niego niebieskie oczy. Na centralnej części twarzy figurował mały, zadarty nosek. Pociągnięte jasno różową pomadką usta miały wręcz idealny kształt.

Wyciągnęła przed siebie rękę i powiedziała na wydechu:

- Jestem Yennefer Katarina Adelajda Malfoy, córka Amadeusza Malfoya i Jezebel z domu Duvain.

Harry otworzył szeroko usta. Tego się nie spodziewał. Zamknął oczy. Gdzieś na skraju podświadomości tłukło mu się imię Yennefer. Już je kiedyś słyszał, tylko gdzie?

- Jesteś moim świadkiem, prawda?

Potwierdziła. Trochę zdziwił ją fakt, że Potter nie zaczął histeryzować. Myślała, że skoro nie lubi Dracona i prawdopodobnie wszystkich z rodu Maloyów, to ją również będzie traktował z pogardą. Tymczasem chłopak siedział przy kuchennym stole i wydawał się być głęboko zamyślony.

- Nie nienawidzisz mnie? – zapytała cicho.

- Dlaczego miałbym? Dlatego, że jesteś Malfoyem? Czy może dlatego, że masz Mroczny Znak? Jesteś moim świadkiem i jesteś Smokiem. Piątym, jakiego do tej pory spotkałem. Smoki nie mogą być złe.

- Jestem prawą ręką Czarnego Pana – przypomniała.

- Ja też mam stempelek i wcale nie jestem przez to wcieleniem zła. Poza tym to Bella jest Jego prawą ręką. Ty go jedynie kontrolujesz od czasu do czasu.

- Skąd taki pomysł?

- Nie wmówisz mi, że ten pseudolordzina sam wpadł na pomysł naznaczenia mnie. Przecież on chciał mnie wykończyć. I nie zapominaj, że znam wężomowę. Czasami przypełzała do mnie Nagini i mówiła ciekawe rzeczy.

Yennefer kamień spadł z serca. Myślała, że dłużej będzie musiała męczyć się z przekonaniem chłopaka do siebie.

Uśmiechnęli się. Właśnie zaczynali nowy etap życia.

Kobieta przywołała do siebie niewielkie pudełeczko i wyciągnęła z niego plik dokumentów. Spojrzała na chłopaka i zmarszczyła brwi.

- Co to jest? – zapytał z zainteresowaniem Harry.

- Twoja nowa tożsamość – odpowiedziała po chwili milczenia. – Nie możesz przebywać tutaj jako Harry Potter, dlatego skontaktowałam się z kilkoma znajomymi i załatwiłam ci to.

Podała mu legitymację szkolną, dowód osobisty, prawo jazdy na samochód i kartę kredytową. Harry przejrzał wszystkie podane mu papiery. Dowiedział się z nich, że od teraz nazywa się James Paul Evans i ma osiemnaście lat. Jego ojcem jest Jonathan, a matką Dorcas.

Okazało się, że James ma czarne włosy sięgające ramion i piwne oczy. Co najważniejsze nie miał żadnej blizny na czole. Harry pytająco spojrzał na Yennefer. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Najpierw zamaskujemy ją zwykłym podkładem i pudrem. Potem poprawimy zaklęciem. Nigdy na to nie wpadłeś?

Pokręcił przecząco głową, po czym ziewnął przeciągle. Pluł sobie w brodę, że wczoraj poszedł spać dopiero o północy. Yennefer parsknęła, kiedy to zauważyła. Wstała od stołu i poprowadziła chłopaka do jego tymczasowego pokoju. Po drodze pokazała mu drzwi do łazienki i toalety.

Pokój nie był duży, ale nie był też małą klitką. Ściany miał pomalowane na biało, a podłoga wyłożona była ciemnymi panelami. Pod ścianą na wprost drzwi stało łóżko, a obok niego szafka nocna. Dalej, pod oknem jasnobrązowe biurko i obrotowe krzesło. Kolejna ściana zastawiona była biblioteczką, komodą i wysoką szafą. Po lewej stronie drzwi, zaraz obok wejścia znajdował się duży, jasnozielony i niesamowicie wygodny fotel.

Pomieszczenie było czyste i wyglądało na całkowicie niezamieszkałe. Jedynie paprotka na parapecie świadczyła o tym, że w tym mieszkaniu ktokolwiek mieszka. Harry stał przez chwilę niezdecydowany.

- Wiem, że pokój jest bezosobowy, ale jego dekorację pozostawiam tobie – odezwała się Yennefer. – Rozpakuj się, a ja w tym czasie zrobię coś do jedzenia.

Wyszła z pomieszczenia mrucząc pod nosem, że pewnie jak zwykle przypali śniadanie.

Harry zaczął wyciągać swoje rzeczy z kufra, który kobieta zdążyła powiększyć i postawić przy łóżku. Dwie godziny później był rozpakowany. Nie wiedział tylko gdzie schować miecz i miotłę. Tą ostatnią mógł postawić przy szafie, ale miecz za bardzo rzucałby się w oczy, gdyby leżał na biurku.

Usiadł na łóżku i pogrążył się w myślach. Avada, która wcześniej pałętała się po całym mieszkaniu wskoczyła mu na kolana. Zaczęła mruczeć i ocierać się o jego tors.

Chłopak zastanawiał się, czy dobrze zrobił uciekając od Dursleyów. Owszem miał ich serdecznie dość, ale z drugiej strony lubił ich. Wiedział, że teraz prawdopodobnie będą mieli kłopoty, ale… Zawsze było jakieś “ale”.

Tymczasem w kuchni Yennefer klęła siarczyście. Była Mistrzynią Eliksirów pierwszego stopnia, ale nigdy nie umiała gotować. Mama próbowała nauczyć ją sztuki kulinarnej, ale dziewczyna była wyjątkowo oporna na tę wiedzę.

Wyrzuciła do kosza na śmieci przypalone kluski. Wymruczała coś zirytowana i sięgnęła po telefon. Zdawało się, że dzisiaj na późne śniadanie znowu będzie pizza.

***

Kingsley wpadł do Kwatery Głównej Zakonu Feniksa. W ciągu kilku minut postawił wszystkich na nogi. Stanął pod oknem w kuchni i grobowym głosem powiedział, że Harry zniknął.

Przez chwilę zgromadzeni patrzyli na niego nic nie rozumiejąc. Dopiero po kilku minutach Lupin zmarszczył brwi, a pani Weasley zaczęła histerycznie płakać. Pozostałe osoby miały niepewne miny. Jakim cudem Harry mógł zniknąć z własnego pokoju, w dodatku nie wzbudzając niczyich podejrzeń?

Tak się nie dało. Na dom chłopaka, a w szczególności na jego pokój zostało nałożonych mnóstwo zaklęć monitorujących. Tych, które miały wykrywać nielegalne użycie magii i tych, które pilnowały, aby nikt się tam nie aportował. Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby przełamywać takich barier, jeśli nie chciał mieć na głowie co najmniej połowy Ministerstwa Magii.

- Jak to zniknął? – zapytał w końcu Bill.

- Po prostu. Zupełnie, jakby rozpłynął się w powietrzu. Kiedy za dziesięć szósta sprawdzałem, czy wszystko w porządku spał w swoim łóżku, a piętnaście minut później już go tam nie było. W dodatku nie było też jego rzeczy, a pokój wyglądał, jakby nikt w nim nie mieszkał. Nawet łóżko było ładnie zaścielone. Jedynie klatka Hedwigi stała na swoim miejscu – usłużnie wyjaśnił King.

- Musimy powiadomić Dumbledore’ a – zdecydowała Molly. – Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.

W ciągu najbliższej godziny do Kwatery zostali wezwani wszyscy, którzy akurat nie musieli pracować. Albus postawił ich w stan pełnej gotowości. Każdy dostał nowe polecenia. Musieli znaleźć Harry’ ego.

Jedynie Snape ‘ owi nie zmieniono zadań. On miał tylko sprawdzić, czy Pottera nie ma czasem u Czarnego Pana. Ale jak miał to zrobić, skoro nie został wezwany? Siedział więc przy stole i zastanawiał się, czy Potter rzeczywiście został porwany, czy może po prostu uciekł od mugoli i całego świata. On sam na miejscu Harry’ ego zrobiłby dokładnie tak samo.

Po tym, co stało się w czerwcu nie dziwił się, że chłopak zwinął żagle i gdzieś się przyczaił. Jeszcze kilka miesięcy temu stwierdziłby, że Potter zachowuje się jak tchórz, ale teraz, kiedy na własne oczy widział, co ten bachor musiał przejść wcale tak nie uważał. Właściwie zastanawiał się, dlaczego Harry już wcześniej nie uciekł, albo nie popełnił samobójstwa.

***

Harry i Yennefer siedzieli przy kuchennym stole. Śniadanie skończyli jeść już jakiś czas temu i teraz kobieta próbowała zamaskować jego bliznę. Robiła to jednak tak nieudolnie, że blizna zamiast znikać robiła się coraz większa. Teraz wyglądała jak po oparzeniu, ale jeszcze pół godziny wcześniej wyglądała jak olbrzymi siniak.

W końcu po blisko dwóch godzinach wygłupów udało jej się ucharakteryzować chłopaka na tyle, żeby blizna nie była widoczna spod warstwy podkładów i pudrów. Teraz jeszcze kilka razy machnęła różdżką i czoło Harry’ ego wyglądało całkowicie normalnie i nie było szpecone żadną blizną.

Yennefer uważnie przyjrzała się ubraniom chłopaka. Te które w tej chwili miał na sobie były stosunkowo nowe, ale już sprane. Reszta, która spoczywała w szafie przedstawiała sobą naprawdę żałosny widok.

Wstała i pociągnęła chłopaka do jego pokoju. Po drodze zabrała z kuchennego blatu butelkę wody i dwie szklanki. Najbardziej uwielbiała pić prosto z gwinta, ale teraz, kiedy miała gościa nie wypadało zachowywać się aż tak grubiańsko.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po wejściu do sypialni, było wyczarowanie kilku haków nad łóżkiem, na których położyła lśniącą Błyskawicę. Potem rozejrzała się po pomieszczeniu i jej wzrok padł na leżący na łóżku miecz. Znowu kilka razy machnęła różdżką i po lewej stronie drzwi pojawiła się gablota z grubo ociosanego szkła, w środku wyłożona czerwonym aksamitem. Przywołała miecz i delikatnymi ruchami nadgarstka nakierowała go na odpowiednie miejsce. Potem to samo zrobiła z dwoma pokrowcami.

Skierowała się w stronę szafy i otworzyła ją. W końcu zaczęła wyrzucać ze środka stare ubrania po Dudleyu. Prychała przy tym jak rozjuszona kotka. Po piętnastu minutach cała podłoga pokoju zasłana była starymi ubraniami.

Harry patrzył na ten cyrk z przerażeniem. To były wszystkie jego ubrania. Nie, żeby je uwielbiał, ale w czym w takim razie miał chodzić, skoro w szafie zostały raptem jedne spodnie, dwa podkoszulki, bluza i jeden garnitur z białą koszulą, i krawatem? Przecież nie mógł cały czas nosić jednego i tego samego! Jakby nie patrzeć ubrania trzeba prać.

Popatrzył na Yennefer, ale ta miała przerażony wyraz twarzy.

- Nie mów mi, że przez szesnaście lat chodziłeś w ubraniach wyglądających jak namiot cyrkowy – odezwała się błagalnie.

- Powiedzieć mogę, tylko jaki to będzie miało sens? – zapytał Harry.

Kobieta opadła na podłogę i z nieodgadnioną miną patrzyła na stos starych ciuchów. Przez chwilę błądziła wzrokiem pomiędzy Harrym, a ubraniami, aż w końcu uśmiechnęła się do siebie.

- Jutro idziemy na zakupy – zakomenderowała. – I bez dyskusji.

Zmarszczyła brwi i przez chwilę grzebała w porozrzucanych spodniach, koszulach, podkoszulkach i innych częściach garderoby. Spod sterty szmat wygrzebała zieloną szatę, którą Harry miał na sobie na Balu Bożonarodzeniowym w czwartej klasie. Przez chwilę przyglądała jej się z zainteresowaniem, aż w końcu kazała Harry’ emu założyć na siebie garnitur i szatę.

Chłopak wziął ubrania i poszedł do łazienki. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył po przekroczeniu progu były jasnobłękitne kafelki na ścianach i granatowe na podłodze. Dopiero po chwili dostrzegł dużą wannę, kabinę prysznicową, kosz na brudy, szafkę na ręczniki, umywalkę i lustro. Wszystkie te sprzęty były białe.

W tym samym czasie Yennefer przeszukiwała resztę garderoby. Jakimś cudem z całego rozgardiaszu udało jej się wyłowić mundurek Harry’ ego i jego szkolną szatę. Przyjrzała im się z krytyką i zmarszczyła brwi. Angielscy czarodzieje byli kompletnie pozbawieni gustu. Przecież takie kroje szat były modne co najmniej trzydzieści lat temu!

Sięgnęła na dno szafy i zaczęła przeglądać buty chłopaka. Glany były w porządku, tak samo jak adidasy, ale pozostałe obuwie przedstawiało sobą tragiczny wygląd. Jedne tenisówki były potargane, inne adidasy były tak bardzo brudne, że nie dało się określić, jaki był pierwotny ich kolor. Półbuty, które kiedyś miały imitować skórę, teraz wyglądały jak wyliniały kot pomalowany czarnym lakierem.

Harry niepewnie wszedł do pokoju. Yennefer obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Szata była zdecydowanie zbyt krótka i widać było, że już kilka razy ją wydłużano, jej butelkowa zieleń była nieco wypłowiała. Kazała mu ściągnąć wierzchnią część odzieży. Musiała przyznać, że w samym czarnym garniturze i białej koszuli Harry prezentował się o wiele lepiej.

- To teraz brakuje ci jeszcze porządnych butów – stwierdziła po namyśle.

Przywołała do siebie duży czarny worek. Taki, w którym zazwyczaj trzyma się śmieci. Z pomocą Harry’ ego upchnęła w nim stare ubrania. Następnie wyniosła je w tylko sobie znanym kierunku.

Harry tymczasem z powrotem przebrał się w dżinsy i podkoszulek. Opadł na łóżko, ale po chwili z niego wstał. Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Po blisko piętnastu minutach stwierdził, że zrobi zadania domowe.

Na początku zabrał się za transmutację. Sam temat był banalnie prosty, ale sposób przedstawienia go przedstawiał sobą dość wysoki poziom. Mianowicie Mcgonagall stwierdziła, że samo opisanie procesu przemiany człowieka w zwierzę i na odwrót (animagia) będzie zbyt łatwe. Dlatego zażądała, aby oprócz opisów do każdego punktu zostały dołączone ilustracje. Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie to, że Harry nie umiał rysować. O ile tańca mógł się nauczyć, o tyle do jakichkolwiek sztuk plastycznych trzeba było mieć zdolności, których on nie posiadał.

Westchnął zirytowany, gdy cisnął w kąt kolejny zmięty pergamin. W takim tempie nie skończy tego nawet za pół roku, a musiał jeszcze zabrać się za inne przedmioty. Coś czuł, że dzisiaj nici z nauki.

Yennefer w tym czasie siedziała w swoim pokoju i przeglądała portale informacyjne w internecie. Nie, żeby było w tym coś bardzo interesującego, ale musiała to robić, żeby mieć najświeższe informacje o poczynaniach Czarnego Pana i Ministerstwa.

Kiedy była młodsza często zastanawiała się, jak to jest, kiedy człowiek znajduje się między młotem a kowadłem. Teraz już wiedziała. Każdy kij ma dwa końce, jak to mawiała jej mama.

Z jednej strony każdy śmierciożerca chciał się czegoś o niej dowiedzieć, ale ona i Gad zazdrośnie strzegli swojego sekretu. Jej tożsamość znał tylko Harry i Glizdogon, ale ten ostatni niczego nie zdradzi. Za bardzo bał się Sami, Wiecie Kogo.

Drugą stroną medalu było Ministerstwo. To co teraz się tam działo było prawdziwym cyrkiem. Jednak nawet jeśli pominąć kwestę prowadzonej przez urzędników polityki nie pozostawał pustym fakt, że miała z nimi na pieńku. Uśmiechnęła się smutno. Nie mogła powiedzieć nikomu o tym, że próbowała włamać się do Departamentu Przestrzegania Prawa. Jeszcze bardziej prozaiczny wydawał się powód jej desperackiego kroku.

Zaśmiała się, kiedy uzmysłowiła sobie jaka wtedy była głupia. Z powodu zwykłego zakładu chciała postawić na szali zwycięstwa swoje życie. Cóż, przynajmniej ten dziaciak z Nokturnu uniknął więzienia, bo ukradła jego papiery. Niestety, gdy opuszczała budynek Ministerstwa została zauważona przez jednego ze strażników. Nie zdążyli jej złapać, ale wiedziała, że mieli jej rysopis i w każdej chwili gotowi byli ją złapać i odesłać do Azkabanu.

Potrząsnęła głową odganiając od siebie wspomnienia. Środek dnia zdecydowanie nie był dobrym czasem na roztrząsanie błędów przeszłości.

Sprawdziła pocztę, ale nie było żadnych nowych wiadomości. Wyłączyła komputer i przeciągnęła się rozprostowując zdrętwiałe kończyny. Przez otwarte okno do mieszkania wlatywał przyjemnie chłodny wiaterek. Kobieta nie zauważyła siedzącego na parapecie wampira.

- Powinnaś zwracać większą uwagę na to, co się wokół ciebie dzieje – mruknął Louis.

- A ty powinieneś być w Argentynie, z tego co pamiętam – odpowiedziała ze śmiechem kobieta. – Co cię tu sprowadza?

- Rozkazy, a jak myślisz? Mistrz nie był zadowolony ze Znaku. Miałaś zostawić sprawę i jedynie pilnować, żeby chłopakowi nic się nie stało. Mistrz mówił, że mieli tam kogoś wysłać i odbić Harry’ ego.

- Wierzysz w to? – zapytała marszcząc brwi. – Wybacz Louis, ale ja nie lubię czekać z założonymi rękami. Lubię działać, a nie siedzieć na czterech literach w nadziei, że inni odwalą całą robotę za mnie.

- Gratuluję – powiedział niespodziewanie.

- Czego?

- Zdania egzaminu. Ta cała sytuacja, ten list od Mistrza był prowokacją. Mistrz chciał sprawdzić, co zrobisz, w sytuacji podbramkowej.

- Może jeszcze powiesz mi, że sam wysłał Harry’ ego do Gada?

- Nie. To akurat nie było zaplanowane.

Oboje milczeli przez kilka minut.

- Będę leciał – odezwał się wampir. – I jeszcze jedno. Pomóż Harry’ emu zrobić zadanie z transmutacji i eliksirów.

Zamienił się w ptaka i wyleciał przez uchylone okno. Yennefer przez chwilę siedziała nieruchomo, w końcu jednak wstała i poszła do pokoju Harry’ ego.

***

Hermiona nerwowo krążyła po pokoju. Nie wiedziała, gdzie jest Harry. Właściwie w ogóle nie powinna wiedzieć, że zniknął, ale usłyszała te rewelacje zupełnie przez przypadek. Właśnie schodziła do kuchni z zamiarem zabrania do siebie dzbanku wody i szklanki, kiedy do kuchni wbiegł Kingsley o mało jej nie przewracając. Potem szczelnie zamknięto drzwi, więc zaintrygowana nastolatka zamiast iść do swojego pokoju została pod kuchnią. Teraz tego żałowała.

Usiadła na łóżku, a po jej policzkach spłynęła samotna łza. Kochała Harry’ ego, ale nie tak jak Rona. Czarnowłosy był dla niej jak brat, za którym poszłaby nawet na koniec świata. Odnosiła wrażenie, że Harry czuł tak samo. Przynajmniej przez pierwsze pięć lat ich znajomości.

W ciągu ostatniego roku tyle się wydarzyło, że dziewczyna czuła przesyt. Najpierw Potter izolował się od wszystkich. Potem zdradził im tajemnicę przepowiedni, przez którą omal nie zginęli w Ministerstwie pod koniec piątej klasy. Ciągle jednak częściej przebywał w towarzystwie trójki nowych uczniów, niż starych znajomych. Wszystko zmieniło się pod koniec czerwca, kiedy wrócił z niewoli u Czarnego Pana. Starał się jak najwięcej czasu spędzać z przyjaciółmi, jednocześnie nie dając po sobie poznać, że się boi.

Hermiona wiedziała już, dlaczego Harry znienawidził Dumbledore’ a. Wydawało jej się, że ona też by tak postąpiła na jego miejscu. W końcu jak długo można znosić takie przedmiotowe traktowanie? Nie miała już złudzeń, że dyrektor lubił Harry’ ego za to, co sobą reprezentował. Bo przecież Harry był tylko bronią, środkiem do zdobycia celu.

Potrząsnęła głową. Nie powinna tak myśleć. To było niedorzeczne, ale jednak miało w sobie jakiś sens.

Ukryła twarz w dłoniach. To wszystko robiło się coraz bardziej zagmatwane. Miała wrażenie, że im bardziej się w to zagłębia, tym ciężej jest jej się z tego wyrwać. Zupełnie, jakby wciągało ją bagno bez dna.

Usłyszała pukanie do drzwi.

- Proszę – powiedziała ocierając oczy.

Do pokoju wślizgnęła się jej mama, wysoka kobieta z burzą brązowych włosów na głowie, które akurat w tej chwili były spięte w kucyk.

- Nie martw się, Hermiono – powiedziała cicho siadając obok córki. – Nic nie stanie się twojemu przyjacielowi.

- Ja nie martwię się o niego, mamo – odpowiedziała dziewczyna. – Ja się martwię o Dumbledore’ a.

- Dlaczego? – W głosie Jane Granger słychać było zaciekawienie.

- Bo jeśli Harry nie został porwany, tylko sam uciekł, to z pewnością przez te dwa miesiące zdąży się dużo nauczyć. I kiedy wróci do szkoły, jeśli wróci, to na miejscu Dumbledore’ a błagałabym go na kolanach o przebaczenie.

- Czemu?

- Bo Harry wcale tak łatwo nie wybacza. Jest mściwy jak diabeł, kocha jak anioł i nie znosi zakłamania, a Dumbledore okłamywał go przez kilka lat. Najpierw nie powiedział mu, dlaczego Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać chciał go zabić, choć doskonale znał prawdę. Potem nie powiedział mu o przodkach. A potem co roku kazał mu spędzać wakacje u rodziny, która go nienawidziła. Mam wrażenie, że Harry wolałby włóczyć się po świecie z Syriuszem niż pomieszkiwać u Dursleyów.

Kobieta pokiwała głową i przytuliła córkę. Nie pojmowała świata Hermiony, ale potrafiła zrozumieć jej obawy. Ten cały Harry, z tego co słyszała, nie miał łatwego życia. Jeśli sprawa naprawdę wyglądała tak jak opisywała to Hermiona, to dyrektor Hogwartu mógł mieć nie lada kłopoty.

Remus Lupin zbiegł na dół i zamknął się w salonie. Czyżby to, co mówiła Gryfonka było prawdą? Czyżby Harry naprawdę miał powody do ucieczki? Nie, nie, nie! Syn Jamesa nie umiał się aportować, a żeby zrobić świstoklik musiałby użyć magii, a tego z oczywistych powodów zrobić nie mógł. Skoro King mówił, że nikt z domu nie wychodził to jak Harry zniknął?

Trzepną się w głowę. Jakiż on był głupi! Harry miał pelerynę niewidkę, więc nic dziwnego, że Auror nie widział, jak chłopak wychodził z domu. Chociaż z drugiej strony była to trochę naciągana teoria, bo Harry nie miał gdzie iść. Do Dziurawego kotła nie mógł, bo wszyscy go tam znali. Mógłby lecieć do swojej dziewczyny, ale nie wiedział, gdzie ona mieszka. W końcu mógłby lecieć do Australii, Francji, czy Stanów, ale na miotłę była to zbyt daleka droga, a żeby kupić mugolski bilet na samolot trzeba było mieć dowód osobisty, którego Harry nie miał.

Podszedł do okna i przez chwilę patrzył na ulicę. Jeśli Harry naprawdę uciekł, to musiał przecież skorzystać z jakiegoś środka transportu. Gdyby leciał na miotle mogliby go zauważyć, świstoklików w pobliżu nie było, chyba że Dung mu jakiegoś załatwił. No i jeszcze pozostawał Błędny Rycerz.

Szybkim krokiem poszedł do kuchni. Albusa jeszcze nie było, a oni mieli coraz mniej czasu.

- Molly! King! – zawołał już od progu.

Gdy tylko skupił na sobie wzrok wszystkich zaczął gorączkowo mówić.

- Hermiona myśli, ze Harry wcale nie został porwany, ale, że uciekł. Przedstawiła swojej mamie tak niezbite dowody, że sam zaczynam w to wierzyć.

- Co też ty mówisz, Remusie? – zdenerwowała się pani Weasley. – Gdzie Harry miałby iść? Przecież biedaczek nie ma żadnej rodziny.

- Ale ma przyjaciół – mruknął siedzący w cieniu Snape.

- Jednak nie wie, gdzie mieszkają.

- Wie, gdzie wy mieszkacie.

- Jak znam Harry’ ego, tak wiem, że do Weasleyów nie poszedł na pewno. Jeśli naprawdę chciał uciec, to nie poszedłby tam, gdzie mógłby spotkać kogokolwiek z Zakonu – stwierdził Kingsley.

- Więc gdzie i jak zniknął z domu? – zapytała załamana Molly.

- Po pierwsze, Harry ma pelerynę niewidkę – zaczął tłumaczyć Lupin, - więc bezśladowe zniknięcie nie sprawiłoby mu problemu. Mógł wezwać Błędnego Rycerza, lub mógł lecieć na miotle, choć osobiście obstawiam to drugie.

- Pierwsze – powiedział Severus. – Potter nie ryzykowałby lotu na miotle po tym, co stało się w Wężowym Grodzie. Widziałem jego plecy zaraz po tym, jak skończył z nim Malfoy i widziałem je pod koniec czerwca. Były w tragicznym stanie i każdy bardziej skomplikowany ruch mógłby otworzyć rany. Poza tym nawet ja nie uważam, że jest aż tak głupi, żeby samemu wpadać w łapy Lorda. Z resztą gdyby tak było, to już byśmy o tym wiedzieli.

- Co robimy? – odezwała się po kilku minutach Molly.

- Popytamy ludzi. Tylko dyskretnie – zdecydował Remus.- Ja zapytam Stana z Rycerza. King pójdzie do Dziurawego Kotła. Ty i Severus zostaniecie tutaj i postaracie się skontaktować z wszystkimi i powiadomić o naszej decyzji. Koniecznie trzeba będzie skontaktować się z jego przyjaciółmi, może oni coś wiedzą.

Wszyscy pokiwali głowami. Po chwili dało się słyszeć dwa trzaski towarzyszące aportacji.

***

Wieczorem Grimmuald Place 12 zazwyczaj tętni życiem. Tym razem jednak było tam prawdziwe urwanie głowy. Na zebranie zostali dopuszczeni nawet rodzice Hermiony, ona sama i Weasleyowie w składzie: Arthur, Molly, Charlie, Bill, Fred, George, Ron i Ginny.

Każdy próbował zasugerować jakieś miejsce, do którego mógłby pójść Harry, gdyby rzeczywiście uciekł. Okazało się, ze chłopak na pewno nie jechał Błędnym Rycerzem. Nie było go też w Dziurawym Kotle i w Dolinie Godryka. Nie pojawił się w Hogsmeade. Państwo Abernathy o zniknięciu Pottera dowiedzieli się dopiero od profesor Mcgonagall. Nie było go też u Black, Sangre ani u White. Również Czarny Pan go nie porwał.

W końcu po blisko czterech godzinach intensywnych obrad zdecydowano się ogłosić rzecz oczywistą. Harry został porwany. Przez kogo i dlaczego, nikt nie wiedział.

Wszyscy Wealsyowie zdecydowali, że zostaną w Kwaterze. Młodzież zgodnie stwierdziła, że tylko w ten sposób mogą zdobyć jakiekolwiek informacje o Harrym. Nikt jakoś nie kwapił się z wyperswadowaniem im tego pomysłu.

Ron razem z Hermioną, bliźniakami i Ginny zamknęli się w pokoju dziewczyn. W milczeniu siedzieli przez kilka minut, aż w końcu zdenerwowana Hermiona zaczęła płakać wtulając się w ramię swojego chłopaka. Fred i Geroge wymienili między sobą szybkie spojrzenia, ale nic nie powiedzieli.

- Myślicie, że nic mu nie będzie? – zapytała łamiącym się głosem Ginny.

- Na pewno, Gin, na pewno – odpowiedział Ron. – Taką mam nadzieję.

- A ja nadal myślę, że on uciekł – uparcie stwierdziła Hermiona. – Przynajmniej ja na jego miejscu bym tak zrobiła.

Wywiązała się między nimi zażarta dyskusja. Bliźniaki poparli Hermionę, ale Ron i Ginny mieli dość sceptyczne miny. Tak samo jak Bill i Charlie, którzy weszli do pomieszczenia zwabieni hałasem.
Carmen Black (20:11)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 0:29, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 4

Tajemnice Znaku

Blond włosy mężczyzna chodził po gabinecie i pogwizdywał niecierpliwie. Zaraz powinien przyjść tutaj jego młodszy brat i osobiście przepytać swojego “pieska”. Samuel odradzałby dzieciakowi ściąganie w szeregi rodziny nowych ludzi zdolnych, jak to określił Max do samodzielnego myślenia. Kiedy ostatnim razem ich ojciec postawił na kogoś takiego zginął w wypadku samochodowym, który to oczywiście wypadkiem nie był. Chłopcy mieli wtedy odpowiednio siedemnaście i piętnaście lat. Od tego czasu uparcie starali się unikać ludzi, którzy mogliby zagrozić ich pozycji.

Drzwi niemal bezszelestnie otworzyły się. Wszedł przez nie brunet o intrygująco piwnych, niemal pomarańczowych oczach. Na jego przystojnej twarzy widniał niepokorny, nieco szaleńczy uśmieszek. Bezpardonowo rozsiadł się w fotelu i z impertynencją godną prawdziwego małolata spojrzał na starszego mężczyznę.

- I? Dowiedzieli się czegoś?

- A i owszem. W czarnej teczce jest cała dokumentacja. Poczytaj, przejrzyj zdjęcia. Może ten idiotyczny pomysł wyparuje ci z głowy, Max.

Max sięgnął po teczkę i z błyszczącymi oczami zaczął ją przeglądać. Po kilku minutach dzwoniącej w uszach ciszy, odezwał się przyciszonym głosem.

- To wszystko dotyczy jednego dzieciaka?

- Przecież widzisz. Ten twój Harry Potter to niezłe ziółko. Z jednej strony miły chłopak o gołębim sercu, z drugiej uliczny rozrabiaka, przynajmniej w oczach rodziny.

- Ma jakichś znajomych?

- Nie. Czasami widywano go w towarzystwie starego pijaczyny lub młodej dziewczyny o kolorowych włosach.

- U lala. – Gwizdnął z podziwem Max. – To już naprawdę przegięcie. Dowiedzieli się o Potterze tysiąca różnych rzeczy, a nie wiedzą, do jakiej szkoły chodzi, tudzież chodził?

- Bo nie chodził – odpowiedział spokojnie Samuel. – Rodzina twierdzi, że był zapisany do św. Brutusa. Sprawdziłem to osobiście i ta szkoła nie ma i nigdy nie miała kogoś takiego wśród swoich uczniów.

- Więc gdzie się dzieciak uczył?

- Na początku w podstawówce w Surrey. Później, w wieku jedenastu lat zupełnie, jakby zapadł się pod ziemię. Znikał na cały rok szkolny, pojawiał się na wakacje, ale też nie na całe. W tym roku też zmył się dosyć wcześnie, bo już sześć dni temu.

- Dokąd?

- Jeszcze tego nie wiemy, ale mamy pewne podejrzenia. A właściwie twoi ludzie je mają.

Max i Samuel pogrążyli się w milczeniu. Żaden z nich nie mógł wiedzieć, że właśnie w tej chwili obiekt ich rozważań próbuje zrozumieć podstawy alchemii.

***

Przez ostatnie dwa dni Harry uparcie twierdził, że uda mu się zrozumieć teoretyczne podstawy alchemii. Teraz jednak nie był już tego taki pewien. Sztuka ta była ciekawa, ale niesłychanie trudna. Trudniejsza nawet od eliksirów, co Harry przyznał z niemałym zdziwieniem. O ile mikstury były jedynie nieco bardziej skomplikowane od gotowania, o tyle alchemia miała w sobie zarówno chemię, jak i metafizykę.

Yennefer patrzyła na chłopaka z podziwem. Ona sama z tą dziedziną magii zetknęła się dopiero na studiach. Zawsze wiedziała, że Harry Potter jest strasznie uparty, zresztą, jak wszyscy Potterowie, ale nie sądziła, że aż tak. Weszła do pokoju Harry’ ego i spojrzała mu przez ramię.

- Daj sobie z tym spokój. Najpierw zrozum eliksiry, a potem zabierz się za poważniejsze rzeczy. Teraz chodź. Trzeba sprawdzić co z twoim Znakiem.

- Mówisz tak, żeby wygrać zakład – mruknął pod nosem chłopak.

- Owszem, ale stempelek i tak trzeba sprawdzić i do tego zabezpieczyć. Raczej nie chciałbyś, żeby jakiś Auror go zobaczył.

Harry przytaknął i wstał z krzesła. Przeszli do kuchni. Yennefer delikatnie odwinęła bandaże. Przez chwilę przyglądała się zaczerwienionemu miejscu z ciekawością, aż w końcu uśmiechnęła się z zadowoleniem. Przemyła rękę Pottera i kilka razy machnęła nad nią różdżką.

Harry z zainteresowaniem patrzył, jak wokół jego obu przedramion pojawia się błyszcząca otoczka, która po chwili znikła. Uważnie przyjrzał się prawej ręce. Znaku w ogóle nie było widać.

- Co to?

- Mój wynalazek. Zwykłe ochraniacze na przedramiona, takie, jakich używasz w Quiddichu, tyle, że zrobione z cieniutkiej jak papier warstwy tytanu powleczonego srebrem. Dlatego są takie lekkie, ale wyjątkowo mocne. Właściwie to, co potrafią zależy tylko i wyłącznie od ciebie. A teraz najważniejsze. One zawsze będą niewidoczne, chyba, że zażyczysz sobie inaczej. Ściągnąć je możesz tylko i wyłącznie wtedy, kiedy są widzialne.

- A jak zrobić, żeby się ujawniły?

Yennefer zamiast odpowiedzieć uniosła ręce w górę i zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, na jej przedramionach i nadgarstkach pyszniły się ochraniacze od zewnętrznej strony zakończone ostrymi kolcami. Gdy zacisnęła dłoń w pięść wyrosły z niej pazury długie na siedem cali. Później wszystko to znikło, a zamiast tego pojawiły się bogato zdobione rękawice bez palców, zrobione ze smoczej skóry i sięgające aż do łokci. Kobieta znowu zamknęła oczy i po chwili widać było jedynie jej bladą skórę.

Gryfon nie mógł wyjść z podziwu.

- Moje też tak potrafią?

- Jeszcze nie, bo nie umiesz ich kontrolować. Najpierw postaraj się je ujawnić, a dopiero potem ozdabiaj.

Harry skinął głową. Opuścił powieki i skupił się najmocniej, jak potrafił. Na jego czole pojawiły się kropelki potu, ale ochraniacze ciągle się nie pojawiły. Harry zaklął szpetnie. Chciał spróbować znowu, ale Yennefer mu nie pozwoliła. Stwierdziła, żeby pozwolił zaklęciu rzuconemu na ochraniacze na połączenie się z jego aurą magiczną. Powiedziała, że może to potrwać nawet kilkanaście godzin, ale w końcu się uda i dopiero wtedy będzie można zacząć ćwiczyć i poznawać możliwości ochraniaczy.

Chłopak westchnął zawiedziony. Najchętniej już teraz zacząłby bawić się z modyfikacją ochraniaczy. Nie miał pojęcia, jakimi zaklęciami Yennefer obrzuciła te “cacka”, ale na razie go to nie obchodziło. Miał tylko nadzieję, że będą działały jak należy.

Kobieta widząc smutną minę swojego towarzysza zamyśliła się. W końcu jednak uśmiechnęła się szeroko i kazała Harry’ emu iść po miecz. Wiedziała, że chłopakowi przyda się ostry trening, skoro ostatni raz ćwiczył blisko półtora miesiąca wcześniej.

Potterowi oczy zajaśniały, kiedy w błyskawicznym tempie biegł do swojego pokoju.

- Tylko się po drodze nie zabij – krzyknęła rozbawiona kobieta.

Machnęła różdżką, sprawiając, że jej włosy zaplotły się w warkocz. Przywołała swój miecz i wyszła na taras. Harry pojawił się już dwie minuty później.

Ukłonili się sobie. Yennefer zaatakowała pierwsza. Cięła poziomo od prawej strony. Harry sparował cios i wyprowadził atak od lewej, nieco z dołu. Jednak w ostatnim momencie uniósł swój oręż wysoko nad głowę i uderzył od góry.

Louis krążył nad blokiem. Obserwował całą walkę z powietrza i musiał przyznać, że Harry walczył lepiej niż ostatnim razem. Teraz nawet Malfoy miała z nim problem, a była całkiem dobra w te klocki.

- Może byś tak pomógł, a nie żerował na ludzkiej tragedii, sępie jeden? – Usłyszał mentalny przekaz od Yennefer. Mógł się domyślić, że dziewczyna zauważy go prędzej czy później.

Ostro spikował w dół i przez otwarte kuchenne okno wleciał do mieszkania. Zmienił się w człowieka i przywołał swój miecz.

Harry ani się obejrzał, a już musiał walczyć z dwoma przeciwnikami na raz. Yennefer atakowała zaciekle i z rosnącą furią, Louis natomiast był opanowany, a każdy jego cios był dokładnie zaplanowany. Jego zimna precyzja zaczęła Harry’ emu działać na nerwy, ale nie mógł się poddać. Nie mógł przegrać.

Chłopak wiedział, że z dwoma przeciwnikami nie ma szans. Szybko ocenił, że Yennefer była słabsza, więc to głównie ją atakował, a ciosy Louisa jedynie odpierał. Już po pięciu minutach Yennefer mogła jedynie się bronić, a jakiś czas później została pozbawiona broni, ale nie miała już siły, by ją przywoływać i walczyć dalej.

Teraz Harry mógł skupić się wyłącznie na wampirze. Gdyby Louis przybrał swoją prawdziwą postać, Potter nie miałby z nim szans.

Oboje walczyli zaciekle, ale w końcu po blisko trzydziestu minutach nieustającej walki na miecze i słowa wygrał Louis, ale jak sam później stwierdził zawdzięczał to jedynie swojej nadludzkiej wytrzymałości i szybkości. Nie mówiąc już o tym, że słowne przepychanki nie były jego mocną stroną.

***

Z Louisem pożegnali się około północy i choć od tego czasu minęły niemal dwie godziny żadne z nich nie poszło spać. Tej nocy Harry oficjalnie miał stać się śmierciożercą. W międzyczasie Yennefer zdążyła wytłumaczyć Harry’ emu to i owo na temat Znaku.

Gryfon dowiedział się, że Znak jest jak smycz o dalekim zasięgu. Śmierciożerca myśli, że jest wolny, ale tak naprawdę Pan cały czas kontroluje zachowanie swojego sługi. Wie nawet, w którym miejscu kuli ziemskiej się znajduje. Jedyne, czego Voldemort na razie nie mógł, to podsłuchiwać rozmów, ale Yennefer twierdziła, że jest to tylko kwestią czasu.

Malfoy mówiła, że gdy Czarny Pan wzywa, Znak robi się czarny jak węgiel i zaczyna niemiłosiernie palić. Teraz Harry mógł przekonać się o tym na własnej skórze.

***

Severus Snape nie należał do śpiochów. Niemniej jednak pobudka o drugiej trzydzieści nad ranem potrafiła go zdenerwować. Jeden rzut okiem na Znak upewnił go, co do powodu zakłócenia snu. Mężczyzna wstał i z właściwą sobie galanterią ubrał się w obowiązkowy strój śmierciożercy. Zanim wyszedł z domu sypnął trochę proszku Fiuu do kominka i skontaktował się z Dumbledorem.

Dyrektor nie okazał po sobie zdziwienia, ale mocno go zastanowiło to nagłe wezwanie. Tym bardziej, że Severus był zazwyczaj wzywany w piątki, a nie w soboty.

Kilka minut później Snape pojawił się przed wrotami Wężowego Grodu. Nienawidził tego miejsca całym sercem i miał wrażenie, że posępne zamczysko z równą zaciekłością stara się pozbyć jego. Wziął kilka głębszych oddechów i wszedł do środka.

W środku nic się nie zmieniło od czasu jego czerwcowego pobytu tutaj. Jedyną różnicą było to, że tym razem zgromadzono tutaj chyba wszystkich śmierciożerców, a nie tylko Wewnętrzny Krąg. Zdziwił się tak licznym przybyciem zakapturzonych postaci. Domyślał się już, że nie chodziło o zwykłe tortury. Może o jakąś widowiskową egzekucję, na przykład zdrajcy? Na samą myśl o tym ciarki przechodziły mu po plecach. Zajął swoje miejsce w kręgu i czekał.

Czas płynął nieubłaganie i nic się nie wydarzyło. Wszyscy zaczynali się już lekko denerwować. Musiało minąć jednak kolejne dwadzieścia minut nim pojawił się Czarny Pan w otoczeniu dwójki zamaskowanych ludzi. Przed nimi szedł Glizdogon.

Maski dwójki nieznajomych znacznie różniły się od siebie. Mimo iż obie były czarne, to jednak przywodziły na myśl księżyc i słońce. Pierwsza była groteskowo uśmiechnięta, zupełnie jakby jej właściciel uśmiechał się do swojej ofiary tuż przed śmiercią. Druga była kompletnym przeciwieństwem swojej bliźniaczej siostry. Była wykrzywiona i wyglądała na wiecznie zapłakaną. Obie były straszne, jednak to ta zadowolona była jak wycięta z koszmaru nawiedzonego artysty.

Severus wiedział, co oznaczały te maski. Radość i smutek, dwa główne nurty antycznego teatru greckiego. Snape nie miał natomiast pojęcia, kto kryje się pod maskami.

- Śmierciożercy! – odezwał się Czarny Pan. – Dzisiaj ma miejsce wyjątkowy dla nas dzień, albowiem Anioł Śmierci odnalazł swoją drugą połowę.

Severus w przypływie wisielczego humoru pomyślał, że Lord jeszcze nigdy publicznie nie ogłosił zaślubin żadnego ze swoich sług.

- Przedstawiam wam Bezimiennego!

Bezimienny postąpił dwa kroki na przód. Spod głęboko nasuniętego kaptura nie widać było niczego prócz maski. Wszyscy śmierciożercy cofnęli się o krok, gdy osobnik podniósł głowę. Patrzyły bowiem na nich dwa zielone tunele, na których końcu kryła się niewypowiedziana groźba.

Hogwardzki Mistrz Eliksirów miał wrażenie, że skądś zna te oczy. Oczy koloru Avady. Czuł, że prędzej czy później sobie przypomni, ale teraz miał pustkę w głowie. Przeniósł wzrok na Pettigrewa. Szczur trząsł się jak osika na silnym wietrze, ale uparcie nie odwracał swych wodnistych oczu od postaci Bezimiennego.

Czarny Pan był zadowolony z wywołanego efektu. Teraz wszyscy będą się bali Pottera, a co za tym idzie nie będą się starali poznać jego tożsamości. Odczekał kilka minut, po czym odezwał się znowu.

- Bezimienni podlegają tylko mnie i tylko mnie muszą się tłumaczyć. Wy natomiast musicie ich słuchać i wypełniać ich polecenia. Jedynie Wewnętrzny Krąg jest z tego obowiązku zwolniony. Czy to jasne?

Odpowiedział mu zgodny pomruk, mający oznaczać potwierdzenie.

- Tej nocy pozwolę wam się odprężyć. Glizdogonie, wprowadź zabawki.

Mężczyzna zniknął, a Harry zastanawiał się, co miał na myśli Gad.

- Tortury – szepnęła mu do ucha Yennefer.

W międzyczasie do pomieszczenia wprowadzona została grupka dwudziestu osób. Były wśród nich dzieci i dorośli, młodzież i staruszkowie. Wszyscy pozbawieni magii i bezbronni.

Potter miał ochotę zaśmiać się gorzko. Ci ludzie pozbawieni ochrony nie mieli żadnych szans. Wiedział, że mógłby dać im najpotężniejszą tarczę, jaką umiał wytworzyć bez użycia różdżki, ale równałoby się to ze śmiercią lub sesją tortur. Chciał zapewnić im chociażby namiastkę godności.

Zamknął oczy, kiedy rozpoczęła się krwawa orgia. Ciągle jednak słyszał krzyki i szloch. Miał wrażenie, że każdy dźwięk rozrywa jego duszę i miażdży serce. Czuł się jak w pułapce bez wyjścia. Z każdej strony otaczały go zmasakrowane twarze, pocięte ciała i wijące się niczym węże włosy. Dusił się, brakowało mu oddechu.

Jego serce krzyczało, aby przerwał ten odrażający proceder, ale racjonalny umysł kazał zostać obojętnym. Obojętność była najtrudniejszym elementem gry.

Śmierciożercy zastygli bez ruchu, gdy w swoich głowach usłyszeli szept. Był cichy, ledwie słyszalny, ale wyjątkowo natrętny. Początkowy szept przeszedł w krzyk, aż w końcu w sadystyczny śmiech. Ten jednak nie był ułudą, lecz prawdą. Śmiał się Bezimienny. Różdżki, jedna po drugiej opadały, twarze pochylały się. Zabawa zmieniła się w koszmar. Każdy szukał drogi ucieczki, ale ich umysły były uwięzione.

- Teraz wiecie już, co czują ofiary – wyszeptał Bezimienny. Potem zszedł z podestu i udał się w kierunku wyjścia. Za nim podążyła Bezimienna.

Czarny Pan był zbyt zdziwiony, aby zareagować. On odczuwał jedynie echo tego, co działo się w duszach i sercach jego podwładnych, ale nawet to było wyjątkowo męczące.

Severus jako, jedyny nie został zmuszony do słuchania tego, czego słuchali inni. Nie wiedział, kim był Bezimienny, ale miał pewność, że jest to osoba potężna. Nie, nie czuł bijącej od niego potęgi, jak w przypadku Dumbledore’ a. Zastanawiał się tylko dlaczego kara ominęła jego, bo że była to kara nie miał wątpliwości.

Glizdogon siedział w kącie i uśmiechał się szeroko.

***

Yennefer w milczeniu patrzyła na Harry’ ego. Chłopak był blady i trząsł się, ale po za tym wszystko było z nim w porządku. Teraz Malfoy miała już pewność, że Potter jest Piątym Elementem. Ściągnęła z twarzy Złotego Chłopca maskę.

- Pamiętasz szkatułkę, którą wysłałam ci pod koniec czerwca? – zapytała po chwili przedłużającego się milczenia.

- Tak. Napisałaś, że będę mógł ją otworzyć gdy nauczę się korzystać z mocy.

- Zgadza się – potwierdziła kobieta. – Myślę, że ten dzień już nadszedł.

Harry podniósł się z fotela i poszedł do swojego pokoju. Ściągnął z siebie szaty śmierciożercy i wepchnął je na dno szafy. Wstał z kolan i zza książek wyciągnął szkatułkę. Przez chwilę patrzył na nią, podziwiając kunszt z jakim ją wykonano. W końcu chwycił za wieczko i pociągnął je do góry.

Ze środka zaczęła wydobywać się cicha, subtelna muzyka. Dawało się rozpoznać dźwięk dzwonków i fletu. Harry miał wrażenie, że tonie w powodzi biało różowej mgły. Z każdej strony otaczały go szepty, których znaczenia nie umiał zrozumieć. Zdawało mu się, że widzi eteryczne postacie kobiet i mężczyzn, a także dzieci. Niektórzy byli jaśni, inni ciemni. Wszyscy oni patrzyli na niego, pokazywali go sobie palcami.

Na początku Potter bał się tych zjaw, ale w miarę upływu czasu czuł się wśród nich coraz lepiej. Gdy spojrzał na swoje ciało zauważył, że zaczyna ono tracić swą materialną powłokę. Przestraszył się, ale coś mówiło mu, że to nic strasznego. Było to konieczne, aby nastąpiło połączenie dusz.

Wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Mgła opadła, muzyka umilkła.

Harry otworzył oczy, których zamknięcia nawet nie zauważył. Rozejrzał się po pokoju. Szkatułka leżała na podłodze, a na jej dnie błyskał mały wisiorek w kształcie łezki. Kiedy Harry go podniósł miał wrażenie, że czuje pulsującą w nim energię.

- To Serce Pierwszego – odezwała się stojąca w drzwiach Yennefer.

- Co?

- Legenda mówi, że pierwszy czarodziej, który był obdarzony mocą Piątego Żywiołu przewidział, że nastąpi tragedia, a jego potomek zmuszony zostanie do walki ze złem wcielonym w ciało zagubionego chłopca. Przez wieki w każdym pokoleniu rodziło się dziecko mogące władać Piątym Żywiołem. Ich mądrość i doświadczenia zamykane były w Sercu Pierwszego. Dzięki temu, gdy nadejdzie czas Piąty Element będzie mógł pokonać zło.

Harry skinął głową, później będzie się nad tym zastanawiał.

- Cały czas mówisz o Piątym Żywiole, Piątym Elemencie. Dlaczego?

- Przez bardzo długi czas światło wędrowało po wszechświecie. W końcu znalazło dla siebie miejsce, gdzieś na peryferiach znanego świata. W swojej naturalnej postaci było zbyt potężne, żeby móc tam zamieszkać, dlatego podzieliło się na pięć części. Każdą cząstkę siebie dało jednemu stworzeniu, a Piąty Żywioł krążył po świecie i sam wybierał sobie pana. Pewnego razu Piąty Żywioł zamieszkał w człowieku. Spodobało mu się i już tam pozostał. Od tej pory to człowiek był Piątym Elementem. Minęło wiele lat i ludzie przejęli władzę nad pozostałymi czterema żywiołami, jednak ciągle tylko jedna osoba mogła władać danym żywiołem w pełni.

- Chcesz przez to powiedzieć, że pozostałe żywioły, czyli woda, ogień, ziemia i powietrze są przez ludzi wykorzystywane, ale władzy nad nimi nikt nie ma?

- Nie rozumiesz. W każdym pokoleniu rodzi się piątka dzieci, których charakter dokładnie odzwierciedla żywioły. Mało tego, te dzieci dorastają nie wiedząc o swoim przeznaczeniu, jednak zawsze znają się niemal od kołyski.

- Kto włada pozostałymi żywiołami?

- Jeszcze nie wiadomo, bowiem zawsze to serce musi odnaleźć pozostałych.

Harry rozumiał z tego coraz mniej. O ile na początku wszystko wydawało się jasne, o tyle teraz było strasznie zamotane.

- Jak rozpoznać pozostałych?

- Nie wiem. Wiedziałam tylko, jak znaleźć ciebie.

Spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem.

- Twoja moc jest wyjątkowa. Potrafisz wnikać w ludzkie serca i dusze. Możesz wyciągnąć je z sennego koszmaru, jak i w ten koszmar wpędzić.

Harry zamyślił się. To by się zgadzało. Pierwszy był Billy, ale wtedy Potter działał spontanicznie, nie myślał, ale tylko robił. Potem był Malfoy opętany przez Riddle’ a. Ale to były tylko pojedyncze wypadki, które o niczym nie świadczą!

- Dzisiaj też użyłeś swojej mocy.

- Jak, skoro nikogo nie dotykałem? Przedtem za każdym razem miałem kontakt fizyczny, najpierw z Billym, a później z Draconem.

- Mroczny Znak. Wszyscy śmierciożercy mają wypalony Znak. W ten sposób krew ich i Czarnego Pana zostaje wymieszana. W twoich żyłach płynie krew Slytherina, więc wychodzi na to, że możesz rozkazywać śmierciożercom poprzez stymulowanie ich umysłów. Chodzi mi o to, że możesz wniknąć w dusze i serca wszystkich, którzy noszą znak nawet z odległości wielu mil.

- Chyba zaczynam rozumieć.

- To dobrze. Teraz odpocznij, bo jutro zaczynamy kolejny etap twojego treningu.

Harry zawiesił na szyi Serce Pierwszego i opadł na łóżko. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.

***

Dumbledore siedział u szczytu kuchennego stołu na Grimmuald Place 12. Miał zamyślony wyraz twarzy, a w jego oczach widać było strach.

Wszyscy członkowie Zakonu patrzyli na Albusa z wyczekiwaniem. Molly ciągle nie mogła pogodzić się z zaginięciem Harry’ ego i za każdym razem, gdy Snape był wzywany miała nadzieję, że czegoś się dowiedzą. Uważała, że nawet najgorsza prawda byłaby lepsza od niepewności.

- Mówisz Severusie, że ten człowiek był wyjątkowo potężnym magiem? – chciał upewnić się Dumbledore. – Jesteś pewien, że nie używał różdżki?

- Tak, jestem pewien – powtórzył Snape. – Zdaje się, że nie tknął jedynie mnie, Glizdogona i Czarnego Pana. No i jeszcze Bezimiennej.

- Czy ty i reszta tych, którzy nie zostali zaczarowani braliście udział w torturach?

- Bezimienna nigdy nie torturuje. Glizdogon jest na to zbyt słaby. Czarny Pan uważa, że to zabawa niegodna jego osoby, a ja nie znoszę takich orgietek.

- Wynika z tego, że Bezimienny się mścił. Przypuszczam, że Voldemort był dla niego zwyczajnie zbyt silnym przeciwnikiem.

Rozgorzała zażarta dyskusja.

Młodzież podsłuchująca pod drzwiami miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Uważała bowiem, że Bezimienny zrobił to przedstawienie na użytek Snape’ a, żeby Stary Nietoperz myślał, że ten mag jest po stronie Zakonu. Sądząc po odgłosach dochodzących z kuchni takie samo zdanie miał Bill i Charlie.

***

Yennefer z duszą na ramieniu stanęła przed obliczem Czarnego Pana. Wiedziała, że Gad nie będzie zadowolony z postępowania Harry’ ego. Dlatego zawczasu wymyśliła piękną bajeczkę tłumaczącą takie, a nie inne zachowanie.

- Mówiłaś, że nie będzie z nim problemów – odezwał się sycząco Czarny Pan. – Mówiłaś, że plan można już wcielić w życie.

- Nadal tak twierdzę, mój Panie. Chłopak jest gotowy by szpiegować i zdradzać, ale nie by brać udział w torturach, czy na nie patrzeć. Niedawno sam był w takiej sytuacji i choć ciało zostało wyleczone, to rana na duszy pozostała. Sporo wody upłynie w Styksie, nim chłopak bez zmrużenia oka będzie mógł patrzeć na cierpienie innych.

- Wylecz go z leków – rozkazał Czarny Pan. – I koniecznie naucz teleportacji. Nie mam zamiaru za każdym razem wzywać waszej dwójki.

- Tak jest, Panie.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do wyjścia. Zatrzymała się przy wyjściowych wrotach i patrząc na księżyc w pełni wymruczała kilka niezrozumiałych słów. Potem zdeporetowała się z głuchym trzaskiem.

Glizdogon wyszedł z cienia. Szóstym zmysłem wyczuwał obecność potężnego uroku. Uroku, którego natury nie potrafił zrozumieć.

Czarny Pan czuł, jak ogarnia go zmęczenie. Usiał na najbliższym krześle, a jego głowa opadła na pierś.

Glizdogon wybiegł z ponurego zamczyska i z przerażeniem patrzył, jak stare mury porasta bluszcz. Przypomniał sobie bajki opowiadane mu przez matkę, gdy był małym dzieckiem. Wtedy myślał, że takie rzeczy były tylko fikcją, teraz wiedział już, że zdarzają się naprawdę.

- Taki stan nie będzie trwał długo – usłyszał za sobą cichy głos. – Co najwyżej dwa tygodnie.

- Do urodzin Pottera – mruknął Peter.

- Właśnie. Czar pryśnie wraz z nadejściem nowiu. Do tego czasu radzę się gdzieś ukryć, najlepiej w mysiej norze.

Glizdogon skinął głową. Jeszcze przez chwilę stał wpatrując się w posępne zamczysko porosłe różnoraką roślinnością. Ze zdziwieniem stwierdził, że teraz miejsce to wygląda jeszcze straszniej niż zazwyczaj.

Yennefer uśmiechnęła się szeroko. Teraz będą mieć spokój z Gadem. Problemy zaczną się dopiero wtedy, gdy Riddle ocknie się ze śpiączki. Ale o to będzie martwiła się później. Otworzyła portal i przeszła do mieszkania na dachu wieżowca.

Ściągnęła z siebie strój. Wzięła prysznic i usiadła przed telewizorem. Dochodziła siódma i kobieta bynajmniej nie miała ochoty na sen.

Za godzinę obudzi Harry’ ego i wyśle chłopaka po zakupy. Sama w tym czasie skontaktuje się z Mistrzem Bractwa. W końcu nielegalnie użyła chyba najpotężniejszego znanego uroku i potrzebowała kogoś, kto umiałby odkręcić związane z tym problemy.

***

- Martwisz się – stwierdził Nickolas, patrząc na smutną twarz Dumbledore’ a. – Przystopuj czasami. Pozwól losowi biegnąć swobodnie.

- To nie takie proste – westchnął Dumbledore. – Z jednej strony Voldemort, z drugiej zaginięcie Harry’ ego, z trzeciej spiski. Ktoś musi to wszystko ogarnąć.

- Nikt nie powiedział, że musisz to być ty – z mocą powiedział Nick. – O Toma nie musisz się martwić przez najbliższe kilka dni. Przestań szukać Złotego Chłopca, bo im bardziej pragniesz go znaleźć, tym bardziej on stara się ukryć. Pozwól mu przemyśleć kilka spraw, poukładać sobie wszystko. Prędzej czy później sam wróci. Spiski w polityce były, są i będą i nic na to nie poradzisz.

Albus spojrzał na swojego towarzysza. To, o czym mówił Nick wydawało się takie proste i mało skomplikowane. Wystarczyło usiąść w fotelu i obojętnie patrzeć na zdarzenia, ale on tak nie potrafił. Był przyzwyczajony do działania.

- Skąd wiesz, że Tom będzie spokojny? Czyżbyś wiedział coś, o czym ja nie wiem?

Nickolas uśmiechnął się perfidnie. Mina ta w ogóle nie pasowała do jego poważnej zazwyczaj twarzy.

- Powiedzmy, że moje wewnętrzne oko mówi mi, że Riddle zapadł w bardzo długą drzemkę.

Albus zrobił zdziwioną minę, ale o nic już nie zapytał. Czasami wydawało mu się, że Nickolas uwielbia zagadki i z prawdziwą wirtuozerią wplata je w każde swoje słowo.

***

Harry szedł chodnikiem i próbował wyrzucić z głowy obraz torturowanych ludzi. Ale to wcale nie było proste. Ciągle miał przed oczami ich przerażone twarze i pełne bólu oczy, a w uszach ich krzyki i błagania o litość. Jednak litość nie nadchodziła. Z każdej strony byli otoczeni przez nienawiść i rozbawienie. Bo przecież mugole to zwykłe robaki, których należy się pozbyć. I on miał być jednym z tych potworów, uważających się za arystokrację. Niedoczekanie.

Zacisnął zęby i na chwilę przymknął oczy. Nie mógł pozwolić na kolejny wybuch. Wziął kilka głębokich oddechów. Poczuł, jak serce przestaje mu bić w szaleńczym rytmie, a mroczki znikają sprzed oczu. Niebezpieczeństwo było zażegnane, przynajmniej na razie. Wiedział, że teraz wszystko mogło się wydarzyć.

- Pan pójdzie z nami – usłyszał tuż przy uchu, a zaraz potem poczuł czyjś silny uścisk na ramieniu.

Westchnął, ale dał sobą pokierować. Po kilku minutach szybkiego marszu wsiedli do czarnej limuzyny. Harry nie widział twarzy swoich porywaczy, ale miał nadzieję, ze oni nie obserwuję jego rąk. Powoli sięgnął do kieszeni spodni i trzymając ręce na lusterku mruknął:

- Rose.

- Co tam mamroczesz?

- Mówię, że lubię róże, a wy?

Mężczyźni siedzący po obu jego stronach parsknęli gniewnie.

Harry miał nadzieję, że Carmen odebrała połączenie. Jeśli nie, to będzie miał poważne kłopoty.

- Ładna dziś pogoda na porwania, nieprawdaż? – odezwał się cicho. – Taka… intrygująca.

Nie usłyszał odpowiedzi.

- Wyglądacie mi na inteligentnych dżentelmenów, więc może powiecie mi, po co jestem wam potrzebny?

- Nie nam, tylko szefowi – powiedział niechętnie ten po prawej.

- A kim jest wasz szef? To na pewno miły człowiek. W końcu w tak grzeczny sposób zaprosił mnie do siebie.

- Zamkniesz się wreszcie?! – warknął nie na żarty zdenerwowany porywacz.

- Ja chciałem tylko porozmawiać – westchnął Harry, ale posłusznie umilkł.

Chłopak miał nadzieję, że ta szopka wystarczyła pannie Black do właściwego zinterpretowania sprawy.

***

Carmen nie była głupią gęsią i dość szybko zorientowała się, o co chodzi. Nie wiedziała tylko w jaki sposób miałaby wyciągnąć przyjaciela z łap bandytów. Sama na pewno by sobie nie poradziła, ale miała do pomocy swojego brata i resztę Smoków. Spojrzała w lusterko i połączyła się z Pablem.

- Namierz Furię – poleciła, gdy tylko zobaczyła chłopaka. – Zdaje się, że nasz Złoty Chłopiec przyciąga kłopoty jak magnez.

Sangre nie zdążył o nic zapytać, a już połączenie zostało przerwane.

Black zaczęła biegać po całym domu w poszukiwaniu Jessego. Znalazła go w garażu, gdy po raz kolejny bezowocnie próbował uruchomić motocykl – swój najnowszy nabytek.

- Przerwij zabawę, braciszku. Mamy kłopot.

- Jaki? Znowu pokłóciłaś się z ojcem?

- Gorzej. Harry został porwany.

- Skąd pewność, że to nie głupi dowcip?

- On w takich sprawach nie żartuje.

Jesse zamyślił się na chwilę. Nie wiedział, u kogo aktualnie przebywał Harry, ale czuł, że osoba ta zbierze nie lada burę od Mistrza. Zastanawiał się, kto w Bractwie jest najbliżej Mistrza i zna najwięcej tajemnic. Jedyną osobą, jaka przychodziła mu na myśl, był Louis.

- Pogadam z odpowiednimi ludźmi, ale ty tutaj posprzątasz. W życiu nie ma nic za darmo, moja droga – powiedział w końcu.

- To jest zdzierstwo – mruknęła niezadowolona dziewczyna, ale posłusznie chwyciła za miotłę. – I jeszcze jedno. Pablo zaczął już namierzać Harry’ ego. Jak tylko się czegoś dowiem, od razu dam ci znać.

- W porządku, młoda. Na razie.

Młodzieniec wybiegł z domu.
Carmen Black (20:19)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 1:48, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 5

Ginger



Yennefer spojrzała na Louisa. W jej oczach widać było zdziwienie. Wampir również nie wydawał się być zachwycony perspektywą latania po Londynie i poszukiwania chłopaka.

- Jesteś pewien? – zapytała chyba po raz setny kobieta.

- Tak, jestem pewien. Dowiedziałem się o tym równo godzinę temu. Carmen twierdzi, że Harry został porwany. Poza tym, jeśli wysłałaś go tylko do spożywczego to już powinien wrócić. Nie sądzisz?

Kobieta skinęła głową. Jej też wydawała się dziwna tak długa nieobecność Pottera. Wątpiła, żeby chłopak poszedł gdzieś się zabawić, bo nie znał miasta. Jedyne miejsca, które kojarzył, to dworzec King’ s Cross, stary dom Blacków, Pokątna i Dziurawy Kocioł.

- Wiesz coś jeszcze?

- Znam miejsce jego pobytu, ale nie damy rady się tam dostać. Pablo stwierdził, że to jakieś stare magazyny za miastem. Jest tam pełno kamer i uzbrojonych po zęby ludzi.

- Skąd wiesz? – zapytała podejrzliwie Yennefer.

- Obejrzałem sobie to miejsce lecąc do ciebie.

Malfoy uśmiechnęła się tak, jak tylko Malfoyowie potrafią. Przypominała teraz Lucjusza, gdy interesy szły pomyślnie. Skoro to mugole porwali Harry’ ego na nic były Smoki. Do takiej roboty potrzebowała kogoś, kto był pośrednikiem między oboma światami. Potrzebowała ludzi, którzy nie będą zadawać pytań.

Chyba wiedziała już, kto nadawał się do tego zadania idealnie. Problem polegał na znalezieniu tego osobnika.

Wygoniła z domu Louisa i kazała mu z daleka pilnować Pottera. Teraz potrzebowała ciszy i spokoju, a także komputera i telefonu komórkowego.

Louis lecąc nad Londynem nie wiedział, czym właśnie zajmuje się Yennefer. Szczerze powiedziawszy nie obchodziło go to. Najważniejsze było odbicie Pottera, a jeśli Malfoy miała pomysł jak to zrobić, to należało pozwolić jej na działanie.

***

Harry z ponurą miną rozglądał się po pokoju, w którym był zamknięty. Jego wystrój był nader skromny, ale w porównaniu do komórki, w której musiał żyć przez pierwsze jedenaście lat swojego życia, prezentował się całkiem przyzwoicie.

Pomieszczenie było wąską klitką, w której jedynymi sprzętami było stare łóżko i rozwalający się stolik, na którym ktoś zawczasu postawił butelkę wody i szklankę. Chłopak usiadł na posłaniu i ze znudzoną miną zaczął kontemplować malownicze pęknięcia na suficie.

Przymknął oczy. Kiedy je otworzył do małego okienka u podstawy sufitu skrobała śliczna, ruda wiewiórka. Harry stanął na łóżku i pociągnął za lufcik. Nawet, gdyby chciał, to nie dałby rady tędy uciec, bo na zewnątrz wmurowane były kraty. Zwierzę położyło na parapecie niewielki orzeszek i z ciekawością zaczęło rozglądać się po pokoiku. W końcu jednak znudziło się swoim zajęciem i czym prędzej czmychnęło w popłochu.

Harry chwycił zostawiony przez wiewiórkę owoc i rozłupał skorupkę. W środku zamiast spodziewanego orzecha znalazł miniaturowej wielkości mikrofon i słuchawkę. Zestaw był taki sam, jak ten, który w grudniu używał ze Smokami. Pośpiesznie wepchnął słuchawkę do ucha, a mikrofon przykleił do szyi. Przez chwilę słyszał tylko trzaski.

- Nad drzwiami jest zamontowana kamera – usłyszał lekko zdyszany, kobiecy głos. – Siądź na łóżku tak, żeby nie widzieli twojej twarzy.

Harry szybko wykonał polecenie.

- Czy już ktoś z tobą rozmawiał?

- Nie – mruknął Potter ledwo otwierając usta. – Kim jesteś?

- Kimś, kto będzie ci mówił, jak odpowiadać na ich pytania.

Dokładnie w tym samym momencie drzwi otworzyły się. Weszło przez nie dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Obaj mieli na nosach ciemne okulary, a ich włosy były gładko zaczesane do tyłu.

- Faceci w czerni atakują – mruknął Harry.

Chłopak dałby sobie rękę uciąć, że po drugiej stronie słuchawki usłyszał ciche parsknięcie.

- Wstawaj kolego, nasz mocodawca chce cię widzieć.

Potter wstał z łóżka i przez chwilę przyglądał się dwójce ludzi. Nie wyglądali na siłaczy, ale gdy tylko Harry zauważył, że mają broń od razu zmienił zdanie.

W drodze do, jak to określili mężczyźni, “mocodawcy”, Harry zastanawiał się, kim są jego porywacze. Już wcześniej doszedł do wniosku, że nie są to czarodzieje. Byli zbyt mugolscy i zautomatyzowani.

Innym nurtującym go pytaniem było miejsce jego pobytu. Nie wyglądało to na jakiś biurowiec, ale raczej na magazyn. W dodatku zaadaptowany do własnych potrzeb.

Harry zmarszczył brwi, kiedy z mroku wszedł w krąg jasnego światła. Siłą został posadzony na krześle. Ciągle się nie odzywał. Coraz bardziej mu się to nie podobało.

Samuel uważnie obserwował Pottera. Jego uważnemu oku nie umknęło skrzywienie na twarzy dzieciaka, gdy został popchnięty na krzesło. Zauważył też, że Potter jest wyjątkowo niecierpliwy, ale stara się zachowywać spokojnie. Imponowało mu to. On sam w wieku chłopaka był w gorącej wodzie kąpany i już dawno zacząłby awanturować się o swoje prawa.

Max tymczasem uśmiechał się z zadowoleniem. Wiedział, że jego nowy nabytek spodobał się Samuelowi.

- I co myślisz? – zapytał szeptem.

- Zobaczymy w praniu. Zaczynaj.

Młodszy z braci kiwnął głową.

- Czy wiesz, z kim masz do czynienia? – zapytał Max.

- Nie, ale zapewne niedługo mi powiesz – odpowiedział spokojnie Harry.

Samuel uśmiechnął się z uznaniem. Potter coraz bardziej zaczynał mu się podobać.

- Jestem Max. Domyślam się, że dużo o mnie słyszałeś.

- Pokaż swoją twarz, a powiem ci kim jesteś – warknął chłopak.

- Ooo, czyżby pan Potter pokazywał pazurki? Nieładnie.

Max dał znak ludziom stojącym za Harrym. Potter poczuł, jak dwóch osiłków chwyta go za ramiona. Kilka metrów przed sobą zobaczył ruch. Zbliżył się do niego mężczyzna, którego twarzy nijak nie mógł rozpoznać. Kilka sekund później zgiął się z bólu, kiedy został uderzony w brzuch.

- Może to cię nauczy respektu – warknął ten, który go uderzył.

- Dam ci dobrą radę – wyszeptał Gryfon. – Kiedy bijesz, bij tak, żeby zabić.

Samuel uniósł rękę powstrzymując ludzi przed pobiciem chłopaka. Nie potrzebował tutaj kupki rozdygotanych mięśni z chęcią mordu w oczach.

- Czyżbyś chciał umrzeć? – zapytał cicho blondyn patrząc Potterowi w oczy.

- Nawet nie wiesz jak bardzo – powiedział Harry odwzajemniając spojrzenie. – Niestety na razie nie mogę sobie pozwolić na ten luksus.

- Śmierć nazywasz luksusem? – Niedowierzanie w głosie mężczyzny było aż nazbyt wyczuwalne.

- Śmierć przynosi wyzwolenie – mruknął Gryfon. – Widziałem śmierć, jest piękna, kusząca. Ale jej wysłannik to potwór w ludzkiej skórze. Potwór, który potrafi jedynie zabijać i zadawać ból.

Samuel zmarszczył brwi. Nie wydawało mu się, aby chłopak kłamał. Miał nawet wrażenie, że dzieciak zrobi wszystko, żeby wyrwać się z kręgu rozpaczy. Cóż, nie na darmo zrobił doktorat z psychologii. Zastanawiało go tylko, o czym mógł mówić chłopak. Zdawało mu się, że dzieciak na własnej skórze doświadczył umiejętności “potwora”. Tylko kto nim był? Czego chciał?

Gdy o to zapytał Potter roześmiał się i z łzami rozbawienia spływającymi po policzkach zapytał, czy jeszcze Samuel się tego nie domyślił. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Mnie – powiedział Harry już wyjątkowo poważnym tonem. – On chce wykończyć mnie, a potem podbić cały świat. Ale ja drogo sprzedam swoją skórę. I jeśli się uda zabiorę do piekła jego i jego pieski.

Zarówno Samuel jak i Max zdziwili się widząc w spokojnych zazwyczaj oczach chłopaka ogniki furii. Po chwili jednak Potter uspokoił się i pytająco spojrzał na braci.

Max szybko wrócił do meritum. Teraz wiedział już, że dokonał słusznego wyboru stawiając swoją przyszłą karierę na mizernego siedemnastolatka. Przez te kilkanaście minut rozmowy zdążył zauważyć, że nawet jego ludzie zaczynają patrzeć na chłopaka z pewną dozą szacunku. Nie podobało mu się to, ale nie mógł nic poradzić na wewnętrzne odczucia podwładnych.

- Mamy dla ciebie pewną propozycję – odezwał się cicho, patrząc Potterowi prosto w oczy. – Przydałby nam się ktoś taki, jak ty.

Harry milczał przez kilka minut. Ci ludzie, nawet jeśli nie byli zbyt praworządni mogliby mu się przydać. Trzeba by tylko zrozumieć sposoby ich działania. Poznać ich możliwości.

Cały czas słyszał też wszystkie za i przeciw przyjęcia tej propozycji, które po kolei wyłuszczała mu tajemnicza kobieta, pomagająca mu sklecić odpowiednie odpowiedzi.

Gryfon dowiedział się, że dzięki przystąpieniu do nich będzie miał ochronę w mugolskim wymiarze sprawiedliwości, jeśli oczywiście zaszłaby taka potrzeba. Poza tym mogliby mieć oko na Dursleyów. Gdyby Harry potrzebował fałszywych dokumentów bez problemu załatwiliby to.

Istniało oczywiście ryzyko, że coś może pójść nie tak. Ktoś pójdzie na policję, ktoś zostanie aresztowany i powie zbyt dużo. Podsumowując: będą kłopoty. Była też możliwość, że chłopak zostanie uwikłany w jakąś potężną aferę, możliwe nawet, że zginie.

- Ale to twoja decyzja – powiedział na zakończenie głos.

Tak, to była jego prywatna decyzja i nikt nie powinien mieć na nią wpływu, ale Harry nie wiedział, co powinien zrobić. Taką poważną sprawę powinien przedyskutować z Yennefer, albo nawet Ronem czy Hermioną. Chociaż właściwie, to najlepiej, żeby ta dwójka o niczym nie wiedziała. Zaczęłyby się niewygodne pytania, a tego chciał uniknąć za wszelką cenę. Zgodzić się, nie zgodzić? Co wybrać, kiedy twoje życie wisi na włosku?

Samuel w milczeniu obserwował chłopaka. Dzieciak był… dziwny. To chyba najlepsze określenie. Mężczyzna szóstym zmysłem wyczuwał wokół Pottera napięcie. Co najciekawsze nie zauważył w zachowaniu nastolatka paniki, w którą zapewne popadłaby większa część młodych ludzi.

Jednak Harry Potter był inny. Irytował, balansował po cienkiej linie zwanej cierpliwością rozmówcy. Ale ciągle pozostawał czujny. Dało się to zauważyć w jego oczach, które z uporem próbowały przebić się przez ścianę światła, ruchy jego mięśni również były napięte do granic możliwości, zupełnie, jakby dzieciak cały czas był gotów do ucieczki. Takie zachowanie nie pasowało do normalnego nastolatka. Może do początkującego złodziejaszka, ale nie. Chłopak nie wyglądał na nastoletniego przestępcę. Poza tym był zbyt dobrze ubrany, jak na włóczęgę. Chyba, że był już w podobnej sytuacji.

Skarcił się w duchu. Nie powinien mieszać się w prywatne życie dzieciaka. Spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia minut, odkąd przedstawili Potterowi swoją propozycję.

- I jak? Podjąłeś już decyzję? – zapytał Max.

- Przypuszczam, że będę tego żałował – powiedział z rozmysłem Harry. – Ale nie będzie to pierwsza ani ostatnia rzecz tego typu. Domyślam się, że nie ma możliwości odmowy. Zbyt dobrze znam takich jak wy.

- Takich, czyli jakich? – zapytał Samuel.

- Z jednej strony możliwość wyboru. Z drugiej brak możliwości. Odmowa równa się śmierć. Przyjęcie równa się potępienie. Prawda i fałsz nie istnieje. Czerń i biel jedno ma imię.

- Co? – nie zrozumiał Max.

- Wiersz jednej z przyjaciółek mojej mamy. – Chłopak milczał przez kilka minut. – Co się stanie jeślibym się nie zgodził?

Max i Samuel wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

- Nie mówcie – odezwał się Harry. – Domyślam się, że nic przyjemnego.

Ludzie patrzący na chłopaka musieli przyznać, że inteligencji mu nie brakuje. Nie każdy byłby w stanie wytrzymać rozmowę z braćmi. Oni sami mieli z tym problemy, a zostali wybrani spośród najlepszych gangsterów. Dzieciak nie wyglądał na kogoś, kto ma własną szajkę. W dodatku taki mizerny nastolatek nie wyglądał na osobę zdolną do największego okrucieństwa.

- Zgoda – powiedział w końcu Harry.

Max uśmiechnął się szelmowsko. Myślał, że chłopak będzie sprawiał więcej problemów.

- Ale w życiu nie ma nic za darmo – kontynuował chłopiec. – To wy chcieliście, żebym stał się jednym z was. To wy mnie tu ściągnęliście. Więc to wy musicie zapłacić.

Harry uniósł nieco głowę. Uśmiechnął się nieco demonicznie. O tak. Ci ludzie na pewno jeszcze mu się przydadzą. A jeśli uda mu się zdobyć zaufanie braci, to możliwe, że pójdą za nim nawet do piekła i z powrotem.

Max zadrżał na widok uśmieszku na twarzy Pottera. To nie wróżyło niczego dobrego.

- Jaka jest twoja cena?

- Potrzebuję prawa jazdy na wszelkie pojazdy na moje nazwisko.

- Da się załatwić – spokojnie powiedział Samuel.

- To dobrze. – Chłopak skinął głową. – Jest jeszcze jedna sprawa. Privet Drive numer cztery. Miejcie na oku mieszkańców, a zwłaszcza Dudleya. Nie chcę, żeby znowu wpadł w jakieś kłopoty.

- Czyli mamy bawić się w szpiegów? – prychnął pogardliwie jeden z osiłków.

- To o wiele poważniejsze. Dursleyowie już mają ochronę, ale pilnują ich tylko w czasie wakacji. Mnie chodzi o ochronę przez cały rok.

- Dlaczego? – zapytał niecierpliwie Max.

- Jest ktoś, kto poluje na mnie i moich znajomych. W chwili obecnej liże swoje rany, ale gdy tylko pojadę do szkoły znowu będzie próbował ich dopaść. A ja nie mam zamiaru znowu nadstawiać za nich karku.

- Dobrze. Możemy ich pilnować. Mamy zwracać uwagę na coś konkretnego?

- Ludzi w czarnych pelerynach i białych maskach na twarzy. Zielone światło. Wszystko, co odchodzi od normalności.

- A jeśli już zauważymy te anomalie, co mamy zrobić?

- Trzymać się z daleka i powiadomić mnie.

- Jak?

- Zostawicie wiadomość w skrzynce. Już moja w tym głowa, żeby ją odebrać.

Godzinę później chłopak został odwieziony pod swoje tymczasowe mieszkanie. Harry wysiadł z czarnej limuzyny i rozejrzał się na boki. Denerwowało go, że niemal wszyscy przechodnie na niego spoglądają.

Zaraz za chłopakiem wysiadł Samuel. Zauważył zniesmaczenie na twarzy Pottera. Gdy zapytał co się stało, chłopak potoczył wzrokiem dookoła i stwierdził, że nienawidzi, gdy wszyscy zwracają na niego uwagę. Samuel skinął głową, chociaż nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Harry machnął zbywająco ręką. Skinął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku apartamentu.

Zdążył ściągnąć buty i odstwić zakupy, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadły przez nie dwie kobiety.

Harry spojrzał na nowoprzybyłe. Yennefer uśmiechnęła się do niego przyjaźnie, a druga kobieta, którą widział po raz pierwszy w życiu przyglądała mu się z zainteresowaniem. W końcu wyciągnęła rękę i najspokojniej w świecie powiedziała:

- Ginger jestem.

Harry poznał ten głos. To ona mówiła mu, co powinien odpowiadać. Odwzajemnił uśmiech i uścisnął jej dłoń.

- Furia.

- Nie mów, że tak masz na imię – powiedziała Ginger.

- Ty też podałaś mi tylko pseudonim.

Wzruszył ramionami. Ze zdziwieniem obserwował, jak na twarzy dziewczyny wykwita uśmieszek samozadowolenia. Dziewczyna spojrzała na Yennefer, a w jej oczach dało się dostrzec iskierki rozbawienia.

- Dobrześ go wyszkoliła Vipero.

- Vipero? – zdziwił się Harry.

- Ta oto niepozorna dziewczyna jest nie zarejestrowanym animagiem. Wężem, żmiją konkretnie – odpowiedziała usłużnie Ginger.

Harry pokiwał głową z szerokim uśmiechem na ustach. Teraz wiedział już, czemu Yennefer zachowywała się czasami jak wściekła wężyca.

- A ty to pewnie wiewiórka? – zwrócił się do Ginger.

- Domyślna z ciebie bestia – prychnęła fioletowowłosa, ale w jej oczach można było wyczytać rozbawienie.

Potter z przesadną kurtuazją skłonił się przed kobietami i wykręcając się koniecznością przemyślenia kilku spraw wycofał się do swojego pokoju. Domyślał się, że przyjaciółki będą chciały ze sobą porozmawiać.

Intrygowała go Ginger. Mimo iż spotkał ją pierwszy raz w życiu, miał wrażenie, że zna ją od zawsze. Było w niej coś znajomego, coś, co sprawiało, że wydawała się być blisko z nim spokrewniona. Ale przecież to niemożliwe. Nie przeżył nikt z jego magicznej części rodziny, a przynajmniej on o tym nie wiedział.

Tymczasem w salonie Yennefer uparcie patrzyła na swoją koleżankę z lat szkolnych. Ginger przez kilka minut ignorowała ją, ale w końcu musiała spojrzeć jej w oczy.

- No dobra. Nie wmówisz mi, że ściągnęłaś mnie tutaj tylko na herbatkę i ciasteczka. Czego chcesz?

- Powiedz mu. Powiedz mu, jak się nazywasz i kim jest twój ojciec – powiedziała spokojnie Vipera.

- A jak nie zrozumie? Jeśli się zdenerwuje? A jeśli…

- Będzie dobrze – odezwała się pewnie Yennefer. – Jeśli się zdenerwuje to mnie zawołaj. Idź już! – ponagliła.

Ginger spojrzała na koleżankę wilkiem, ale powlokła się do pokoju chłopaka.

Harry zauważył ją dopiero, kiedy stanęła tuż przed jego nosem. Spojrzał na nią spod opuszczonych powiek.

- Jaki jest powód twej wizyty w mych skromnych progach? – zapytał po chwili milczenia.

- Prawda.

Chłopak uśmiechnął się gorzko. Dla niego prawda nie istniała. Była tylko innym odcieniem kłamstwa. Czymś w co człowiek wierzy, ale może się na tym zawieść. Skinął głową.

Ginger milczała jeszcze przez kilka minut.

- Ginger to mój pseudonim. Tak naprawdę nazywam się Corinne Leroux-Potter.

- Magnifique*.

Ginger dziwnie na niego spojrzała. Nie spodziewała się, że chłopak choć trochę zna francuski.

- No co?! – oburzył się Gryfon. – Yennefer próbuje nauczyć mnie francuskiego. Marnie jej to idzie. Zdaje się, że powinnaś mi coś powiedzieć.

Kobieta usiadła i przez chwilę myślała, jakich słów powinna użyć. W końcu zaczęła opowiadać.

Jej ojcem był William Potter, kuzyn Jamesa. Will w wieku piętnastu lat uciekł z domu i przez rodzinę był uważany za zmarłego, chociaż ciała nigdy nie odnaleziono. Przez kilka tygodni błąkał się po świecie imając się różnych zajęć, aż pewnego dnia znalazł go John Ruda Kita, chyba najgorszy ze wszystkich piratów stąpających jeszcze po ziemi. Zaopiekował się nastolatkiem. Nauczył go fachu i pokazał kilka pożytecznych sztuczek. Siedem lat później zmarł na zawał, a statek objął Will, stając się jednocześnie jego kapitanem.

W kilka lat po tym wydarzeniu spotkał Nadine. Dziewczyna miała dziewiętnaście lat i pragnęła przygody, ale rodzice chcieli aby wyszła za mąż za lorda Edgara. Nadine nie kochała go, ale nie mogła też sprzeciwić się woli rodziców. Idealnym wyjściem okazało się upozorowane porwanie, którego dokonał Will. W ten sposób pomógł zrozpaczonej dziewczynie i jednocześnie spełnił jej dziecięce marzenia.

Minęło kilka miesięcy, w czasie których Nadine i Will zdążyli zakochać się w sobie po uszy. Kobieta zaszła w ciążę. Will zdawał sobie sprawę, że stara, rozpadająca się piracka łajba nie jest najlepszym miejscem na wychowywanie dziecka. Odwiózł więc swoją ukochaną do Francji, a sam popłynął do kryjówki piratów, żeby naprawić statek.

Edgar poślubił Nadine, jednak nie mógł wiedzieć, że nosi ona pod sercem nie jego dziecko. Osiem miesięcy później na świat przyszła dziewczynka. W czasie jej dzieciństwa otoczona była troskliwą opieką, służba nie odstępowała jej ani na krok. Jednak matka cały czas opowiadała jej o przystojnym piracie Willu, który zapewnił jej największą przygodę w życiu. Mała Corinne uważała, że to tylko bajka. Do czasu.

Corinne poszła do szkoły, Beauxbatons. Nie zachowywała się jednak jak na bogatą panienkę przystało. Uwielbiała dowcipy i ciągle wpadała w kłopoty, w czym wiernie towarzyszyła jej starsza o kilka lat Yennefer.

W wieku czternastu lat Corinne dowiedziała się, że jej prawdziwym ojcem jest William Potter. Powiedziała jej to matka, która w dwa dni później zmarła. Nastolatka była załamana, ale postanowiła, że odnajdzie swojego ojca. Cały czas zastanawiała się, z jakiego powodu zmarła Nadine. Okazało się, że została otruta, prawdopodobnie przez zazdrosnego Edgara, który jakimś cudem poznał prawdę o pochodzeniu swojej rzekomej córki.

Od tego czasu życie w domu stało się koszmarem. Edgar rozpił się i nie obchodziło go, co dzieje się z bękartem, jak zwykł mówić do Corinne. Jedynym ratunkiem była szkoła, ale w końcu i tam dowiedziano się o Williamie. Wszyscy odwrócili się od Corinne. Tylko Yennefer, będąca już na ostatnim roku pozostała przyjaciółką nastolatki. To ona pomogła zorganizować ucieczkę i to ona zainicjowała kontakt z Potterem. Corinne do tej pory nie dowiedziała się, jak jej się to udało. Działo się to pięć lat temu.

Rok temu Corinne przejęła “Czarną Zorę”, po ojcu, który stwierdził, że równie dobrze może sobie spokojnie poobserwować, co też wyprawia jego córeczka. Powiedział, że ponad dwadzieścia lat na jednej łajbie to stanowczo za dużo, jak na jego stare kości. Poza tym interes pozostał w rodzinie, więc wszystko było jak należy.

Harry trawił przez chwilę zasłyszane informacje. To wszystko było takie dziwne. Zupełnie jakby wycięte z kiepskiego melodramatu. I uwierzyć, że jeszcze kilka godzin temu nie miał nikogo, a teraz pojawia się Ginger, która, o ile powiedziała prawdę, jest jego daleką kuzynką.

- Czyli wychodzi na to, że masz dziewiętnaście lat?

Potwierdziła skinieniem głowy. Nie sądziła, że chłopak przyjmie to tak spokojnie. Myślała, że będzie się awanturował, twierdził, że to brednia. Tymczasem on po prostu kiwał głową, jakby wszystkie kawałki układanki dopiero teraz zaczynały do siebie pasować.

- To teraz już rozumiem, dlaczego mam wrażenie, jakbym cię znał od zawsze.

- Wszyscy Potterowie tak mają. Siłą rzeczy muszą się lubić.

- Dlaczego każesz mówić do siebie Ginger?

- Po pierwsze nie znoszę swojego imienia, a po drugie…

- Uwielbia piwo imbirowe i tak naprawdę jest ruda – dokończyła stojąca w drzwiach Yennefer.

Harry spojrzał na blondynkę. Uśmiechała się promiennie.

- Cieszę się, że wreszcie wszystko sobie wytłumaczyliście. – Milczała przez chwilę. – Ginger, miałabym do ciebie niewielką prośbę. Muszę wyjechać na dwa tygodnie. Jeśli nie odwiedzę rodziców, to gotowi pomyśleć, że o nich zapomniałam. Problem polega na tym, że…

- Że nie masz mnie z kim zostawić – wtrącił Harry. – I jak się domyślam, chcesz mnie zwalić na głowę tej oto niewieście.

Corinne prychnęła cicho. Nie znosiła, kiedy zwracano się do niej, jak do jakiejś nic nie wartej panienki z rozkładówki “Czarownicy”.

- Dokładnie – potwierdziła Vipera. – W sumie mogłabym go zostawić samego, ale mam tylko dwa tygodnie, żeby nauczyć go aportacji. Chłopak nie ma jeszcze siedemnastu lat, więc na Wyspach Brytyjskich nie jest to możliwe.

- Poprawka. Nie jest to możliwe w żadnym miejscu prócz Trójkąta – poprawiła Corinne. Przez chwilę myślała nad czymś intensywnie. – Ja się zgadzam, ale czy ty, szanowny panie również wyrazisz swą zgodę?

Harry pokazał jej język. Ta cała Corinne, na pewno miała w sobie geny Potterów.

- Oczywiście, jeśli nie sprawi ci to kłopotów.

- No to załatwione – ucieszyła się Yennefer.

Przez kolejne trzy godzin Ginger sprawdzała, czy ubrania Harry’ ego nadają się do morskiej włóczęgi. W końcu wybrała dwie pary czarnych bojówek, do tego kilka podkoszulków, głównie ciemnogranatowych, ciemnozielonych i czarnych. Na koniec wzięła jeszcze trzy bluzy z kapturem. Wszystko to włożyła do plecaka, który został kupiony kilkanaście dni wcześniej, w czasie zakupowej gorączki Yennefer. Malfoy stwierdziła, że noszenie po szkole torby to karygodne uchybienie dla mody i zdrowia.

Vipera zniknęła na jakiś czas, twierdząc, że musi załatwić pewną bardzo ważną sprawę. W tym czasie Harry dołożył do swojego bagażu magiczny pamiętnik Lisicy, zeszyty, w których ta zapisywała swoje naukowe odkrycia i niewielki dysk, którego nie umiał jeszcze obsługiwać. Nie wiedział czemu, ale przypuszczał, że mogą mu się te rzeczy przydać.

W czasie przedłużającej się nieobecności Yennefer, Ginger tłumaczyła Harry’ emu, co wolno mu na pokładzie, a czego powinien unikać. Chłopak dowiedział się, że nie należy wchodzić w drogę starszym piratom, bo mogą oni się zdenerwować, delikatnie powiedziawszy. Prócz tego najlepiej, żeby trzymał się na uboczu i nikomu nie przeszkadzał w wykonywaniu obowiązków. Gdy zdenerwowany chłopak zapytał, czy jest coś, co mu wolno, Ginger powiedziała, że już ona wynajdzie mu jakieś ciekawe zajęcie, w czasie którego nikt nie będzie mu przeszkadzał, a i on będzie miał dużo czasu na przemyślenia.

W końcu wróciła Vipera. Uśmiechnęła się na powitanie i od razu przeszła do rzeczy. Wyprosiła z pokoju Ginger i zaczęła mówić.

- Słuchaj Furia, tutaj masz okulary przeciwsłoneczne. Są one tak zaczarowane, że w dzień mogą działać jak lornetka, a w nocy jak noktowizor. Musisz tylko bardzo mocno skupić się na pożądanym efekcie.

- Dzięki.

- Nie ma za co. I jeszcze jedno. Weźmiesz ze sobą miecz. Domyślam się, że będzie ci potrzebny.

Chłopak chwycił w rękę miecz i pytającym wzrokiem spojrzał na Yennefer. Ta przewróciła oczami i założyła pochwę na plecy Harry’ ego. Kazała mu sprawdzić, czy ten bez problemu da radę wyciągnąć broń i schować ją. Gdy ten potwierdził, kobieta wyciągnęła swoją różdżkę i machając nad pochwą wymamrotała kilka niewyraźnych słów.

- Teraz miecz będzie niewidzialny, ale zawsze przy tobie. Gdy będziesz go potrzebował, wystarczy że wyraźnie powiesz “Gladius” – wytłumaczyła. – A teraz bierz swoje rzeczy i w drogę. Przypuszczam, że Ginger będzie chciała wypłynąć jeszcze przed zmrokiem.

Do portu rzecznego na Tamizie mieli się dostać samochodem Vipery. Już po godzinie przepychania się przez zatłoczone o tej porze ulice dotarli na miejsce. Jednak Harry nigdzie nie widział statku, który choć trochę przypominałby piracki. Wzruszył ramionami. Yennefer z piskiem opon odjechała w sobie tylko znanym kierunku.

Ginger spojrzała w ślad za koleżanką i wzruszyła ramionami. Tylko Vipera potrafiła znikać w najmniej odpowiednich momentach. Patrzyła na chłopaka, który rozglądał się dookoła, jakby po raz pierwszy widział to miejsce na oczy. Rzeczywiście mogła być to prawda, skoro Dursleyowie nigdzie go nie zabierali. Tym bardziej nie mógł też wiedzieć, że rozgardiasz panujący w tym miejscu to wynik niedawnego koncertu jakiejś mugolskiej grupy.

- Chodź, zjemy coś. I tak miną co najmniej dwie godziny, zanim moi ludzie wrócą.

Skinął głową. Przeszli przez ulicę i weszli do przydrożnej knajpki. Usiedli przy stole i zamówili frytki i colę. Minuty mijały, a oni nie wypowiedzieli żadnego słowa.

Ginger cały czas obserwowała ulicę. Nie, nie bała się śmierciożerców. Tych nie obchodzili zwykli piraci, czy przemytnicy. O wiele groźniejszym wrogiem byli aurorzy. Ci niemal cały czas kontrolowali wybrzeża rzeki i Zjednoczonego Królestwa. Gdyby tak teraz znaleźli Czarną Zorę to marny byłby los jej załogi.

Po blisko trzech godzinach siedzenia w barze Ginger wstała i pociągnęła swojego towarzysza za ramię. Trzeba było wprowadzić chłopaka w niuanse działania zaklęcia kamuflującego.

Podeszli do wody, a Ginger wyciągnęła przed siebie ręce. Przez chwilę nic się nie działo.

Harry w milczeniu patrzył, jak powietrze zaczyna drgać. Szóstym zmysłem wyczuwał pulsującą przed nim magię. Po kilku minutach zobaczył statek. Olbrzymi trójmasztowiec ze zwiniętymi żaglami. Na dziobie dało się dostrzec rzeźbę kobiety o pełnych piersiach, której rybi ogon przechodził w obie burty.

Ginger wyjaśniła, że twarz syreny to tak naprawdę twarz Czarnej Zory, ukochanej Johna Rudej Kity. Zagwizdała i z góry zleciała sznurowa drabinka. Kobieta uśmiechnęła się z tęsknotą.

- Ja idę pierwsza. Ty zaraz za mną. Tylko, na Merlina, zakryj czymś czoło. Później postaram się skombinować ci jakąś szarfę, albo chustkę.

Ginger pewnie stanęła na pokładzie i potoczyła wzrokiem dookoła. Jej ludzie, niektórzy służący jeszcze pod jej ojcem, byli podpici i na kilometr wyczuwała od nich papierosy. Patrzyli na nią w milczeniu, czekając na rozkazy. A ona stała oparta o burtę i czekała, aż jej nowy człowiek wgramoli się na górę.

Harry klnąc w myślach wdrapywał się na górę. Im był wyżej tym bardziej dochodził do wniosku, że nie znosi takich drabin. Chwiało się toto, skręcało i chłopak miał wrażenie, że zaraz spadnie. Zacisnął zęby. Skoro się w to wpakował, to wytrzyma do końca.

Odetchnął głębiej, kiedy stanął na pokładzie. Jednak kłopoty zaczynały się dopiero teraz.

Piraci oderwali się od swoich zajęć. Lata życia w ciągłym zagrożeniu nauczyły ich czujności, dlatego teraz od razu zauważyli obecność kogoś obcego. Spojrzeli w stronę Ginger i gościa.

Był to chłopak o czarnych włosach sięgających ramion i malowniczo okalających szczupłą twarz. Młodzieniec mógł mieć co najwyżej dziewiętnaście lat. Wyglądał nieco egzotycznie z tą swoją ciemną karnacją i błyszczącymi czarnymi oczami. Całości obrazu dopełniała złota szarfa zawiązana dookoła głowy.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyli mężczyźni był wzrok dzieciaka. Zimny i taksujący, zupełnie, jakby oceniał ludzi i statek. Po chwili z oczu nastolatka wyzierała czysta przyjemność.

- Ruda Kita kochał statek, nie kobietę – powiedział po chwili w przestrzeń, jednak wszyscy dobrze wiedzieli, że słowa skierowane są do Ginger. – Jej twarz posłużyła za model dla twarzy syreny.

- Skąd wiesz? Nie znałeś go.

- Ty też – parsknął Harry.

- Jak się dowiedziałeś? Pierwszy raz widzisz okręt.

- Zwykłą, rozpadającą się łajbę. W deskach Zory zaklęta jest prawda o jej pochodzeniu. Echo dawnych dni. Wsłuchaj się w nie, może coś usłyszysz.

- Przestań mówić zagadkami – ofuknęła go kobieta.

- To przestań zadawać głupie pytania. Ponoć wychowywałaś się w arystokratycznej rodzinie. Wybacz, ale jakoś tego po tobie nie widać. Ponoś jesteś tutaj kapitanem, więc może powinnaś przedstawić nas sobie. Zdaje się, że twoi ludzie mają ochotę na mordobicie ze mną w roli głównej.

Corinne spojrzała na mężczyzn, z którymi spędzała średnio dziewięć miesięcy w roku. Znała ich niemal doskonale i wiedziała, że słowa Harry’ ego są prawdą. Tacy ludzie jak oni żyli bójkami i jeśli przez dłuższy czas panował spokój to zaczynali wariować.

Ostentacyjnie uderzyła się w czoło. Jakże mogła aż tak zaniedbać swoje kapitańskie obowiązki.

- To jest Furia. Na razie nie musicie wiedzieć o nim więcej. Mamy dostarczyć go do Trójkąta, a później odstawić do Londynu. W tym czasie włos ma mu z głowy nie spaść. Zrozumiano?

Pokiwali głowami.

- A z innego miejsca może mu spaść? – zapytał jakiś stary i obleśnie wyglądający osobnik. – Ładniutki jest.

- Zbliż się tylko, A Gladiola posmakuje twojej krwi – wysyczał Harry.

Ginger chwyciła go za ramię i pociągnęła do swojej kajuty. Po drodze skinęła na jednego z młodszych mężczyzn. Szepnęła mu kilka słów na ucho i zniknęła pod pokładem.

- Myślicie, że to kolejny chłoptaś do towarzystwa? – zapytał Jasper, rudowłosy trzydziestolatek o szatańskim uśmieszku.

- Nie wygląda na takiego – mruknął pod nosem Matt, dwudziestopięcioletni właściciel blond loków. – Założę się, że…

Nie dane mu było dokończyć, bo spod pokładu zaczęły docierać krzyki i przekleństwa. Po chwili kłótnia ucichła. Przemieniła się jednak w głośny śmiech, od którego włos jeżył się na karku.

- Nazwałeś to cudo Gladiolą?! – dobiegł ich podekscytowany krzyk Ginger. – Przecież to świętokradztwo.

Nie zrozumieli odpowiedzi chłopaka, ale z pewnością musiała ona zadowolić Corinne, bo już nie krzyczała.

Harry spojrzał na fioletowołosą i uśmiechnął się bezczelnie. Jego miecz w ogóle nie miał nazwy, a słowo “Gladiola” jako pierwsze przyszło mu do głowy. Nie nazwałby tego drobnego uchybienia świętokradztwem a raczej drobnym zaniedbaniem, ale Ginger wiedziała lepiej. Przez te kilka godzin, które spędził z nią sam na sam zdążył zauważyć, że była wyjątkowo drażliwa na krytykę pod swoim adresem.

Corinne z fascynacją przyglądała się broni trzymanej w ręce chłopaka. Do tej pory takie miecze widziała tylko w gablotach arystokratycznych rodów. W jej zielonych oczach błąkał się szaleńczy błysk, który tylko marzył o wydostaniu się na wolność.

- Spłyń, Furia. Muszę się przebrać.

Harry obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Według niego w tej króciutkiej spódniczce obszytej koronką, butach na niebotycznie wysokim obcasie z cholewami sięgającymi kolan i bluzeczce przed pępek wyglądała jak uosobienie Afrodyty. Wiedział jednak, że na statku pełnym napalonych mężczyzn była łakomym kąskiem.

Wyszedł na pokład i rozejrzał się z zainteresowaniem. Gdy spojrzał w górę zauważył na niebie ciemny, brązowy kształt, który z każdą chwilą był coraz bliżej. Jednak dopiero po kilku minutach dotarło do niego, że to orzeł z paczką trzymaną za sznurek w dziobie.

Ptaszysko wylądowało na maszcie i upuściło pudełko. Harry złapał je w locie i rozerwał papier. Gdy tylko podniósł wieczko ze środka wyskoczyła oburzona biała kocica. Pech chciał, że za cel swojego ataku obrała sobie Czerwonego Diabła. Harry od razu poznał mężczyznę, który składał mu niedwuznaczne propozycje. Uśmiechnął się szeroko na widok jego przerażonych oczu wściekle wzywających ratunku. Dopiero, gdy z gardła nieszczęśnika zaczął wyrywać się krzyk ludzie raczyli oderwać się od swoich zajęć.

Szybko przybiegli na miejsce i z niedowierzaniem patrzyli na białą, puchatą kulkę zaciekle atakującą rękaw kurtki. Zaczęli rozglądać się z konsternacją. Nikt nie wiedział, czym było małe monstrum.

Harry uśmiechając się diabelnie przepchał się przez tłum. Spojrzał na Czerwonego Diabła z góry.

- Avada, spokój.

Kotka od razu pohamowała swoje mordercze zapędy. Dystyngowanym krokiem podeszła do Pottera i zaczęła łasić się do jego nóg. Chłopak pogłaskał ją po główce.

- Avada cię nie lubi – powiedział zimnym głosem. – A jeśli Avada cię nie lubi, to znaczy, że najwyraźniej ma ku temu powody. Radzę ci trzymać się ode mnie z daleka, bo następnym razem możesz stracić oczy, a nie tylko kurtkę. Zrozumiałeś?

Przerażony pirat pokiwał głową. Harry’ emu jednak to nie wystarczyło. Spojrzał w górę. Orzeł ciągle siedział na swoim miejscu.

- Tanatos, chodź no tu – zawołał.

Ptak od razu poderwał się do lotu. Przysiadł na wyciągniętej ręce chłopaka i spojrzał na niego swoimi bursztynowymi oczyma.

- Zrozumiał, co do niego mówiłem, czy może stroi sobie żarty?

Orzeł pokiwał głową.

- To dobrze – stwierdził Harry, - bo następnym razem nie obejdzie się bez rozlewu krwi. Możesz lecieć Tanatos. I dzięki za kota.

Tanatos skinął i poleciał w przestworza. Harry dałby sto galeonów, że w jego oczach widział rozbawienie.

Minęły dwa dni odkąd Harry zawitał na Czarnej Zorze. Przez ten czas w ogóle nie wyściubiał nosa z pomieszczenia, które udostępniła mu Ginger. Z tego, co zdążył zaobserwować zanim zmogła go choroba morska była to spiżarnia.

Na początku nie rozumiał co się z nim działo, ale Corinne szybko go uświadomiła. Stwierdziła przy tym, że na morzu jest to wyjątkowo uciążliwa dolegliwość, ale nie powinna trwać zbyt długo. Gdy chłopak zapytał dlaczego, dziewczyna odpowiedziała, że jeśli uda im się wejść w strumień, to czas podróży z kilku tygodni skróci się do kilku dni. Nie wiedział o jaki strumień chodziło, miał jednak wrażenie, że to coś w rodzaju teleportacji.

Przewrócił się na plecy. Wyjrzał przez niewielkie okienko, ale zobaczył jedynie ciemność. Która mogła być? Pierwsza, druga w nocy? Zamknął oczy marząc o chwili odpoczynku przed nudnościami.

Jakiś czas później obudził się. Nie wiedział, co dokładnie spowodowało, że tak nagle poderwał się z łóżka, ale szóstym zmysłem wyczuwał niebezpieczeństwo. I rzeczywiście. Ktoś chwycił go od tyłu i przyłożył mu nóż do gardła. Ktoś inny związał mu ręce i nogi. Chłopak czuł odór alkoholu i szaleństwa.

Wywlekli go z kajuty i pociągnęli na pokład. Nie widział zbyt wyraźnie, ale doskonale słyszał, co działo się dookoła niego. Jeden z piratów, prawdopodobnie Czerwony Diabeł zaniósł się pijackim śmiechem.

- Twoja kotka ci nie pomoże - warknął całkiem przytomnie.

Podniósł szamoczący się worek, z którego dochodziły stłumione odgłosy miauczenia.

Ktoś uderzył Harry’ ego w tył głowy. Zapadła ciemność i wszelkie odgłosy ustały.

Obudził się zwinięty w kłębek. Miejsce w którym się znalazł było małe, a on ze skrępowanymi rękami i nogami nie mógł wykonać najmniejszego nawet ruchu. Beczka, to musiała być beczka, lub jakaś skrzynia, ale raczej beczka.

Poprzez deski docierały do niego stłumione dźwięki przyrody. Szum fal i wycie wiatru, ale poprzez nie przebijało się coś jeszcze. Na razie ciche i odległe, ale z każdą chwilą coraz bliższe. Chłopak rozpoznał w nich słowa. Jednak nie była to mowa ludzi. Była zbyt piękna. Słowa były jak melodia, połączenie subtelnego dźwięku harfy i dzwoneczków. Miał ochotę zasnąć wsłuchany w ten głos, który przyzywał go i wabił


Carmen Black (18:06)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 1:49, 17 Lip 2008    Temat postu:

Ginger obudziła się z olbrzymim bólem głowy. Po raz kolejny w ciągu swojego dziewiętnastoletniego życia przysięgła sobie, że już nigdy nie tknie Ognistej Whisky Ogdena, a nawet mugolskiej wódki. Niczego, co miało więcej niż dwadzieścia procent alkoholu. A jeśli już, to przerwie po jednym kieliszku.

Rozejrzała się po pobojowisku, jakie zostawili po wczorajszej pijatyce. Wszędzie walały się butelki, niektóre jeszcze z resztkami trunków, co, biorąc pod uwagę liczną załogę było wynikiem naprawdę pozytywnym.

Z trudem dźwignęła się na nogi i starając się ignorować uporczywe łupanie u podstawy czaszki. Chwiejnym krokiem dotarła do swojej kajuty. Dopadła szafki z eliksirami, w które zaopatrzyła ją Vipera i wyszperała ten na kaca. Zdrowo pociągnęła z fiolki i opadła na łóżko pozwalając lekowi zadziałać.

Po godzinie bezczynnego leżenia i gapienia się w sufit przywołała do siebie butelkę wody, upiła kilka łyków i dopiero wtedy była gotowa do działania. Zmieniła przepocone ubranie i poprawiła fryzurę. Jedno zaklęcia pozwoliło pozbyć się nieprzyjemnego zapachu, a drugie wyczyścić zęby.

Idąc na mostek postanowiła wstąpić do Harry’ ego i sprawdzić, czy chłopakowi już się poprawiło. Zdziwiła się widząc rozkopaną pościel i rozbebeszony plecak. Szybko naprawiła go i wyszła na pokład. W jej sercu zaczęły rodzić się złe przeczucia.

Rozejrzała się uważnie, ale nie zauważyła niczego podejrzanego. Piraci robili to, co zwykle po całonocnej zabawie. Jedni leczyli kaca, inni usiłowali pracować, a jeszcze inni, którzy przez całą noc byli na swoich stanowiskach odsypiali.

Przywołała do siebie Martina. Jedynego pirata, który nie sprawiał problemów. W dodatku chłopak był w jej wieku i znali się niemal od kołyski. Wymieniła z nim kilka słów, a z każdą chwilą jej przerażenie rosło. Vipera ją zabije, jeśli chłopak się nie znajdzie.

- No dobra. Który był tak mądry, żeby wyrzucić Furię za burtę? Domyślam się, że ty Czerwony Diable?

Mężczyzna uśmiechnął się przebiegle.

- A ja. Nie potrzebni nam tacy jak on. Darmozjady, które nic nie robią i uważają się za wielkich panów.

- Tu cię boli. Chłopak wjechał na twoją ambicję, co? Zniszczył ci wizerunek ostatniego drania.

Ginger uśmiechnęła się zimno. Wszyscy odruchowo cofnęli się o krok. Kiedy Potterówna się tak uśmiechała, nie wróżyło to niczego dobrego.

- Ty durniu. Ty stary, zramolały durniu. Nawet nie wiesz w jaką kabałę się wpakowałeś. Jeśli chłopak się nie znajdzie, to marny twój los, a mój przy okazji.

- O czym ty pleciesz?

- On ma przyjaciół. Wpływowych i potężnych przyjaciół. – Zamilkła na kilka minut. – Martin, zechcesz pokazać naszemu diabełkowi, żeby nie pokazywał rogów, gdy nie trzeba?

Blondyn uśmiechnął się szeroko. Dopiero teraz został doceniony.

- Criucio!

Z satysfakcją patrzył, jak Czerwony Diabeł, mężczyzna uchodzący za postrach mórz południowych wyje z bólu. I pomyśleć, że to wszystko przez jednego dzieciaka. Musiał dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Inaczej cała ta sprawa nie da mu spokoju.

Podszedł do kobiety stojącej na dziobie statku. Jej wzrok był odległy i zamyślony, co w jej przypadku nie zdarzało się często.

- Kim dla ciebie jest ten dzieciak? Czemu tak bardzo przejmujesz się jego losem, ty, której boją się wszyscy piraci?

- Kim dla mnie jest? Nie wiem, poznałam go wczoraj. Czemu przejmuję się jego losem? Bo to mój obowiązek. Gdyby nie to cholerne zobowiązanie rodzinne prawdopodobnie nigdy bym go nie spotkała.

Chłopak milczał przez chwilę. Zobowiązanie rodzinne dotyczyło tylko ludzi ze sobą spokrewnionych. Czy to by oznaczało, że dzieciak jest Potterem?

- Tak – potwierdziła Ginger. – To Harry James Potter. Ostatnio posługiwał się nazwiskiem James Evans, jednak ciągle jest Potterem. Nie mów o tym nikomu. Dobrze?

- Jasne – przytaknął.

Życie na statku powoli wracało do normy. Wszyscy starali się unikać Ginger i bez szemrania wykonywać jej polecenia. Było to wyjątkowo łatwe, bo w chwili obecnej jedynie Martin mógł się do niej zbliżyć bez obawy, że oberwie jakimś zaklęciem. Co więcej, teraz to on pełnił funkcję kapitana, bo Corinne musiała odpocząć.

Dziewczyna stała na dziobie nie ruszając się nawet odrobinę. Gdyby nie Martin, który przynosił jej jedzenie prawdopodobnie w ogóle by nie jadła.

Przypomniała sobie pytanie zadane kilka godzin wcześniej przez Martina. Kim był dla niej Furia? Nie zasługiwał jeszcze na miano przyjaciela, ale czuła, że gdyby tylko dano im więcej czasu mogliby się polubić.

Harry miał wisielcze poczucie humoru, na przykład w wymyślaniu imion. Jak można kotu dać na imię Avada, a orła nazwać Tanatosem? Ale jej to nie przeszkadzało. Ona sama często sypała niewybrednym dowcipem zakrawającym na perwersję.

Spojrzała w niebo. Dochodziła czwarta po południu. Z tego, co przekazał jej Martin wynikało, że Harry’ ego pozbyto się około trzeciej nad ranem. Minęło więc ponad dwanaście godzin. Straciła już nadzieję, że chłopaka uda się odnaleźć. Po jej policzku spłynęła łza. Kiedy Vipera dowie się, że Furia gdzieś zniknął wszyscy będą mieć problemy.

- Gdzie jesteś, Furia? Gdzie jesteś?

W tym momencie woda w odległości może dwustu metrów przed statkiem zabulgotała i wyłonił się z nich olbrzymi łeb wężodona*. Zwierzę zaczęło szybko płynąć w stronę statku.

Ginger odskoczyła w tył. Za sobą słyszała krzyki piratów nawołujące do chwycenia za broń i jeśli zajdzie taka potrzeba ukatrupienia potwora.

W momencie w którym zapewne miało nastąpić zderzenia wąż wyhamował i uniósł się ponad statek. Dopiero teraz widać było jego wielkość. Co najdziwniejsze na łbie giganta siedział Harry.

- Co jest, Ginger? Stęskniłaś się za mną?

- Jak?…

- Jestem przeklętym, kochana. Byle syrena, czy wężodon mnie nie wykończy. Z resztą z She bardzo dobrze mi się gadało.

Chłopak zeskoczył na okręt i powolnym krokiem podszedł do Czerwonego Diabła. Uśmiechał się przy tym złowieszczo. Mężczyzna odruchowo cofnął się o kilka kroków. Harry położył dłoń na ziemi. Spod rękawa bluzy wypełzł niewielki wąż.

- So’esse* – rozkazał Potter.

Wąż posłusznie podpełzł do trzęsącego się pirata i zasyczał ostrzegawczo. Furia uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Chciałeś się mnie pozbyć, psi synu?! Co powiesz na to, żebym ja pozbył się ciebie? – zawiesił sugestywnie głos, a potem roześmiał się szaleńczo. – Jesteś stary wilk morski. Chyba słyszałeś o tych wężach? Jedna kropla jadu będzie cię zabijała przez wiele dni. Będziesz umierał powoli i w bólu, a nikt nie będzie mógł się do ciebie nie zbliżyć. Będziesz czuł zbliżającą się śmierć, poznasz jej zapach i dotyk, a mimo to ciągle będziesz żywy. Jedna kropla i twoje życie zmieni się w piekło. Ciało będzie rozpadało się po kawałeczku, a ty nie będziesz mógł nic zrobić, bo na ten jad nie ma odtrutki.

Patrzył, jak dumny zazwyczaj pirat blednie i bezgłośnie szepcze modlitwy. Nie, nie chciał nikogo zabijać. Nie był mordercą. Jeszcze nie. Ale był potworem, to Albus Dumbledore go tego nauczył, a Czarny Pan pieszczotliwie pielęgnował tę cechę. Udawaj kogoś kim nie jesteś, a będziesz szczęśliwszy. Albo wpadniesz w jeszcze większe kłopoty.

Rachunek jest prosty. Bez ryzyka nie ma zabawy. Harry parsknął i odwołał węża.

- Szkoda marnować na ciebie jadu. I szkoda brudzić Gladiolę.

Bez słowa wyminął tłoczących się przy mostku mężczyzn.

Do pomieszczenia wślizgnęła się Ginger a kilka minut później Martin. Oboje w milczeniu przyglądali się chłopakowi, który leżał ze wzrokiem wbitym w sufit.

- To nie był wynik pijackiego szału – powiedział w końcu. – To było z rozmysłem zaplanowane. On nie chciał pozbyć się mnie, ale ciebie Ginger.

Fioletowowłosa spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem, ale Harry cały czas wpatrywał się w sufit.

- Ile on już lat pływa na tej łajbie? Dwadzieścia? Trzydzieści? I mimo to ciągle nie jest kapitanem. Zazdrości ci. Gdybym ja zginął w tragicznych okolicznościach Vipera byłaby wściekła. Zabiłaby ciebie. A bez ciebie, twój przyjaciel nie dałby sobie długo rady. Czerwony Diabeł zająłby twoje miejsce, może wytrułby tych, którzy by mu się sprzeciwili.

- Skąd wiesz? – odezwał się milczący do tej pory Martin.

- Jestem przeklętym. Wiem dużo, czasami więcej niż bym chciał.

***

Po trzech dniach od wyruszenia z Londynu dotarli na miejsce. Harry prawie w ogóle nie wychodził ze swojej kajuty. Nikt mu tam nie przeszkadzał, bo wszyscy coraz bardziej zaczynali się go bać. Jedynymi osobami, z którymi Harry miał bezpośredni kontakt byli Ginger i Martin. Furia wiedział, że się kochali. Widział to w ich oczach, w nieśmiałych spojrzeniach, jakie sobie rzucali, gdy do niego przychodzili. Nawet ich serca rwały się do siebie, ale oni uparcie starali się ignorować głosy miłości.

Jedynie noce dawały Harry’ emu trochę wytchnienia i to głównie wtedy wychodził zaczerpnąć świeżego powietrza. Zaowocowało to podejrzeniami, co do jego osoby i o ile wcześniej jedynie go unikano, tak teraz zaczęto przyglądać mu się ze wzmożoną intensywnością. Gdy zapytał Martina dlaczego tak się dzieje, ten ze śmiechem na ustach wyjaśnił, że podejrzewają go o wampiryzm. Harry skwitował to głośnym wybuchem śmiechu, a następnej nocy chodził po pokładzie ze sztucznymi kłami w ustach.

Teraz zdecydował się wyjść na powietrze. Stanął obok Ginger i w milczeniu przyglądał się mijanym wyspom. Corinne wyjaśniła, że nazywa się je Trójkątem, bo na ten archipelag składa się kilka wysepek ułożonych w kształt trójkąta. Nikt nie zna dokładnego usytuowania tego miejsca, ale mugole uważają je za przeklęte, bo znikają nad nim ich samoloty, a gdy jakiś statek tutaj wpłynie, to już nigdy nie wypływa.

- Trójkąt Bermudzki? – zapytał Harry chcąc się upewnić, że dobrze wszystko zrozumiał.

- Po prostu Trójkąt – stwierdziła Ginger. – Trzymaj się mocno. Przy przechodzeniu przez rafę może trochę trząść.

Harry stwierdził, że “trochę” to mało powiedziane, ale się nie odezwał.

Port nie był duży. Kilka stanowisk cumowniczych, jeden magazyn, który służył jako przechowalnia skradzionego towaru w czasie, gdy piraci nie mogli się ruszyć z Trójkąta. Nabrzeże było zatłoczone, panował gwar. Ludzie przekrzykiwali się, lub ze sobą kłócili. Przypominało to trochę Pokątną, ale tylko trochę. Cały nastrój psuły trupy wiszące na szubienicy.

Zeszli na stały ląd i Harry odetchnął z ulgą. Przez te kilka dni na morzu nauczył się kontrolować swoją “moc”, jak to określiła Yennefer. Teraz przynajmniej nie słyszał serc. Nie słyszał tego, co działo się w ludzkich duszach.

Do Ginger podbiegł jakiś mężczyzna ubrany w starą, połataną szatę. Przez chwilę rozmawiali szeptem, aż w końcu mężczyzna uśmiechnął się szeroko i przytulił dziewczynę, jak swoją własną córkę. Wyciągnął rękę do Harry’ ego. Chłopak odwzajemnił uścisk.

- Jestem Rocket. Miło mi poznać, panie Evans. Jeśli Ginger zgodziła się wziąć cię na swój pokład, to znaczy, że albo już się w tobie zakochała, albo musisz być naprawdę przekonujący.

Furia posłał duszącej się ze śmiechu dziewczynie urażone spojrzenie.

- Lepiej zajmij się Martinem, bo chłopak umrze z tęsknoty.

Tym razem to Rocket się roześmiał, a Ginger zaczerwieniła jak piwonia.

- Powtarzam im to od trzech lat, a oni nic. Jak grochem o ścianę.

Ginger wymruczała coś niewyraźnie i pociągnęła za sobą Harry’ ego. Zostało im niecałe dziesięć dni na nauczenie chłopaka teleportacji, a może nawet niewybaczalnych. W zależności od tego, jak szybko będzie on przyswajał nową wiedzę.

Furia rozglądał się na boki, chcąc jak najwięcej zapamiętać. Jednak Ginger szła na tyle szybko, że było to prawie niemożliwe. Potter co trochę potykał się o pałętającą mu się pod nogami Avadę.

Rocket spojrzał w ślad za dwójką młodych ludzi. Ten cały James musiał być kimś naprawdę ważnym, skoro miał po swojej stronie kocią strażniczkę. Mężczyzna zdziwił się trochę, gdy usłyszał nazwisko młodzieńca, dałby sobie głowę uciąć, że był to jeden z Potterów, ale skoro Ginger twierdziła, że to Evens wołał się z nią nie spierać. Zdążył poznać tę dziewczynę niemal na wylot, kiedy próbował nauczyć ją pirackiego fachu. Była pyskata i arogancka, ale miała w sobie to “coś”, co sprawiało, że mężczyźnie nie mogli oderwać od nie wzroku, a kobiety chciały być takie jak ona.

Po blisko dziesięciominutowej bieganinie Corinne zatrzymała się przed ładnym budyneczkiem położonym na niewielkim wzniesieniu. Gdy Harry odwrócił się zauważył, że miasto znajduje się dużo niżej. Nie skomentował tego, ale miał wrażenie, że William jest tutaj wysoko postawioną osobą.

Chłopak spojrzał na dom, w którym prawdopodobnie przez kilka najbliższych dni będzie mieszkał. Budynek był pomalowany na biało, ale farbę było widać jedynie w kilku miejscach, głównie pod dachem i tuż przy drzwiach, bowiem resztę porastał bluszcz. Dookoła roztaczał się mały ogródek, w którym rosły głownie zimozielone drzewka: tuje, cyprysy, skarłowaciałe sosny, a na środku duży srebrny świerk, który prezentował się wyjątkowo dostojnie na tle innych roślin. Gdzieniegdzie czerwieniły i bieliły się róże, żółciły słoneczniki. Do dwóch jabłoni rosnących niedaleko wjazdu przypięty był hamak, a kilka metrów dalej ustawiona była altanka opleciona winoroślą.

Harry spokojnie mógłby stwierdzić, że jest w raju. Brakowało jeszcze fontanny, lub jakiegoś strumyczka i zwierząt, niewinnych jednorożców i dostojnych pegazów, a także gryfów jako strażników bramy wjazdowej. I może jeszcze jakiegoś małego psa wesoło merdającego ogonem i obszczekującego obcych, a przyjacielsko witającego się z właścicielem.

Otrząsnął się z rozmyślań, kiedy drzwi otworzyła korpulentna kobieta, z blond włosami zaplecionymi w finezyjny warkocz. Jej pełne usta zaznaczone były mocną, czerwoną szminką, która idealnie komponowała się z zielonym cieniem do powiek. Ubrana była w długą suknię w kolorze morskim. Harry z rozbawieniem zauważył, że, mimo podobnej postury, wcale nie przypominała pani Weasley. Można by powiedzieć, że jest jej całkowitym przeciwieństwem. Jednak w jej chłodnych, szarych oczach dało się dostrzec ogniki tłumionej radości.

- Witaj, Martho – odezwała się Ginger. – Jak się miewają sprawy tatka?

- Witaj, Corinne. Wszystko zostało załatwione jeszcze przed czasem. A kim jest twój uroczy towarzysz?

- Czy on taki uroczy, to bym nie powiedziała – mruknęła fioletowowłosa. – Przyszliśmy spotkać się z tatą. Ja i mój kolega mamy kilka spraw do przekazania tacie. Kilka bardzo ważnych spraw – podkreśliła.

Martha skinęła głową i o nic nie pytając poprowadziła ich przez szereg korytarzy. Harry już po kilku minutach się pogubił. Wszystkie one ciągnęły się w nieskończoność i wydawały się takie same.

- Tata uwielbia mitologię grecką – wyjaśniła Ginger. – Ten dom został zaprojektowany z myślą o utworzeniu w środku labiryntu, z którego nie byłoby żadnego wyjścia. Ponoć chciano tu umieścić jakieś potwory, ale w końcu stwierdzono, że byłoby to zbyt niebezpieczne dla właścicieli. Złośliwi nazywają ten dom Labiryntem Minotaura.

- A twojego ojca, panienko, zwą Minotaurem – dodała starsza kobieta. – Jest tutaj sędzią, osobą, która ma niemal nieograniczoną władzę nad życiem i śmiercią mieszkających tu ludzi – wyjaśniła, zwracając się w stronę Harry’ ego. – Jednak pan William jest wyjątkowo dobry w tym, co robi. Nie znosi natomiast zdrajców i dla takich ludzi nie ma litości. Ale dość już tego. Pójdę zrobić coś na kolację. Pan domu oczekuje na was za tymi drzwiami.

Harry spojrzał pytającym wzrokiem na Ginger.

- To gospodyni – wyjaśniła. – Jest przy ojcu odkąd ja się tutaj pojawiłam, chociaż właściwie to są ze sobą dużo dłużej.

Nie skomentował, chociaż domyślał się, że Martha nie jest zwykłą gospodynią.

Ginger nacisnęła klamkę i weszli do środka.

Przy niewielkim biurku zagraconym stosem papierów siedział wysoki, mężczyzna. Miał czarne włosy, gdzieniegdzie przyprószone siwizną. W jednym uchu miał złoty kolczyk w kształcie kółeczka.

- Myślałem, że nie będzie cię dłużej niż miesiąc – bez powitania zwrócił się do Corinne.

Dziewczyna nie czekając na pozwolenie z barku wzięła sobie butelkę piwa imbirowego. Rozsiadła się w fotelu i dopiero potem raczyła odpowiedzieć.

- Też tak myślałam, ale nie uwierzysz kogo znalazłam. – Milczała przez kilka minut. – Co powiedziałbyś na zostanie oficjalnym wujkiem?

Spojrzał na nią nic nie rozumiejącym wzrokiem. Fioletowowłosa wywróciła oczami.

- Przedstawiam ci Harry’ ego Jamesa Pottera, który z przyczyn prawnych posługuje się teraz nazwiskiem James Evans, a moi ludzie znają go jako Furię.

William wstał zza biurka i podszedł do stojącego w progu chłopaka. Uważnie obejrzał go z każdej możliwej strony. Dzieciak był chudy, nie szczupły tak jak większość młodzieńców w jego wieku, ale chudy. Widać to było nawet przez luźne ubrania, jakie miał na sobie. Nie przypominał Pottera w najmniejszym nawet stopniu.

- Włosy są magicznie wydłużone, nie wiem jakim cudem, ale to szczegół. Kolor oczu to zwykłe soczewki, a bandama była koniecznością, aby nikt go nie rozpoznał – cierpliwie wyjaśniła Corinne. – To syn Jamesa Pottera, twojego ulubionego kuzyna, tatku.

- Coś takiego – wyszeptał mężczyzna.

W ciągu następnej godziny Ginger pokrótce wyjaśniła sytuację w Anglii. Zaznaczyła przy tym, że z niewiadomych przyczyn chłopak zamiast spędzać wakacje z przyjaciółmi i dobrze się bawić spędza je z Viperą i… dobrze się bawi.

William roześmiał się na to stwierdzenie. Viperę widział tylko kilka razy, ale zdążył wyrobić sobie o niej zdanie. Ta niepozorna blondynka zachowywała się jak wzór do naśladowania, ale była cyniczna i zgorzkniała. Cóż, najwyraźniej Potterowie działają na kobiety w różnoraki sposób, jedne potrafią wyciągnąć z dołka psychicznego, a inne doprowadzić do szewskiej pasji.

Harry został zaprowadzony do jednego z wolnych pokoi. Will, jak kazał się nazywać pan domu, wręczył mu niewielki zwitek pergaminu, który okazał się być mapą domu, lub właściwie małego pałacyku. Harry podziękował i pierwszą rzeczą, jaką zrobił było skontaktowanie się ze Smokami.

W nocy chłopak zastanawiał się co by się z nim stało, gdyby nie znalazły go syreny. Prawdopodobnie umarłby z wycieńczenia lub dopadłoby go jakieś morskie monstrum. Przypomniał sobie spotkanie z królową syren.

Miała na imię Emi i była zjawiskowa. Długie, kasztanowe loki kaskadą spływały na szczupłe ramiona. W jej ciepłych, brązowych oczach można było dostrzec mądrość, ale i przekorę. Kiedy przemówiła, jej głos był piękniejszy od śpiewu feniksa. Przywodził na myśl delikatny dźwięk dzwonków i spokojny szum fal. Harry miał wrażenie, że mógłby go słuchać w nieskończoność.

Mówiła długo. O tym, że nie wolno tracić nadziei na lepsze jutro. O tym, że życie to nie teatr, który ktoś wyreżyserował, że wszystko można zmienić, bo przeszłości jeszcze nie ma. Nikt jej nie spisał. Człowiek, podobnie jak każda istota żywa jest kowalem własnego losu i może go dowoli formować.

Potem podpłynęła do chłopaka i prawą ręką dotknęła jego klatki piersiowej, tuż powyżej serca. Uśmiechnęła się i wypowiedziała kilka niewyraźnych słów. Tłumacząc później, że teraz chłopakowi łatwiej będzie zapanować nad swoimi nowymi umiejętnościami.

Przywołała do siebie She i kazała jej odstawić Harry’ ego na Czarną Zorę. Wyjaśniła jeszcze, że kiedyś wszystkie istoty potrafiły się ze sobą porozumiewać, ale ludzka chciwość i żądza władzy sprawiły, że pozbawiono ich tej umiejętności.

Przez godzinę, którą Harry spędził w towarzystwie She, zdążył ją polubić, a i ona wydawała się nie mieć nic przeciwko chłopakowi. Pozwoliła nawet, aby chłopak wykorzystał jej małego synka do nastraszenia Czerwonego Diabla, którego nie znosiła za to, że w przeszłości zabij jej córkę. Oczywiście miało to pozostać ich słodką tajemnicą.

***

Przez kilka kolejnych dni Harry w skupieniu uczył się teleportacji. Zarówno Ginger jak i jej ojciec stwierdzili, że teoria to nic w porównaniu z praktyką i od razu należy właśnie nią się zająć.

Na początku, żeby przyzwyczaić chłopaka do uczucia towarzyszącemu temu środkowi transportu Corinne lub William aportowali się razem z nim. I tak w kółko, przez ponad dwie godziny. W końcu stwierdzono, że wszystkim należy się odpoczynek.

Teraz jednak Harry pod czujnym okiem swojego wuja miał zrobić to po raz pierwszy bez niczyjej pomocy. Will stwierdził, że po dwóch dniach chłopak miał opanowane podstawy i mogą przejść do czegoś poważniejszego.

Harry skupił się i udało mu się teleportować do sąsiedniego pokoju, jednak narobił przy tym strasznego rabanu spadając na ziemię z wysokości jednego metra. Stary pirat stwierdził, że to normalne i, że nie należy się tym przejmować.

Po kolejnych dwóch dniach Harry umiał się już aportować do miejsca, które znał i pamiętał jego wygląd. Przyszła więc kolej na coś trudniejszego.

Will przez godzinę tłumaczył Harry’ emu, na czym polega aportacja “na osobę”. Należało skupić się na osobie, w pobliżu której chciało się znaleźć. Chłopak próbował, jednak mu to nie wychodziło. Był wściekły z tego powodu, a im bardziej się złościł, tym efekty były lepsze. W końcu chłopak opanował tę sztukę do perfekcji. Co więcej, potrafił to zrobić bez dźwiękowo, co jak twierdziła Martha było wyjątkową umiejętnością.

Harry lubił i szanował tę kobietę, a i ona traktowała go jak dziecko. Na początku miała co do niego wątpliwości, ale gdy pewnego dnia przyniósł jej śniadanie do łóżka całkowicie zmieniła o nim zdanie. To głównie ona podnosiła go na duchu po kolejnej nieudanej próbie. W tajemnicy przed innymi mieszkańcami domu potajemnie uczyła go też animagii. Stwierdziła, że może się to chłopakowi przydać. Efektów na razie nie było oczywiście widać, ale po tych lekcjach chłopak i tak czuł się o wiele lepiej.

W domu Williama częstym gościem był Martin. Chłopak starał się nauczyć Pottera niewybaczalnych, ale Harry uparcie odmawiał ich stosowania. Powtarzał, że wystarczy mu tylko teoria, bo nie zamierza ćwiczyć na niewinnych pająkach. W dodatku jeśli nauczy się wykonywać odpowiednie ruchy i we właściwym momencie powiedzieć inkantację, to całą resztę zrobi za niego nienawiść. Z takimi argumentami Martin nie mógł dyskutować.

Na dwa dni przed odpłynięciem Ginger i Martin stwierdzili, że Harry powinien poznać miasto. Chłopak był z tego powodu niezmiernie zadowolony, bo przez ostatnie dni w ogóle nie wychodził z pałacyku. Ubrał się w czarne bojówki, tego samego koloru glany z ciemnogranatowymi sznurówkami, oraz w szary bezrękawnik. Na głowie miał zawiązaną czerwoną szarfę.

- No chłopie, wyglądasz jak bóg seksu, tylko jesteś trochę za bardzo kościsty – poważnie stwierdził Martin. – Założę się, że dziewczyny nie będą mogły oderwać od ciebie wzroku.

Zarobił za to kuksańca od Harry’ ego. Pokazowo zgiął się w pół i zaczął jęczeć, że Furia jest okrutny. Harry roześmiał się na to stwierdzenie i stwierdził, że Martin jeszcze nie widział go wściekłym.

Miasto było naprawdę wyjątkowe. Mieszały się tu chyba wszystkie możliwe kultury, dlatego miejsce to było tak barwne i egzotyczne. Nie dało się jednak nie zauważyć, że stworzone zostało przez piratów. Wszędzie dało się zauważyć puby, z których dochodził wesoły, często pijacki śpiew. Nie zabrakło również saloonów.

Dwójka piratów zabierała Harry’ ego w coraz to nowe miejsca. Chłopak był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Czasami mógł zniknąć im z oczu i pozwolić pobyć razem. Tym razem też tak zrobił zatrzymując się przy niewielkim sklepie z różnymi magicznymi artefaktami.

Wrócili do domu. Harry nie miał sił już na nic. Padł na łóżko. Zastanawiał się, czy gdzieś na ziemi jest jeszcze jedno takie miejsce.

Następnego dnia już o świcie został ściągnięty z łóżka. Kiedy Harry otrzepywał się z lodowatej wody, próbując przy tym nie zamarznąć Ginger stała w kącie z miną niewiniątka. Jednak jej oczy śmiały się na całego. Furia spojrzał na nią z wściekłą miną.

- Zachowujesz się gorzej niż pięciolatek – mruknął chłopak.

Ginger zrobiła urażoną minę. Zbliżyła się do chłopaka i łapiąc się za serce osunęła się na łóżko. Furia roześmiał się. Spojrzał na dziewczynę i zaczął ją łaskotać. Oboje zaśmiewali się do łez.

William ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegar. Blisko godzinę temu wysłał Ginger do pokoju chłopaka. Jego córka stwierdziła, że przyciągnie go tutaj choćby siłą. Tymczasem nigdzie w pobliżu nie było ich widać. Zirytowany mężczyzna poszedł w stronę pokoju chłopaka.

Nie pukając wparował do środka. Jakież było jego zdziwienie, kiedy całkowicie przemoczony chłopak siedział za przewróconym na bok stołem i wysyłał różnokolorowe kulki farby w stronę kulącej się za łóżkiem Ginger. Dziewczyna oczywiście nie pozostawała dłużna i w ten oto sposób pokój wyglądał jak wizja nawiedzonego artysty. Mężczyzna może nie załamałby się do tego stopnia, gdyby nie wybite okno i popękane ściany. Zastanawiał się, czy przez pokój przeszło tornado, czy to może jego rodzinka postanowiła się zabawić.

- Czy was nie można zostawić samych nawet na pięć minut?!

Ginger i Harry wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Jak na komendę skierowali różdżki na Williama i posłali w jego stronę kilka kulek.

- Wybacz tatku, ale doszliśmy do wniosku, że obojgu nam przyda się trochę rozrywki – z przekorą wyjaśniła Ginger.

- A ja stwierdzam, że obojgu wam przyda się solidne mycie.

Do końca dnia Harry przebywał w kuchni. Martha twierdziła, że pomoc chłopaka jest nieoceniona i nie zamierza pozbyć się takiego nabytku zbyt szybko. W wirze pracy Harry nie miał nawet czasu, żeby zastanawiać się, po co są te wszystkie smakołyki.

Ginger pomagała ojcu przygotować jadalnię na przyjęcie gości. Nie miało być ich dużo. Jedynie kilku zaufanych ludzi. Uśmiechnęła się na myśl o minie chłopaka, kiedy ten dowie się, z jakiego powodu organizowana jest kolacja.

Około siedemnastej goście zaczęli się schodzić. O osiemnastej wszyscy siedzieli jak na szpilkach, czekając na bohatera dnia.

Corinne wymknęła się z pomieszczenia i pobiegła w stronę kuchni. Chwyciła oniemiałego chłopaka za rękę i pociągnęła go w stronę pokoju. Z szafy wyciągnęła czyste ubrania i kazała mu się w nie ubrać. Machnęła kilka razy różdżką przywołując do siebie czerwoną chustę, którą w iście ekspresowym tempie zawiązała na głowie chłopaka.

- Obiecaj mi, że niczemu nie będziesz się dziwił – poprosiła w drodze do jadalni.

Chłopak niepewnie pokiwał głową.

Weszli do pomieszczenia. Stół nakryty był na dwadzieścia osób. Wszyscy wpatrywali się w chłopaka z napięciem wymalowanym na twarzy. Harry rozpoznał wśród gości Martina i Rocketa.

- Nadaje się – stwierdził z mocą Siwobrody.

Harry wzruszył ramionami. Przez te dwa tygodnie zdążył zorientować się, że piraci mówią językiem, który tylko oni rozumieją. On sam zdążył już nieco załapać slangu, ale ciągle nie wszystko było dla niego jasne.

- Musimy tylko wiedzieć, jak ma na imię – powiedział znowu Siwobrody.

- Nie musicie – odezwał się stojący w drzwiach Will. – Twoje imię, Siwobrody, też jest dla nas tajemnicą. Jeśli chłopak będzie chciał zdradzić nam swoją tożsamość zrobi to.

Piraci zaczęli coś niewyraźnie mamrotać, ale gdy tylko Will uniósł dłoń uciszyli się.

- Już jutro chłopak wraca do domu, dlatego jeśli chcecie, żeby stał się jednym z nas to musicie powiedzieć to tu i teraz.

Zaczęli wymieniać między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Jedynie Martin i Rocket zdawali się nie zauważać zamętu panującego wokół.

- Poznał nasze tajemnice. Są tylko dwie możliwości, albo złoży przysięgę i stanie się jednym z nas, albo odeślemy go do domu i wymażemy mu pamięć. Ostatecznie możemy go zabić.

- Nie będziemy nikogo zabijać – wtrącił Rocket. – Chłopak przeszedł już chrzest morski. William twierdzi, że dzieciak ma znajomości wśród syren. Moim zdaniem zasłużył na bycie jednym z nas.

- Zasłużył, nie zasłużył. Skąd możemy wiedzieć, że nie kłamie?

Harry w milczeniu przysłuchiwał się wymianie zdań. Mówili o nim, jakby go nie było, jakby był tylko dodatkowym meblem. Nienawidził takiego stanu.

- A może mnie zapytalibyście o zdanie? – wtrącił niespodziewanie. – Mówicie o mnie, jakby mnie tu w ogóle nie było. Dlaczego?

Ginger posłała mu przerażone spojrzenie. Chłopak nie powinien w ten sposób mówić do starszych i doświadczonych piratów.

Siwobrody uśmiechnął się pod nosem. Chłopak był pewny siebie i uparty. Był jak wilk, który radzi sobie w pojedynkę, ale woli atakować całą watahą. Tacy ludzie byli doskonałymi wojownikami. Mogli być przywódcami, ale równie dobrze czuli się w roli zwykłego podwładnego.

- Bo jesteś dzieciak i nie powinieneś odzywać się nie pytany – powiedział Siwobrody patrząc na reakcję chłopaka.

- Może ma pan rację – stwierdził Harry.

Jego oczy stały się zimne i zawzięte. Nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać. Co to, to nie.

- Popieram Rocketa – odezwał się Siwobrody. – Chłopak jest idealny i ma gadane. Nie rezygnujmy z takiego nabytku.

Wszyscy przytaknęli w milczeniu. William uśmiechając się podszedł do Harry’ ego. Chwycił go za rękę i poprowadził bliżej stołu.

- Musisz wrócić do Anglii i skończyć szkołę. Wiedz, że jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował naszej pomocy z chęcią ci jej udzielimy.

Chłopak skinął głową. Nie wiedział dokładnie, co oznaczały te słowa, ale odnosił wrażenie, że kiedyś je zrozumie. Poza ty kiedy Riddle zdecyduje się zaatakować wszelka pomoc może się przydać.

- A teraz złóż przysięgę- powiedział poważnie Will. - Czy przysięgasz nie zdradzić naszych tajemnic nawet w obliczu śmierci?

- Przysięgam.

- W takim razie witaj wśród nas.

Harry patrzył na twarze siedzących dookoła ludzi. Niektórzy uśmiechali się do niego, inni mieli zamyślone oblicza, jeszcze inni sprawiali wrażenie niezadowolonych. Pochodzili z różnych krańców ziemi, ale jedno ich łączyło. Byli piratami. Teraz do tego grona dołączył Harry. Nie wiedział, czy się z tego cieszyć, czy rozpaczać.

_____________________

* magnifique – fr. wspaniale, cudownie.

* wężodon – gigantyczny wąż morski, którego dorosłe osobniki osiągają rozmiary nawet pięćdziesięciu metrów i wagę około jednej tony.

* so’ esse - nastrasz.


Carmen Black (18:0Cool
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 13:14, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 6

Szczury

Harry wbiegł do swojego pokoju i rzucił się na łóżko. Wszystko szło nie tak jak powinno. Najpierw ta cała mistyfikacja porwania, teraz wściekły Czarny Pan i jeszcze bardziej wściekły Dumbledore. O ile z szalejącym Voldemortem można było sobie poradzić, o tyle Albus sprawiał nieco bardziej realne zagrożenie. Jego szaleństwo nie miało metody.

Do pomieszczenie wślizgnął się William. Przysiadł na krześle i przez chwilę patrzył na młodego Pottera.

- Co się stało?

- A co się miało stać? – zapytał beznamiętnie Harry. – Każdy czasami potrzebuje chwili spokoju.

Will pokiwał głową, ale nie sprawiał wrażenia uspokojonego.

- Nie chciałem być piratem! – wybuchł w końcu Gryfon. – Nie chcę rabować i napadać, i…

- A kto powiedział o rabunkach i napadach? – roześmiał się mężczyzna. – Chyba naoglądałeś się za dużo mugolskich filmów.

Chłopak spojrzał na niego zdziwiony. Przecież piraci rabowali, kradli i zatapiali cudze statki. A mugolskich filmów nie oglądał.

- To czym zajmują się piraci?

Will wytłumaczył. Powiedział, że piraci to tylko nazwa. Tak samo, jak Aurorzy, czy Śmierciożercy. Piraci to Łowcy, którzy pilnują porządku na morzu. Mają zapewniać bezpieczeństwo statkom ludzi niemagicznych. Ich symbolem jest kotwica wytatuowana na karku. Harry jej nie miał. Był więc jedynie przyjacielem piratów, mógł stać się jednym z nich, ale nie musiał. Decyzja należała do niego.

Podczas, gdy Łowcą lądowym trzeba było się urodzić, piratem mógł zostać każdy, kto został odpowiednio wyszkolony. Wystarczyło, że znał kilka pożytecznych zaklęć i umiał wymachiwać mieczem tak, żeby zrobić krzywdę lub zabić.

Harry milczał. Starał się ogarnąć te wszystkie zawiłości. Intrygowało go też, dlaczego statki i samoloty znikały w Trójkącie. Sprawa ta szybko się wyjaśniła. Miejsce to było przepełnione magią pochodzącą od samej natury. Jej natężenie było tak duże, że mugolska technologia przestawała działać. Czasami udawało się uratować jakichś ludzi, ale ci musieli zostać w Trójkącie. Czasami stawali się doradcami do spraw mugoli.

William wyciągnął z kieszeni podłużny pakunek. Podał go Harry’ emu. Chłopak rozwinął papier i jego oczom ukazała się skórzana pochwa. W środku znalazł się nóż. Will wyjaśnił, że to właściwie sztylet zwany baselardem. Wywodził się on ze Szwajcarii i w XIV wieku był bardzo popularny. Gryfon przyglądał się z fascynacją swojej nowej broni. Rękojeść była bogato zdobiona rubinami.

Harry przez te kilka tygodni, które spędził w Trójkącie zdążył poznać Corinne i wiedział, że dziewczyna uwielbiała kłamać. Musiał zapytać Williama o stopień ich pokrewieństwa. Gdy to zrobił mężczyzna uśmiechnął się półgębkiem.

- Piąta woda po kisielu, Harry – stwierdził Will. – Od twojego ojca byłem starszy o cztery lata, a w całym swoim życiu spotkałem go może dwa razy. Właściwie łączyło nas tylko nazwisko i w minimalnym stopniu krew. Gdybyśmy teraz chcieli sprawdzić, jak bardzo jesteśmy ze sobą spokrewnieni wyszłoby na to, że jesteśmy dla siebie zupełnie obcymi ludźmi.

Will wyszedł z pokoju, zostawiając Harry’ ego samemu sobie. Chłopak potrzebował odpoczynku i snu, skoro jutro rano miał zostać obudzony już o piątej, żeby móc zapakować najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyć w drogę powrotną do Anglii.

***

Weszli do mieszkania. Yennefer siedziała przed telewizorem, ale obraz z ekranu do niej nie docierał. Zupełnie, jakby wyłączyła się ze świata. Ginger pomachała jej przed oczami, ale gdy blondynka się nie obudziła, Potterówna jedynie wzruszyła ramionami. Usiadła na kanapie. Harry i Martin zaszyli się w kuchni.

Po godzinie przynieśli spaghetti. Yennefer ciągle sprawiała wrażenie nieobecnej duchem. Ocknęła się dopiero, kiedy Ginger i Martin zbierali się do wyjścia.

- Chcą się z tobą skontaktować, Harry. Ponoć mają do ciebie jakąś sprawę nie cierpiącą zwłoki.

- Kiedy i gdzie? – zapytał natychmiast chłopak.

- O trzeciej, w magazynach.

- To za godzinę – zauważył Martin.

- Zawieziesz go?

Mężczyzna pokiwał głową. Opuścili mieszkanie.

Ginger cały czas w milczeniu patrzyła na swoją przyjaciółkę. Była pewna, że coś musiało się stać. Yennefer nigdy w ten sposób nie odpływała. Owszem, potrafiła siedzieć bez ruchu i lepiej wtedy było jej nie przeszkadzać, ale jej wyprawy “poza czas i przestrzeń” nie trwały dłużej niż kilkanaście minut.

Po bladym policzku Yennefer spłynęła pojedyncza łza. Z jej piersi wydobył się cichy szloch. Okazało się, że babcia dziewczyny, jedyna osoba, która tak naprawdę ją rozumiała, zmarła. Niewielki dworek i majątek zostawiła w spadku swojej wnuczce. Wnukowi natomiast zostawiła skrytkę w szwajcarskiej filii Gringotta. Na razie klucz do niej miała Yennefer, ale jeszcze dziś musiała udać się z Draconem do Szwajcarii.

- Oczekujesz, że w tym czasie pobędę tutaj i zajmę się Harry?

Yennefer pokiwała głową.

- Kobieto, on ma siedemnaście lat! – zirytowała się Ginger. – Jest dorosły. Widziałam, jak sobie poradził z Czerwonym Diabłem. Mistrzostwo, ale potem z Martinem musieliśmy modyfikować pamięć całej załogi.

- To znaczy?

- Użył wężomowy. Nastraszył Diabła, gadał z wężodonem, zdobył sojuszników wśród syren i piratów. To mądry chłopak. Sam sobie poradzi.

Malfoy znowu skinęła głową, ale i tak nie odpuściła. Harry może i był pełnoletni, ale czasami zachowywał się jak idiota. Ta wpadka na statku była idealnym tego przykładem. Chłopak chciał zachowywać się po ślizgońsku, ale popełniał gryfońskie błędy. Jego przodkowie może i zapewnili mu większą moc, ale na pewno poskąpili na rozumie. Vipera miała wrażenie, że Potter nie pasował do żadnego domu, a może pasował do każdego?

Ginger spuściła głowę. Z Yennefer nie dało się dyskutować. Jeśli coś wbiła sobie do tego swojego zakutego łba, to tak musiało być i nic tego nie zmieni. Zresztą co jej szkodziło pomieszkać w tym odrażająco białym mieszkanku? Mogłaby jeszcze lepiej poznać Harry’ ego…

- No dobra, mogę zostać. Kiedy wrócisz?

- Dziś w nocy, albo jutro rano.

***

Harry w milczeniu patrzył na Maxa. Mężczyzna sprawiał wrażenie lekko podenerwowanego. Nigdzie w pobliżu nie było widać jego brata, ale kręciło się kilku uzbrojonych ludzi.

Do skromnie urządzonego gabinetu wbiegł Samuel. Rzucił na biurko teczkę i uśmiechnął się do Harry’ ego.

- Tutaj masz prawko. – Podał chłopakowi kopertę. - Nie rozumiem, po co ci ono, skoro nie umiesz jeździć, ale nie wnikam.

Potter skinął głową. To z pewnością nie był koniec rewelacji.

- Jest coś jeszcze, prawda? – zapytał po chwili przedłużającego się milczenia.

Było. Bracia mieli problem z pewnym biznesmenem, który nie chciał zgodzić się na fuzję ich firm. Właściwie mógłby przystać na fuzję, ale na jego warunkach. Na to z kolei bracia nie mogli sobie pozwolić.

Samuel stwierdził, że mogliby porwać jego rodzinę i szantażem zmusić go do ustępstw, ale chcieli to zrobić delikatnie. Z finezją, jakiej brakowało gangsterom, a jakiej oni nie znali.

Harry miał ochotę parsknąć śmiechem. On i finezja? Dobre sobie. Równie dobrze mogliby kazać to zrobić Dudleyowi. Efekt byłby ten sam. Gdy im o tym powiedział, stwierdzili, że Dursley nadawał się jedynie na mięso armatnie. Był typowym przykładem aroganta, który uważa, że jest najwspanialszy. Tymczasem Harry był jego przeciwieństwem. Nie wierzył w siebie i wydawał się zagubiony, ale to właśnie było jego siłą.

Tym razem Harry się roześmiał. Po policzkach spływały mu łzy rozbawienia. Harry był przeciwieństwem Dudleya, owszem. Ale równie dobrze jak on potrafił dać w kość. Problem polegał na tym, że Harry nie lubił się bić. Wolał różdżkę, choć i z mieczem sobie radził. Jednak do tej pory nigdy nie udało mu się pokonać Louisa.

- Słuchaj, Harry – odezwał się Samuel. – Rozumiem, że możesz mieć opory, dlatego nie pójdziesz sam. Będą ci towarzyszyć albinosi. To bliźniaki, zawodowi mordercy, ale potrafią myśleć. Mają za zadanie sprawdzić twoje umiejętności. Jeśli odmówisz, to cię zabiją. Przejrzyj papiery. – Podsunął mu czarną teczkę.

Chłopak z westchnieniem rezygnacji zabrał się za przeglądanie dokumentów. Był tam rozkład dnia, zdjęcia, kilka papierów, które należało podpisać aby transakcja została zawarta. Biznesmen nazywał się Timothy Braun. Miał śliczną żonę, Karen, dwie córeczki: pięcioletnią Samanthę i dziesięcioletnią Sarę. Miał jeszcze czternastoletniego syna Daniela.

Harry, kiedy patrzył na rodzinkę w komplecie tęsknił za tym, czego nigdy nie miał. Rodzina, dom. Miał przyjaciół, owszem, ale to nie było to samo. Teraz miał też Corinne i Williama, ale nie znał ich. Nie mógł rozmawiać z nimi na większość tematów. Mógł zwierzać się Viperze, ale miał przed tym opory. Wiedział, że jest ona Smokiem, ale była też prawą ręką Lorda. To wszystko było takie pogmatwane…

Potter nie chciał rozdzielać rodziny. Nie mógł pozwolić, aby coś im się stało.

- Pójdę, ale najpierw powiedzcie mi, co działo się na Privet Drive – powiedział zrezygnowany.

- Było spokojnie. Młody Dursley czasami rozrabiał, ale nasi ludzie w policyjnych mundurach wyjaśnili mu, że to nieładnie znęcać się nad słabszymi. Nie widzieliśmy żadnych dziwnych ludzi, może pominąwszy tych dziwaków. Starego pijaka, który nie potrafił utrzymać się na nogach i dziewczyny z kolorowymi włosami.

Harry mimowolnie uśmiechnął się. Dudley, któremu “panowie policjanci” tłumaczą, że nie wolno bić dzieci. To musiał być naprawdę wspaniały widok. O Dunga i Tonks się nie martwił. Ten pierwszy prawdopodobnie chodził tam tylko z przyzwyczajenia, a Tonks kontrolowała od czasu do czasu jego poczynania.

Samuel przyglądał się chłopakowi spod przymkniętych powiek. Dzieciak był rozbawiony. Blondyn słusznie domyślał się, że chodziło o Dursleya.

Max wyszedł na kilka minut. W tym czasie Samuel starał się dowiedzieć, dlaczego przez ostatnie dwa tygodnie nie mogli znaleźć Harry’ ego. Chłopak z uśmiechem na ustach odpowiedział, że nie było go w kraju, bo poznawał swoją rodzinę, która przez całe jego życie ukrywała się przed światem. Nie, nie zdradzi ich nazwisk i miejsca pobytu, to nie jest konieczne.

Blondyn pokiwał głową, choć w środku wszystko się w nim gotowało. Kim była rodzina dzieciaka? Dlaczego się ukrywali? Mężczyzna nie lubił być niedoinformowany, a ten dzieciak zatajał przed nim całkiem sporo informacji.

Max wrócił, prowadząc za sobą dwóch mężczyzn. Obaj byli identyczni. Ubrani całkowicie na biało sprawiali wrażenie duchów. Czerwone oczy nadawały im upiornego wyglądu.

Harry wzdrygnął się widząc ich spojrzenia. Zimne i taksujące. Czuł, że go nie lubią i miał wrażenie, że również on ich nie polubi.

- Matt, Andrew pójdziecie z Harrym do naszego starego przyjaciela. Trzymajcie się z daleka, niech tylko chłopak mówi. Jasne?

Przytaknęli, ale nie byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy. Ten dzieciak był w rodzinie od kilkunastu dni i już dostał samodzielne zadanie. Tymczasem oni musieli na to czekać kilka lat.

Całą trójką wyszli przed budynek. Albinosi skierowali się do swojego czarnego samochodu. Jeden z nich odwrócił się i powiedział do Harry’ ego, że ma jechać z nimi. Chłopak skinął głową. Uważnie rozejrzał się po okolicy. Czerwony samochód Vipery stał zaparkowany wśród rosnących nieopodal krzaków. Chłopak założył na nos okulary, które dostał od Yennefer i dokładnie przyjrzał się samochodowi. Za kierownicą siedział Martin i również na niego patrzył. Harry ledwie zauważalnie skinął głową i ruszył za bliźniakami.

Przez całą drogę Potter się nie odzywał. Rozsiadł się na tylnym siedzeniu i zamknął oczy. Nie chciał zastraszać ludzi, ale wiedział, że jeśliby się na to nie zgodził, to mogliby go zabić. Teraz właściwie było mu już wszystko jedno, ale wiedział, że nie może zawieść swoich przyjaciół, chociaż wątpił, by ciągle nimi byli po poznaniu prawdy o pobycie w Wężowym Grodzie.

Chłopak zastanawiał się, czy możliwe jest przerwanie tego zaklętego kręgu uczuć. Czuł, że z każdej strony otaczają go tysiące uczuć. Najgorsze było to, że to on sam je stwarzał. Miłość, nienawiść, zdrada, zemsta. Nie wiedział, że w jednym człowieku może mieścić się aż tyle emocji.

Co chwilę zerkał we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy Martin jedzie za nimi.

Matt i Andrew wymienili zaniepokojone spojrzenia. Ktoś ich śledził i nawet nie za bardzo starał się z tym kryć. Bliźniaki nie mieli pojęcia, kto mógł być na tyle szalony, żeby wchodzić im w paradę.

Matt, który akurat dzisiaj prowadził z piskiem opon skręcił w najbliższą uliczkę. Harry otworzył oczy i skrzywił się z niesmakiem. To miejsce przyprawiało go o dreszcze. Gdzieś w starych kartonach leżał pijaczyna. W śmietniku grzebał wychudzony pies. Potter z irytacją spojrzał na kierowcę.

- Co jest? – zapytał niezbyt uprzejmie.

- Ktoś nas śledzi.

- Czerwone Porshe z opuszczonym dachem?

- Tak – padła natychmiastowa odpowiedź ze strony jednego z albinosów.

- Nie przejmuj się nim, tylko jedź. To ochrona – dodał Harry.

Bracia spojrzeli na siebie. Nic z tego nie rozumieli, ale skoro chłopak kazał się tym nie przejmować, to ostatecznie mogli go posłuchać. Było to nawet lepsze rozwiązanie, niż zabijanie kogoś w biały dzień. Nie wiedzieli tylko, czy osobnik, który za nimi jechał nie był z policji.

- Nie jest z policji – powiedział niespodziewanie Harry, zupełnie, jakby czytał im w myślach. – Powiedziałbym nawet, że musi się przed nią ukrywać – dodał chichocząc cicho.

W końcu dojechali przed biuro Brauna. Mieściło się ono na ostatnim piętrze wysokiego wieżowca, położonego w centrum Londynu. Harry rozejrzał się dookoła. Był piątek, około czternastej, więc w okolicy było wielu ludzi. W budynku prawdopodobnie również kręciło się mnóstwo ochroniarzy i pracowników. Chłopak nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek błąd.

Jeszcze raz rozejrzał się dokładnie lustrując ulicę i szukając ewentualnej drogi ucieczki. Na rynku łatwo było zgubić pościg, wystarczyło tylko umiejętnie wmieszać się w tłum. Do tego jednak potrzebował jakiegoś przebrania. Uśmiechnął się szeroko, kiedy zobaczył parkującego Martina.

Rzucił przelotne spojrzenie bliźniakom i upewniając się, że za nim nie pójdą ruszył w stronę czerwonego samochodu. Uśmiechnął się do chłopaka.

- Czerwony nie nadaje się dla szpiega – stwierdził na powitanie. – Znajdź mi jakąś bandamę i pożycz kurtkę.

- A po co ci? – zdziwił się Martin. Było przecież ciepło, a on kurtkę nosił przy sobie tylko z przyzwyczajenia.

- Nie pytaj, tylko daj. Pytałeś kiedyś Pottera, co zamierza zrobić?

- Nie, bo i tak by mi nie powiedział.

- Właśnie, dlatego dawaj kurtkę, wyczaruj bandamę i uważnie obserwuj wejście do biurowca. Jasne?

Martin pokiwał głową. Wysiadł z samochodu, ściągnął kurtkę, a właściwie przerobioną koszulę flanelową i podał ją Harry’ emu. Potem rozglądając się na boki machnął różdżką, mrucząc coś pod nosem. Rzucił w stronę Pottera czerwoną chustkę i z powrotem usadowił się za kierownicą.

Patrzył, jak Harry odchodzi w stronę albinosów. Już kiedyś o nich słyszał. Ponoć mieli na swoim koncie skasowanie szefa Yakuzy, ale były to tylko niepotwierdzone plotki. Martin miał wrażenie, że jeszcze będą przez nich kłopoty.

Harry wszedł do budynku i rozejrzał się na boki. Bliźniakom kazał trzymać się z tyłu i nie rzucać w oczy. Prychnęli, ale zaczęli udawać, że interesuje ich wykup ziemi. W między czasie uważnie obserwowali poczynania chłopaka.

Potter podszedł do recepcji z uśmiechem na ustach. Rzucił okiem na plakietkę przypiętą do żakietu recepcjonistki. Elyon Grey. Mogła mieć najwyżej trzydzieści lat. Miała jasne włosy związane w luźnego koka, zmysłowe, czerwone usta i niebieskie oczy.

- Przepraszam – zaczął nieśmiało Harry. – Czy pan Braun jest może u siebie?

- Tak, ale ma teraz ważne spotkanie – odpowiedziała ze sztucznym uśmiechem kobieta. – Nikogo nie przyjmuje.

- Szkoda – teatralnie westchnął Harry. – Może zainteresuje go fakt, że jego syn włamał się do sklepu z alkoholami.

- Daniel? Nie wierzę – prychnęła kobieta. – To takie dobre dziecko. Miłe, uczynne.

- Możliwe – przytknął z powagą chłopak. – Znam takich jak on. Dzieciaki z bogatych domów, które chcą zwrócić na siebie uwagę. Buntują się. Uciekają z domów, kradną, ćpają. A później lądują na ulicy, jako prostytutki.

- To się tyczy chyba tylko dziewcząt?

- W jakim świecie pani żyje? Na ulicy można spotkać zarówno dziwki, jak i chłopców do towarzystwa. Oczywiście ci ostatni zazwyczaj nie chodzą po ulicy, ale są przetrzymywani w różnych miejscach, a alfons znajduje klientelę, która ma odpowiednio dużo kasy i… - sugestywnie zawiesił głos.

- Myślisz, że Daniel chce się doprowadzić do takiego stanu? – zapytała z przejęciem.

- Świadomie? Nie, ale przypadkowo wszystko jest możliwe. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani wpuścić mnie do pana Brauna. To dla dobra Daniela.

Kobieta obrzuciła go taksującym spojrzeniem. Chłopak wyglądał jak margines społeczeństwa, ale wydawał się mówić szczerze. Nie była pewna, czy powinna przerywać swojemu szefowi w naradzie, ale z drugiej strony bardzo lubiła Daniela i chciała dla niego jak najlepiej. Nie mogła znieść myśli, że ten uroczy chłopiec mógłby wylądować na ulicy.

Westchnęła i chwyciła za słuchawkę telefonu.

- Dobrze, zadzwonię do pana Brauna. Jak się nazywasz?

- Jesse Green – odpowiedział bez zająknięcia Harry.

Kobieta skinęła i przyciszonym głosem zaczęła coś mówić.

Harry w tym czasie zastanawiał się, czy dobrze robi męcząc Elyon. Równie dobrze mógłby zastraszyć wszystkich tu obecnych chociażby przy pomocy albinosów, którzy z zacięciem godnym wyższej sprawy starali się wtopić w tłum, co przy ich wyglądzie było naprawdę wielkim wyczynem.

Uśmiechał się delikatnie patrząc na lekko zdenerwowaną recepcjonistkę. Doskonale wyczuwał, że kobieta jest przerażona perspektywą zobaczenia Daniela w roli ulicznej dziwki. Nie chciał jej martwić, ale wiedział, że troska o chłopaka zmusi ją do działania. Ten typ kobiet było dość popularny. Chciały matkować każdemu, kto nawinie im się pod rękę.

- Niedługo ktoś po ciebie przyjdzie – powiedziała, odkładając słuchawkę. – Właściwie to skąd wiesz, co grozi na ulicy Danielowi? – zapytała z autentyczną ciekawością.

- Z własnego doświadczenia. Widzi pani tamtych albinosów? – Niedbałym ruchem ręki wskazał bliźniaków. – Przez blisko dwa dni musiałem ich namawiać, żeby zgodzili się zabrać mnie tutaj.

- Czemu? – zdziwiła się kobieta.

- W ciągu ostatniego roku próbowałem się wyrwać co najmniej pięć razy. Zawsze udawało im się mnie znaleźć i teraz trzymają mnie pod kluczem. Żeby ich najlepszy i najbardziej dochodowy nabytek nie wyfrunął z klatki – warknął z wściekłością.

Jego twarz wykrzywiła się w wyrazie skrajnej rozpaczy.

- Ja już przyzwyczaiłem się do przedmiotowego traktowania, ale nie chcę takiego losu dla Daniela.

W duchu uśmiechnął się na widok miny recepcjonistki. Teraz wystarczyło tylko przez kilkanaście minut utrzymać wokół siebie mur cierpienia i smutku. Wiedział, że teraz kobieta jadłaby mu z ręki, gdyby tylko wyraził takie życzenie.

Podszedł do niego barczysty mężczyzna w uniformie ochroniarza. Pytającym wzrokiem spojrzał na Elyon. Ta skinęła głową i z dobrotliwym uśmiechem powiedziała Harry’ emu, że ten oto człowiek zaprowadzi go do gabinetu pana Brauna.

Chłopak odwzajemnił uśmiech i poszedł za ochroniarzem. W międzyczasie na migi pokazał bliźniakom, że wszystko jest w porządku i, że mają się stąd nie ruszać.

Matt i Andrew wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Nie mieli pojęcia, o czym chłopak rozmawiał z recepcjonistką, ale bez wątpienie wywarł na niej piorunujące wrażenie, bo kobieta rozpłakała się gdy tylko Potter odszedł od kontuaru, za którym siedziała. Bliźniacy wiedzieli tylko jedno. Dzieciak musiał być naprawdę dobrym aktorem, skoro na jego twarzy, gdy ich mijał dało się dostrzec cierpienie i strach, jednak oczy wyrażały zadowolenie.

Dziwiło ich też, jak chłopak szybko potrafił się zmienić. Wystarczyło, że założył granatową kurtkę i czerwoną bandamę i już mieli problem z rozpoznaniem go. Stanęli obok drzwi i zaczęli przeglądać broszury biura podróży. Szeptem wymieniali między sobą uwagi odnośnie nowego nabytku Maxa, bo, że Max go wypatrzył nie było wątpliwości. Tylko on potrafił chodzić wieczorami po mieście z butelką piwa w ręce i przyglądać się pracy młodocianych przestępców.

Matt twierdził, że chłopak musiał mieć doświadczenie w życiu na ulicy. Z kolei Andrew był temu przeciwny. Uważał, że chłopak miał sporo pieniędzy, bo ubierał się całkiem przyzwoicie. Co prawda nie chodził w garniturach od Armaniego, ale nie nosił też łachmanów. Obaj jednak musieli przyznać, że dzieciak był jak kameleon.

W tym czasie Harry siedział w gabinecie pana Brauna. Był to wysoki mężczyzna z idealnie przystrzyżonymi, brązowymi włosami. Jego czekoladowe oczy wyrażały strach. Harry domyślił się, że mężczyzna boi się o swojego syna.

Potter rozejrzał się po gabinecie. Urządzony był on w gustownym stylu, ale bez zbędnego przepychu. Na podłodze leżała ciemnoczerwona wykładzina. Na środku pomieszczenia ustawiono duże, mahoniowe biurko. Po prawej stronie ciągnął się regał zawalony książkami, segregatorami i, o dziwo, kilkoma maskotkami. Po lewej stała niewielka sofa i mały, szklany stoliczek. Po obu stronach sofy były drzwi. Prowadziły prawdopodobnie do toalety i sali obrad. Ściana za biurkiem zastąpiona została wielkim, panoramicznym oknem, z którego roztaczał się wspaniały widok na Londyn. Po przeciwnej stronie były drzwi wyjściowe, a na ścianie powieszonych było kilka dyplomów i zdjęć.

Chłopak stwierdził, że Timothy musiał być bardzo przywiązany do swojej rodziny. Wiedział, że każdą wolną chwilę spędzał z dziećmi i żoną. Ale wiedział też, że Daniel żył w cieniu trzech uroczych niewiast, jakimi były jego siostry i matka.

- Słucham cię, chłopcze. Co chciałeś mi powiedzieć? – zapytał biznesmen głębokim basem. – Ponoć Daniel włamał się do sklepu monopolowego? Nic mi o tym nie mówił.

- Może się bał – skwitował Harry. – Ale ja tu w innej sprawie. Przysłano mnie tu, aby podpisał pan te dokumenty.

Rzucił na biurko plik kartek. Beznamiętnie patrzył, jak twarz Timothy’ ego wykrzywia się w grymasie złości.

Mężczyzna ze złością spojrzał na chłopaka. Wiedział, wiedział, że kradzież była tylko przykrywką. Daniel nie mógłby niczego ukraść. Nie jego kochany synek!

- Może mi pan wierzyć, że nie sprawia mi przyjemności zastraszanie ludzi, ale właśnie w tej chwili pewni bardzo źli ludzie porwali pana rodzinę i przetrzymują ją w pewnym bardzo nieprzyjemnym miejscu. Jeśli pan nie podpisze tych dokumentów, oni ich zabiją. Po kolei. Mam to opisać ze szczegółami?

- Nie trzeba – mruknął mężczyzna.

W milczeniu patrzył na chłopaka, który zamknął oczy i wygodnie rozsiadł się na krześle. Ile lat mógł mieć ten dzieciak? Piętnaście? Nie, wyglądał na starszego. Siedemnaście? Osiemnaście? Na pewno coś koło tego. Timothy’ emu żal było tego dzieciaka, który w tak młodym wieku zszedł na drogę zła. A może to nie była jego decyzja? Może ktoś go do tego zmusił.

- Mógłby mi pan coś powiedzieć? – zapytał nieśmiało chłopak. – Czego tak właściwie oni od pana chcą? Tej jednej rzeczy nie chcieli mi wytłumaczyć.

Braun spojrzał zdziwiony na swojego rozmówcę. Chłopak nie kłamał, ale był autentycznie zaciekawiony.

- Chcą, żeby przez moją firmę przechodziły ich pieniądze z nielegalnych interesów.

- Pranie szmalu. – Chłopak pokiwał głową ze zrozumieniem. Milczał przez kilka minut. – Kocha pan swoją rodzinę i jestem pewien, że nie chciałby pan jej stracić. Niech pan podpisze te dokumenty i wszyscy będziemy mieć spokój.

- A jeśli mnie złapią? Co wtedy powiem?

Harry wiedział już, że mężczyzna pęka. Jeszcze trochę i będzie miał go w garści. Oczywiście nikt nie powinien mu w tym czasie przeszkadzać.

- Powie pan, że o niczym nie wiedział. Albo, że pana do tego zmusili. Przecież to prawda.

W tym czasie albinosi zastanawiali się, czemu chłopaka nie ma aż tak długo. Odkąd zniknął w windzie minęło już pół godziny. Zaczynali się już trochę martwić, że dzieciakowi coś się stało. Tym bardziej, że niedawno weszła tutaj policja, ale do tej pory nikogo nie wyprowadzili, więc to chyba nie o ich bachora chodziło.

Zupełnie nie rozumieli, dlaczego to akurat oni zostali oddelegowani do niańczenia Pottera. Przecież było tylu ludzi, którzy lepiej by się do tego nadawali. Na przykład Troy. Miał własne dzieci, w tym nastoletniego syna, więc powinien dogadać się z Potterem.

Andrew szturchnął brata w bok i wskazał drzwi windy. Wyszedł przez nie uśmiechnięty Potter, ściskając w ręku czarną teczkę. Zatrzymał się gwałtownie i czujnie rozejrzał na boki. Skrzywił się. Andrew miał wrażenie, że Potter był wściekły.

Naraz chłopak zaczął biec w ich stronę.

- Zwalamy, szybko – warknął niezbyt uprzejmym tonem, jednocześnie podając Mattowi teczkę.

Potem wybiegł z wieżowca. Przebiegł przez ulicą, schował się za samochodem Vipery, ściągnął z siebie kurtkę Martina i bandamę. Wrzucił to do auta i powolnym krokiem ruszył w stronę wyłaniających się z budynku bliźniaków. Zaraz za nimi wybiegło kilku ochroniarzy.

Andrew i Matt spojrzeli na niego zdziwionym wzrokiem. Skierowali się w stronę samochodu. Nurtujące ich pytanie odważyli się zadać dopiero po pięciu minutach.

- Skąd wiedziałeś, że będą cię gonić?

- Nie mnie, tylko Jessego – mruknął niewyraźnie. – Lata praktyki – dodał po namyśle.

Bliźniacy spojrzeli na siebie nic nie rozumiejąc. Jeśli jednak chłopak naprawdę potrafił zauważać, że ktoś go śledzi, to musiał być kimś interesującym. A oni poznają tajemnicę tego milczącego młodzieńca.

***

W czasie, kiedy Harry przekonywał Timothy’ ego Brauna do podpisania dokumentów, Yennefer starała się nie zabić Dracona. Nie pojmowała, jak można być tak zadufanym w sobie. Ten chłopak, mimo iż był jej kuzynem, działał jej na nerwy. Z wyższością traktował wszystkich, nawet tych, którzy mieli ten sam status społeczny.

Draco tymczasem zastanawiał się, po co został tu ściągnięty. Właśnie miał udać się do profesora Snape, gdy ni z tego ni z owego w domu pojawiła się Yennefer. Kobieta zażądała, by Draco udał się z nią do Szwajcarii. Nie raczyła nawet powiedzieć o co chodzi. Narcyzie kazała przeteleportować rzeczy chłopaka do domu Snape’ a, twierdząc, że sama go tam później odstawi.

Yennefer podpisała kilka dokumentów, to samo zrobił Draco. Goblin skinął na nich głową i poprowadził w stronę pomieszczenia z wózkami. Po pięciu minutach szaleńczej jazdy udało im się dotrzeć pod skrytkę z numerem 666. Goblin otworzył ją i odsunął się kilka kroków. Yennefer popchnęła Dracona do środka, a sama oparła się o ścianę korytarza. Nie wiedziała, co babka zostawiła młodemu Malfoyowi, ale domyślała się, że to coś bardzo cennego.

Blondyn wszedł do skrytki. Myślał, że może babka Vivian zostawiła mu w spadku jakąś fortunkę, ale zawiódł się. Na środku, na niewielkim stoliku leżała mała szkatułka zdobna w róże. Na jej wieku była pięcioramienna gwiazda z błyskawicą w środku. Drewno, z którego zrobiono szkatułkę było z jasnego, różanego drewna. Chłopak próbował ją otworzyć, ale wiekowe drewno się nie poddawało.

Obok zobaczył białą kopertę. Dla Dracona – głosił napis. Chłopak wiedział, że pisała to Vivian. Tylko ona używała czerwonego atramentu w odcieniu krwi. Rozerwał kopertę i zagłębił się w treść listu.

“Gdy zmądrzeć chcesz, przez błądzeń brnij udrękę...

Gdy chcesz się stać, na własną stań się rękę!”*

Draco mimowolnie uśmiechnął się drwiąco. Babka uwielbiała mugolskich twórców, zwłaszcza poetów. Twierdziła, że czarodzieje nie umieją tworzyć prawdziwej poezji. To mugole nadawali słowom odpowiedni kształt, w martwe wyrazy potrafili tchnąć życie. Władali delikatną jak powiew wiosennego wiatru magią słów.

Vivian często, zwłaszcza gdy był małym dzieckiem czytała mu bajki. Potem zaczęła wprowadzać go w tajniki poezji, ale gdy tylko ułożył swój pierwszy wierszyk i przeczytał go ojcu ten wściekł się nie na żarty. Zabronił synowi odwiedzać babkę, a Vivian dał kategoryczny zakaz zbliżania się do Dracona. Od tego czasu chłopak jej nie widział, a teraz ona nie żyła.

Westchnął i ponownie zabrał się za czytanie.

Nie zapominaj Draconie o tym, o czym mówiłam ci, gdy byłeś małym chłopcem. Nie pozwól, aby ktokolwiek kierował twoim życiem. Jeśli chcesz być mądrym zagłęb się w głupotę. Pojmij ją, a dopiero potem krytykuj. Jeśli chcesz być sobą pamiętaj, że tylko ty możesz przerwać kajdany.

Zapewne zastanawiasz się, co jest w szkatule? To najcenniejsza rzecz, jaką posiadam. Przekazywana jest z pokolenia na pokolenie w naszej rodzinie. Tak samo jak Magia Słów, którą przekazałam Yennefer. Nie, nie będę ci tego teraz tłumaczyć. Jeszcze opatrznie zrozumiałbyś moje słowa.

Szkatułę otworzysz dopiero wtedy, gdy twoje serce zacznie bić. Gdy pojmiesz, że świat nie jest tylko czarny i biały, że są odcienie szarości. Gdy dowiesz się, że to co było martwe jest żywe, a to, co było żywe jest martwe.

Bądź pozdrowiony mój wnuku.

Vivian Malfoy.

Draco nic nie rozumiał z tego listu. Co prawda Vivian często mówiła zagadkami, ale zawsze dawała wskazówki co do tego, jak rozwiązać łamigłówkę. Pamiętał, że gdy był może pięcioletnim brzdącem on i Yennefer spędzali wakacje u babci. Pani Malfoy przez cały rok zastanawiała się, gdzie ukryć nagrodę. Zazwyczaj były to jakieś słodycze lub maskotki. Chłopak nigdy by się do tego nie przyznał, ale uwielbiał rozwiązywać łamigłówki.

Chwycił szkatułę i wyszedł ze skrytki. Spojrzał na Yennefer.

- Lubisz łamigłówki? – zapytał.

Odpowiedziała skinieniem głowy. Chłopak podał jej list. Przeczytała go, co chwilę marszcząc brwi.

- Pisała to, kiedy jeszcze potrafiła zaczarować słowem – oznajmiła blondynka. – Mogę ci tylko powiedzieć, że wskazówka jest ukryta w tym liście. Dobrze się w niego wczytaj, a wszystko stanie się jasne. Na pocieszenie powiem, że kiedy miałam siedemnaście lat dostałam taki sam list i szkatułę. Problem polega na tym, że ja musiałam kogoś znaleźć, a ty musisz odnaleźć samego siebie.

- Przecież wiem, kim jestem! – zirytował się chłopak. Miał dość zagadek, jak nam jeden dzień. – Jestem Draco Malfoy, syn Lucjusza i Narcyzy z domu Black.

- Właśnie. Sam powiedziałeś, że jesteś synem – zaznaczyła ostatnie słowo. – Może przyszła pora żebyś stał się kimś więcej?

Chłopak pogrążył się w myślach. To, co mówiła jego kuzynka było intrygujące. Będzie musiał nad tym pomyśleć.

Yennefer zastanawiała się, czy Vivian miała więcej tajemnic. Prawdopodobnie tak. Trzeba by więc wybrać się do jej dworku. Blondynkę intrygowała też szkatułka. Ile takich mogła mieć Vivian? Czemu jedną dała jej, a drugą Draconowi? Czyżby to miało coś znaczyć?

Wyjechali na powierzchnię. Stanęli w miejscu, z którego mogli aportować się bezpośrednio do Anglii.

Z nikąd pojawili się przed domem Severusa Snape’ a. Yennefer bardzo go lubiła, to on zaraził ją zamiłowaniem do eliksirów. Dzięki niemu poznała, jak warzyć chwałę i powstrzymywać śmierć, a nawet jak jedną kroplą zabić iskierkę życia.

Była Malfoyem i jak każdy Malfoy kochała władzę. Eliksiry dawały władzę potężniejszą niż Czarna Magia, a przy tym były subtelniejsze i o niebo ciekawsze. I dawały więcej pola do popisu.

Zapukała do drzwi. Po chwili otworzył skrzat, którego imienia nijak nie potrafiła sobie przypomnieć.

- Gdzie jest pan domu? – zapytała z wystudiowanym chłodem.

Nie mogła pozwolić sobie, aby ten mały, irytujący arystokrata, który stał obok niej zorientował się, że jego kuzynka potrafi być miła. Malfoyowie nie byli mili. Malfoyowie nie kochali nikogo, prócz władzy i pieniędzy. Ona już w to nie wierzyła, podobnie jak w dyrdymały wypowiadane przez Gada. A Draco ciągle uważał Czarnego Pana za najwspanialszego czarodzieja na ziemi, tak samo jak to, że miłość nie jest godna Malfoyów. Skrzywiła się, kiedy pomyślała, że ma obok siebie kolejnego Śmierciożercę. Fakt, ona też była jednym z nich, ale wstąpiła w ich szeregi tylko i wyłącznie z powodu rozkazu Mistrza, który koniecznie potrzebował tam szpiega.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Severusa.

- Draco i… Yennefer? Zmieniłaś się, moja droga.

- Ostatni raz widzieliśmy się przeszło sześć lat temu – odparowała dziewczyna. – Byłam wtedy wredny dzieciak, któremu tylko chłopaki w głowie.

- Nawet do mnie próbowałaś się dobrać – powiedział kwaśno mężczyzna.

- Ano próbowałam. A ty dzielnie broniłeś swej cnoty. Jak jakaś cholerna księżniczka w złotej wieży.

Severus uśmiechnął się kpiąco. Ta dziewucha, a właściwie młoda kobieta, jako jedyna potrafiła kłócić się z nim godzinami, nie podnosząc przy tym głosu. Potrafiła operować słowami z wprawą wirtuoza. Tak samo jak Vivian Malfoy, jedyna z tej rodziny, która nie popierała Voldemorta i jawnie się do tego przyznawała. Amadeusz, starszy brat Lucjusza, pozostawał neutralny.

- Czy mogę wiedzieć, dlaczego to nie Narcyza przybyła tutaj z Draconem?

Yennefer skinęła, jednak zanim cokolwiek powiedziała, zażądała, aby wprowadzić ją do środka. Na migi pokazała Snape’ owi, że wszystko mu opowie, ale najpierw muszą się pozbyć blondyna.

- Draco, idź do pokoju, ten co ostatnio. Twoje rzeczy już tam na ciebie czekają.

Chłopak skinął i ruszył przed siebie. Zastanawiał się, czy w tym roku u Mistrza Eliksirów również gości John.

W tym czasie dwójka czarodziejów usiadła w fotelach w salonie. Severus przywołał karafkę z czerwonym winem i rozlał je do kieliszków. Cały czas obserwował swoją towarzyszkę. Lata pracy w roli szpiega nauczyły go zwracać uwagę na mimikę twarzy, gesty, a przede wszystkim na oczy. W końcu nie na darmo mówiło się, że oczy są zwierciadłem duszy.

- Vivian nie żyje – powiedziała blondynka. – Zmarła trzy tygodnie temu. Na zawał serca. Zostawiła testament. Mnie dostał się jej dworek, a Draco skrytka w szwajcarskim Gringotcie.

- Tęsknisz za nią – stwierdził Snape.

- Owszem – przytaknęła z powagą. – To ona opiekowała się mną, kiedy w mamie odzywały się wampirze geny, a ojciec próbował ją uspokoić i nie pozwolić jej iść na polowanie. – Milczała przez kilka minut. – Ale nie o tym chciałam. Mam sprawę. Jestem Mistrzem Eliksirów pierwszego stopnia, a teraz potrzebuję zdobyć drugi stopień wtajemniczenia.

- W tym celu potrzebujesz praktyki w roli nauczyciela – wpadł jej w słowo.

Skinęła głową.

Były trzy stopnie wtajemniczenia. Aby zdobyć pierwszy wymagano znajomości wszystkich możliwych eliksirów i bezbłędnego uwarzenia jednego z nich, tego, który został wylosowany przez nauczyciela. Poza tym należało przez dwa lata studiować na Akademii, na wydziale Eliksirów. Ten stopień był najłatwiejszy do zdobycia. Drugi wymagał praktyki jako nauczyciela i pracy jako asystenta jakiegoś znanego warzyciela. Trzeci stopień wymagał wynalezienia własnego eliksiru. Można było bazować na czymś znanym, jednak to za pomysłowość były przyznawane punkty. Liczyło się wszystko, nawet oryginalne połączenie składników miało olbrzymie znaczenie.

- Osobiście nie mam nic przeciwko, ale muszę porozmawiać z Dumbledore’ em – powiedział po namyśle Severus. Dam ci znać, kiedy będę coś wiedzieć.

- Nie, to ja się do ciebie odezwę. Albo spotkamy się na zaręczynach młodego Malfoya.

Severus skinął głową. Siedział w fotelu jeszcze długo po tym, jak kobieta opuściła jego domostwo. Jego myśli swobodnie krążyły gdzieś w podświadomości.

Tymczasem Draco krążył po pokoju. Co chwilę rzucał nieprzychylne spojrzenia w stronę listu od Vivian. Nic z niego nie rozumiał. Zupełnie, jakby niemoc ogarnęła jego umysł. Yennefer mówiła, że wskazówka jest w liście, ale jej było łatwiej to zrozumieć, bo sama miała tą samą zdolność manipulowania ludźmi co Vivian! Owszem, wszyscy Malfoyowie to umieli, ale tylko nieliczni mogli poszczycić się takimi osiągnięciami jak Vivian. Draco miał wrażenie, że jemu bardziej przydałaby się ta umiejętność, ale pech chciał, że to zawsze kobiety były obdarowane Magią Słów. Chłopak nie miał pojęcia, do czego wykorzystuje ją jego kuzynka.
Carmen Black (00:3Cool
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 13:16, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 6/ Szczury (część 2)

Zaloguj się

E-mail
OnetHasło
Niepoprawne dane


Objaśnienia
Loguj się bezpiecznie Zapomniałem hasła
Anuluj

Yennefer weszła do mieszkania. Przeszła do salonu, z którego dochodziły podejrzane odgłosy, usiadła na fotelu. Przez chwilę przyglądała się, jak Ginger i Harry grają w pokera starając się pokonać Martina. Z tego, co pamiętała to ten chłopak już w pierwszej klasie miał zadatki na karcianego mistrza.

Uśmiechnęła się smutno. Tęskniła za babcią, ale jeszcze bardziej smuciła ją perspektywa Lorda, który mógł obudzić się w każdej chwili. Teoretycznie klątwa powinna przestać działać dokładnie o godzinie trzeciej trzydzieści w nocy, ale zawsze coś mogło zepsuć się w czasie jej rzucania.

- Cześć, Vipero. Już wróciłaś? – zapytała uśmiechnięta Ginger, choć jej oczy wyrażały smutek. – Co babcia zostawiła swojemu wnuczusiowi?

- Cześć. Łamigłówkę, jak zwykle. Wątpię, żeby Draco rozwiązał ją do końca wakacji. Młody jest inteligentny, ale ślepy.

- Tu się akurat zgodzę – wtrącił Harry. – Nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa.

Martin mruknął coś niewyraźnie. Nie znał Dracona Malfoya i w najbliższym czasie nie zamierzał go poznać. Jeśli dzieciak poszedł w ślady swojego ojca, to szkoda było tracić na niego swój czas.

Yennefer i Harry zagłębili się w konwersacji dotyczącej inteligencji, wyglądu, charakteru i rzekomej ślepoty Dracona. Z kolei Martin i Corinne odłożyli karty i włączyli telewizor. Dochodziła ósma, więc już niedługo powinien być dziennik.

Mężczyzna z zainteresowaniem przyglądał się skrótowi informacji. Zmarszczył brwi, kiedy dostrzegł znajomo wyglądającą kurtkę. Spiker, ze sztucznym uśmiechem na twarzy zaczął relacjonować dzisiejsze zdarzenia. Martin słuchał ich jednym uchem, drugim wychwytując obelgi rzucane w stronę Dracona.

- Dzisiaj, we wczesnych godzinach popołudniowych miała miejsce rzecz niebywała. Do biurowca, należącego do Timothy’ ego Brauna, znanego biznesmena zawitała mafia.– Na ekranie pojawiło się nagranie uciekającego przed ochroniarzami nastolatka. – Więcej na ten temat powie Scot.

Martin trącił Harry’ ego i nieznacznym ruchem głowy wskazał telewizor. Gryfon spojrzał we wskazanym kierunku i dostał napadu kaszlu.

- Zdaje się, że będziesz musiał zmienić sobie kurtkę, Martin – mruknął.

Yennefer przyglądała się ściganemu chłopakowi z zainteresowaniem. Dopiero słowa Pottera wyrwały ją z zamyślenia.

- Czyś ty zwariował?! Teraz będą cię szukać nie tylko czarodzieje, ale i mugolska policja. Gratuluję, Gryfonie – prychnęła zdegustowana. Nie sądziła, że Harry okaże się aż tak głupi.

Harry uniósł brew.

- Będą szukać Jesse’ ego Greena. Nie sądziłaś chyba, że podałem im prawdziwe nazwisko?

Yennefer pokręciła głową. Harry był wyjątkowym młodzieńcem. Raz zachowywał się jak na prawdziwego Ślizgona przystało, potrafił doskonale grać i ukrywać swoją prawdziwą tożsamość, był jak szpieg, który wie, nie wiedząc. Innym znowu razem górę brały Gryfońskie geny i Potter zachowywał się, jak ostatni kretyn. Popełniał karygodne błędy, które inni musieli naprawiać.

Wstała z kanapy i poszła do łazienki. Wzięła długą, relaksującą kąpiel. Wiedziała, że nikt nie będzie jej tutaj przeszkadzał. Już Ginger o to zadbała, wymyślając coraz to nowe gry. Cóż, pomyślała Vipera, Corinne zawsze chciała nauczyć się grać w pokera, ale jakoś nigdy nie miała na to czasu. Zawsze coś ją zajmowało, ale teraz miała na naukę niemal całą noc.

Następnego dnia był trzydziesty pierwszy lipca. Harry do łóżka został oddelegowany już o północy, więc teraz jeszcze spał i nikomu nie przeszkadzał. W kuchni siedziała trójka młodych ludzi, ale tylko blondynka sprawiała wrażenie wyspanej. Pozostała dwójka, co chwilę ziewała i złorzeczyła na cały zły i okrutny świat. Zwłaszcza na budziki. Fioletowowłosa przeklęła nawet to cholerstwo. Blondyn uśmiechnął się krzywo. Tylko Ginger umiała przeklinać rzeczy martwe, a przy tym robiła tak komiczną minę, że człowiekowi od razu robiło się lżej na sercu.

Yennefer spojrzała na swoich towarzyszy. Miała wrażenie, że po raz pierwszy od bardzo dawna mieli okazję wyspać się na czymś wygodniejszym niż pokładowa koja, czy rozlatujący się tapczan.

- No dobra ludzie – odezwał się Martin. – Chyba nie wstawaliśmy tak wcześnie po to, żeby na siebie popatrzeć.

Vipera uśmiechnęła się delikatnie, a Ginger zarumieniła się nieznacznie

- Oczywiście – przytaknęła blondynka. – Harry ma dziś urodziny. Kończy siedemnaście lat, dokładnie powiedziawszy. Zastanawiam się tylko, gdzie go zabrać, żeby impreza nie była zbyt nudna.

- Zaprosiłaś jego znajomych?

- Kazałam im czekać na dokładniejsze informacje.

- Nokturn – mruknął Martin. – To jedyne miejsce, gdzie można używać każdego rodzaju magii i nikt się ciebie nie czepia. Poza tym, dziś mają być walki, a odnoszę wrażenie, że Harry’ emu mogłoby się to spodobać.

Vipera i Ginger uśmiechnęły się do siebie. Nie zamierzały wystawiać Harry’ ego, ale nie zaszkodzi mu pokazać wielkiego świata.

- Martin, ty obudzisz Harry’ ego. Ja skontaktuję się ze znajomymi, a Ginger dowie się, o której zaczyna się impreza i załatwi jakiś pokoik, w którym można by urządzić urodziny. Tylko pamiętaj, Dziurawy Kocioł odpada.

- Masz mnie za idiotkę? - z udawanym oburzeniem zapytała Corinne.

Yennefer uśmiechnęła się szeroko, chociaż uśmiech ten nie obejmował oczu.

- Za idiotkę nie, ale za smarkulę tak. – Uchyliła się przed lecącą w jej stronę szklanką. – A teraz zbierać się ludu i do roboty.

Każde z nich rozeszło się w swoja stronę.

***

Harry, ubrany w czarną szatę z obszernym kapturem maszerował po Pokątnej. Po swojej lewej stronie miał Martina, po prawej Corinne, a Yennefer owinęła mu się wokół lewej ręki. Dosłownie.

Chłopak zastanawiał się, co jest celem ich wyprawy. Domyślał się, że nie będzie to nic związanego z zakupami na Pokątnej. Nigdzie nie było widać kolorowych szyldów, a jeśli już, to były one stare. Jedynie sklep braci Weasley’ ów wyglądał, jakby wojna była jedynie widmem, które owszem, nawiedzało czarodziejów, ale nie stanowiło realnego zagrożenia. Vipera zasyczała. W odpowiedzi Harry uśmiechnął się delikatnie.

- Co jest? – zapytała Ginger.

- Vipera twierdzi, że dzięki Weasleyom, wojna jest łatwiejsza do zniesienia.

Ludzie, zbici w grupki przemykali przyciśnięci do ścian budynków, jakby chcieli się wtopić w otoczenie. Sporą sensację wzbudziła więc trójka nieznajomych, dumnym krokiem krocząca środkiem ulicy i ubrana w długie, czarne szaty. Sam ich widok był przerażający, ale jeśli dołączyć do tego głośny śmiech, to wyglądali naprawdę groteskowo.

Ginger pociągnęła Harry’ ego w stronę wejścia na Nokturn. Przez kilkanaście minut szli prosto, nie odwracając się w żadną stronę. Pojedyncze sklepy ustąpiły miejsca mrocznym kamienicom. Powybijane okna, jak czarne oczodoły, ziały pustką. Miejsce to przyprawiało o dreszcze. Każdy szelest wydawał się głośniejszy niż w rzeczywistości.

Harry był przerażony. Niby w Trójkącie widział już takie widoki, ale tamto miejsce nie było przesiąknięte złem. Było straszne i potworne, ale miało w sobie specyficzny urok. Chciało się do niego wracać, podczas gdy Nokturn sprawiał odpychające wrażenie. Harry miał nadzieję, że już nigdy tu nie wróci.

Martin patrzył na Harrry’ ego. Nie widział twarzy chłopaka, ale mógł się domyślić, że młody Potter nie jest zadowolony z wizyty tutaj. On sam, gdy po raz pierwszy odwiedził to miejsce chciał uciec gdzie pieprz rośnie i nigdy tutaj nie wracać. Potem się przyzwyczaił i często tu przychodził. To miejsce właśnie tak działało. Jeśli potrafiłeś dostrzec potęgę Czarnej Magii i jeśli wystarczająco otworzyłeś swe serce zauważałeś, że Nokturn wcale nie jest zły, a jedynie mroczny.

Ginger czujnie rozglądała się na boki. Miała wrażenie, że ktoś za nimi idzie, ale nie była tego pewna. Z resztą na tej ulicy zawsze miało się wrażenie, że jest się obserwowanym.

- To tutaj – szepnęła fioletowowłosa, kierując się w stronę obskurnie wyglądającego budynku.

O ile z zewnątrz budynek wyglądał odrażająco, o tyle wewnątrz był całkiem przyjemnie urządzony. Ciemnozielone ściany kontrastowały z bordowymi krzesłami i czarną podłogą. Pod ścianami ustawione były loże dla gości honorowych. Na prawo od wejścia był bar, a na środku ustawione były stoliki dla pomniejszych gości.

Vipera wystawiła swój trójkątny łebek spod obszernego rękawa. Rozejrzała się dookoła i zasyczała coś gniewnie. Harry spojrzał na nią z zainteresowaniem.

- Gdybym wiedziała, że Ginger wynajmie pokój w tej spelunie, to sama bym się tym zajęła –wysyczał. – To miejsce to najgorszy lokal pod słońcem. Zwie się Niebo, ale nie radzę wchodzić tu bez sztyletu w cholewie buta.

- Zapamiętam – cicho odpowiedział Harry.

Od razu skierowali się w stronę baru. Ginger szepnęła kilka słów barmanowi, ten skinął głową i kazał im przejść na zaplecze. Corinne pociągnęła za sobą Harry’ ego, Martin zamówił kilka butelek ognistej i kazał je zanieść do wynajętego wcześniej pokoju.

Tymczasem pozostali zeszli do podziemi. Pod jednymi z drzwi do piwnic stał barczysty mężczyzna w czarnej szacie obszytej fioletową nicią. Ginger wyjaśniła, że jest to strażnik, który pilnuje, kogo wpuścić do środka, a komu pokazać, że tu nie jest jego miejsce.

Podeszli do “strażnika”. Mężczyzna przyglądał im się przez chwilę podejrzliwym wzrokiem, ale kiedy Corinne podała mu małą, czarną karteczkę, od razu uskoczył w bok i z przesadną kurtuazją zaprosił ich do środka.

Usiedli pod ścianą. Yennefer przybrała już ludzką postać i z zainteresowaniem rozglądała się na boki. Uśmiechnęła się, kiedy po drugiej stronie pomieszczenia dostrzegła czwórkę zakapturzonych ludzi. Powolnym krokiem ruszyła w ich stronę.

Harry siedział na jednym z krzeseł i spod opuszczonych powiek patrzył na wszystkie strony. Sala była duża i wysoka. Na środku była mata, dookoła niej w rzędach ustawiono kilkuosobowe stoliki. Pomieszczenie było tak zaprojektowane, że ostatnie stoliki stały najwyżej.

- To Koloseum – wyjaśnił Martin. – Zrobione na wzór mugolskiego teatru rzymskiego, w którym odbywały się walki gladiatorów. Tutaj też odbywają się walki, tyle tylko, że wyzwanie może rzucić każdy każdemu. W pewnym sensie jest to niebezpieczna zabawa, ale…

- Są tylko dwie zasady – wtrąciła Ginger. – Pierwsza to zakaz używania zaklęć uśmiercających, druga mówi o tym, że wszystkie pozostałe chwyty są dozwolone.

- Dokładnie – potwierdził Martin. – Można korzystać z każdego rodzaju broni, ale wcześniej musi to być ustalone z sędzią. Z resztą, co ja ci będę tłumaczyć. Niedługo rozpocznie się pierwsza walka, bo zbiera się coraz więcej ludzi. Sam zobaczysz, jak to wszystko wygląda.

W czasie tej krótkiej rozmowy do ich stolika podeszła Yennefer i czwórka nieznajomych. Sądząc po kroju szat było to dwóch mężczyzn i dwie kobiety.

- To właśnie jest wasza zguba – odezwała się Yennefer, wskazując Harry’ ego. – James, stwierdziliśmy, że skoro są twoje urodziny i wkraczasz w dorosłość, to powinieneś spędzić ten czas w gronie przyjaciół. Niestety, nie mogłam tu zaprosić Rona i Hermiony, ale mam nadzieję, że ta trójka wystarczy.

- Jeśli to moja droga kuzynka i reszta to oczywiście, że wystarczą – odpowiedział po chwili Harry.

- Wiedz w takim razie, że to twoja kuzynka i reszta – powiedziała jedna z postaci. Jak się okazało była to Carmen.

Harry uśmiechnął się szeroko, dawno nie rozmawiał z panną Black. Owszem mieli lusterka, ale to jednak nie było to samo co rozmowa w cztery oczy.

Wszyscy usiedli wokół stolika. Ginger zagłębiła się w rozmowę z Carmen, Yennefer i Angelica również znalazły ciekawy temat do konwersacji. Jesse przywołał do siebie kelnerkę i zażądał kilku butelek piwa kremowego. Dziewczyna dziwnie na niego spojrzała. Tutaj rzadko zamawiano tak niskoprocentowe napoje.

- Słuchaj, kotku. Prawdopodobnie co najmniej dwójka z siedzących tu osób wyląduje dziś na arenie, a nie chciałbym zbierać później ich szczątków. Nie mówiąc już o tym, że znam ich na tyle dobrze by wiedzieć, że po pijaku potrafią nieźle dać w kość. Przynieś kremowe i dwie butelki ruskiej wódki, byle nie Ognistej. I koniecznie kieliszki.

Rudowłosa kelnerka uśmiechnęła się do Jesse’ ego. Miała na sobie króciutką minispódniczkę, która ledwo zasłaniała jej zaokrąglone pośladki, do tego białą bluzkę przed pępek, z dużym dekoltem uwydatniającym obfity biust. Jej twarz była ładna, miała lekko orientalne rysy. Mogłaby zostać uznana za piękną, gdyby nie skrzywione, żółte zęby, z kłami dłuższymi niż u normalnego człowieka.

- Strzyga – stwierdziła Ginger, po czym splunęła na podłogę.

Strzygi były jak wilkołaki. W czasie pełni zmieniały się w potwory, a w pozostałą część miesiąca były ludźmi. Głównie kobietami, które działały na mężczyzn jak wile. Nikt nie wiedział, jak dochodziło do przemiany w strzygę, ale jedno było pewne. Takie potworzyce powstawały zawsze w okolicach cmentarzy i to głównie tam siały największe zniszczenie. Były silniejsze od normalnego człowieka, i mimo iż zachowywały ludzki wygląd, to umysł był pod kontrolą demonich lub wampirzych genów. Nikt nie sprawdził tego na sto procent.

Kelnerka wróciła. Na stoliku położyła tacę z zamówionymi trunkami. Odchodząc puściła Jesse’ emu oczko i otarła się o niego zalotnie kręcąc biodrami. Blackowi zdawało się to nie przeszkadzać. Co więcej, sprawiał wrażenie zainteresowanego.

Carmen spojrzała na kobietę z nienawiścią wymalowaną na twarzy. Wiedziała, że jej braciszek jest kobieciarzem. Wiedziała też, że miałby ochotę wziąć sobie za żonę Yennefer. W końcu kobieta powinna umieć bronić dzieci. Dziewczyna spojrzała z desperacją na Harry’ ego.

Harry nie wiedział, na co stać strzygi. Wiedział tylko, że nie chciałby zadzierać z nimi, kiedy są w pół-zwierzęcej postaci. Popatrzył na Ginger.

- Na mnie nie patrz – parsknęła fioletowowłosa. – To nie ja jestem Łowcą, to nie ja walczę Gladiolą i to nie ja trzymam Lucyfera w cholewie. Nie mówiąc już o tym, że to ty masz pegaza.

- Ale ty masz doświadczenie – mruknął chłopak.

- To ci powiem, że moje doświadczenie jest gówno warte na lądzie. Mogę się szlajać po Nokturnie. Mogę walczyć z wężodonem, czy syreną, ale na strzygi nie pójdę. Mogę ci taką jedną czy drugą sukę nawet palcem wskazać, ale bić się z tym cholerstwem nie zamierzam. Jeszcze mi życie miłe.

Strzyga przysłuchiwała się tej krótkiej wymianie zdań. Nie to, żeby się bała jakiegoś nieopierzonego smarkacza, czy nawet kapitan Ginger. Ta ostatnia była wyjątkową zołzą, ale zawsze starała się trzymać na uboczu. Po prostu nie podobało jej się to towarzystwo. Byli jacyś tacy dziwni i mówili o rzeczach, których ona nie rozumiała.

- Idź stąd, złotko – usłyszała obok ucha aksamitny głos przywodzący na myśl anioła. Nie była pewna, ale wydawało jej się, że powiedział to młody mężczyzna. – Raczej nie chciałabyś spotkać się z wściekłym nekromantą.

- Ty jesteś nekromantą? – prychnęła pogardliwie. – Nie wyglądasz na takiego, który babra się w cmentarnych odpadach.

- Nie jestem nekromantą, złotko. Jestem Łowcą.

Dziewczyna pisnęła i odskoczyła. Spojrzała na niego ze strachem. Nie lubiła Łowców. Zabili jej matkę i od tego czasu musiała radzić sobie sama. W ten sposób trafiła na Nokturn. Zamyśliła się, ale jej ciało ciągle pozostało napięte. Łowca nie sprawiał wrażenia groźnego. Wyglądał nawet na osobę, która nie cierpi widoku krwi.

- Odejdź, złotko. Nie chciałbym zeszpecić tak pięknej buźki – mruknął chłopak.

- Przecież tacy jak ty lubują się w zabijaniu takich, jak ja – warknęła.

W oczach Łowcy zobaczyła wściekłość. Nie na nią, ale na świat w ogóle.

- Nie prosiłem się o bycie Łowcą – wysyczał. – A teraz idź do innych klientów. Wzbudzamy zbyt duże zainteresowanie.

Strzyga skinęła i szybkim krokiem podeszła do kolejnego stolika.

Ginger spojrzała na chłopaka z podziwem. Nie lubiła strzyg, a Harry tak umiejętnie się jej pozbył. W dodatku Potter miał kontakty wśród syren i wężodonów. Przydałby się jej ktoś taki na statku. Miała zamiar przedstawić mu swoją propozycję, ale rozmowa zdążyła potoczyć się dalej.

Harry koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego urok strzygi nie zadziałał na niego, ani na Martina.

- Myślisz, że na co noszę tyle błyskotek? – zapytał retorycznie Martin. – Talizmany, w większości. Fakt, niektóre to zwykła bazarowa tandeta, ale inne działają perfekcyjnie.

Harry skinął głową. Tyle informacji mu wystarczyło. Wolał nawet nie wiedzieć, z czego robione były talizmany noszone przez pirata. Ciągle jednak nie wiedział, dlaczego na niego nie działał urok rudowłosej.

- Boś Łowca – mruknęła Ginger. – Tacy mają odporność na niektóre uroki w genach. To się nazywa mutacja, o ile dobrze pamiętam.

- Że jak? – zapytał zdezorientowany chłopak.

Carmen uśmiechnęła się wrednie. Lubiła Harry’ ego jak brata. Mogła się z nim wygłupiać i walczyć ramię w ramię, ale Furia czasami był strasznie niedoinformowany. Mógłby w końcu zajrzeć do biblioteki. Książki przecież nie gryzą. No, przynajmniej większość.

- A co myślałeś? Że niby jak Łowcy są w stanie walczyć z wampirem, strzygą, czy szyszymorą? Myślisz, że tylko przez eliksiry są tak szybcy? Fakt, eliksiry robią swoje, ale działają najwyżej przez godzinę. Taki Łowca to potwór w ludzkiej skórze. Zawsze wygląda jak człowiek, zawsze jak człowiek się zachowuje, ale gdy idzie na akcję zmienia się w bestię.

Dalszą rozmowę przerwało wejście na arenę wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Ubrany był w czarne, skórzane spodnie i takiż bezrękawnik. Przy pasie wisiała, duża, saraceńska szabla, na udzie umieszczono kaburę z pistoletem. W cholewie wysokiego buta był sztylet lub nóż myśliwski, Harry nie był tego do końca pewien. Różdżkę trzymał w ręce.

Carmen uśmiechnęła się szeroko. Zawsze marzyła o tym, żeby spotkać gladiatora, a ten najwyraźniej był mistrzem, skoro trafiła mu się taka fucha, jak prowadzenie imprezy.

- Mam zaszczyt powitać państwa na walkach, które organizowane są rokrocznie od szesnastu lat. Dziś po raz pierwszy na arenie wystąpią Didi i Dexter. Walczyć będą jako jedna drużyna. Czy jest ktoś, kto chciałby się z nimi zmierzyć?

Na arenę wyszła dwójka wysokich czarodziejów. Dziewczyna i chłopak. Oboje mieli krótko obcięte, blond włosy. Oboje mieli na sobie ciemne stroje. On ubrany był w czarne bojówki i granatowy podkoszulek. Ona miała na sobie granatowe rybaczki i szarą bluzkę na szerokich ramiączkach.

Ludzie przez chwilę przyglądali się stojącym na baczność dzieciakom. Wszyscy mieli świadomość, że najnowszy nabytek Nieba to dzieci. Prawdopodobnie w wieku Hogwarckim. Jednak tutaj nikt nie patrzył na metrykę. Chcesz walczyć, to walczysz.

Harry z zainteresowaniem przypatrywał się stojącym na arenie. Nie interesował się starszym mężczyzną. Bardziej skupiał się na Didi i Dexterze. Dałby sobie głowę uciąć, że już kiedyś ich widział. W Hogwarcie.

- To szczury – stwierdziła Ginger zakańczając ocenianie.

Harry spojrzał na nią nic nie rozumiejąc.

- Szczury, to dzieciaki, które mieszkają na Nokturnie. Kradną, żeby przeżyć i mieć kasę – wyjaśniła Yennefer. – Często wynajmuje się ich do różnorakich zadań. To kanciarze w młodszej wersji.

- Ci tutaj chcą się wybić, dlatego będą walczyć – wtrąciła Corinne. – Jeśli uda im się zostać gladiatorami, to zdobędą sławę i poważanie.

Na arenę wkroczyło dwoje mężczyzn. Obaj mieli na sobie stroje gladiatorów i sprawiali wrażenie pewnych siebie. Byli przystojni na swój diaboliczny sposób. Jeden z nich miał rude włosy związane w kitkę, drugi był krótko ostrzyżonym blondynem. Byli muskularni, ale nie napakowani.

Ginger gwizdnęła z podziwem. Yennefer pokiwała głową z uznaniem. Carmen uśmiechnęła się szeroko. To nie prezencja była najważniejsza. Ona sama stawiałaby na szczury. Angelica przez chwilę patrzyła na ostatnią dwójkę. Spojrzała na Harry’ ego.

Chłopak nie ściągnął kaptura, ale wszystko uważnie obserwował. Być może odzywały się w nim geny Łowcy, ale wiedział, że tych dwóch to nie ludzie. Być może były to wampiry lub wilkołaki. Nie miał pewności.

Walka zaczęła się i trwała przez blisko trzydzieści minut. Wszyscy musieli przyznać, że szczury są dobre, ale daleko im do mistrzów walki. Bronili się zaciekle, ale w otwartym starciu nie mieli najmniejszych szans. Byli przyzwyczajeni do atakowania z ukrycia, wbijania noża w plecy, a nie do walk na arenie Koloseum.

W ostatecznym rozrachunku wygrali bardziej doświadczeni, ale na podstawie głosowania stwierdzono, że szczurom należy dać jeszcze jedną szansę. Tymczasem można było walczyć z nowymi mistrzami. Nikt jakoś się do tego nie kwapił. Wszyscy pamiętali, w jak pokazowy sposób pokonali swoich poprzednich przeciwników.

Carmen spojrzała na Harry’ ego. Spod kaptura patrzyły na nią niesamowicie zielone oczy. Chłopak nie miał na nosie okularów, ale dziewczyna domyśliła się, że nosił soczewki. Potter uśmiechnął się nieco diabolicznie. Carmen odwzajemniła uśmiech.

- Czy walczyć może każdy? – zapytał chłopak nachylając się w stronę Ginger.

Fioletowowłosa skinęła głową. Harry uśmiechnął się jeszcze szerzej. Carmen spojrzała na niego, a gdy skinął głową wstała i podeszła do człowieka, który zajmował się zapisami. Szepnęła mu kilka słów. Mężczyzna zapisał coś na leżącym przed nim pergaminie i krzywo uśmiechnął się do stojącej przed nim nastolatki.

Dziewczyna szybkim krokiem podeszła do swojego stolika i chwyciła Harry’ ego za rękę. Zbiegli po schodach i wskoczyli na arenę, uprzednio zdejmując z siebie płaszcze. I tak jedynie przeszkadzałyby im w walce, a wszystko, co działo się w Koloseum nie mogło wyjść poza nie. Nie musieli więc obawiać się, że ktoś ich zaatakuje na zewnątrz, lub będzie wracał do tej sprawy.

Kiedy Harry ściągnął płaszcz, Carmen gwizdnęła przeciągle. Chłopak miał na sobie bojówki moro, czarny bezrękawnik i glany okute metalem. Na głowie zawiązaną miał czerwoną bandamę, spod której wystawały wijące się kosmyki. Dziewczyna stwierdziła, że chłopakowi brakowało jedynie kolczyka i wtedy wyglądałby jak stuprocentowy buntownik.

- Mamy już kolejnych odważnych! – zakrzyknął starszy gladiator. Krytycznym wzrokiem spojrzał na stojących przed nim młodzików. Był pewien, że byli młodsi od szczurów. – Rose i Furia! Wybierzcie broń – powiedział już ciszej.

- Różdżki – stwierdziła bez namysłu Carmen. – Reszta wyjdzie w praniu. Są jakieś zasady?

- Żadnych zaklęć uśmiercających.

Carmen zrobiła minę zbitego psiaka, ale skinęła głową. Wymamrotała coś, co brzmiało, jak: “A tak chciałam wypróbować tego Moriatusa”.

Carmen i Harry weszli na arenę. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem ze swoimi przeciwnikami. Ci ostatni sprawiali wrażenie pewnych siebie.

Zaatakowali bez ostrzeżenia. Cruciatusami. Dziewczyna odskoczyła, a chłopak jedynie uśmiechnął się ironicznie. Odpowiedział Tormentą, a Carmen posłała w ich stronę Czarną Strzałkę. Obronili się i znowu zaatakowali.

Walka trwała już dobre pół godziny i nigdzie nie było widać zwycięzców. Zgromadzeni na widowni ludzie zaczęli się już niecierpliwić.

- Zmiana broni – krzyknęła Carmen w stronę swojego partnera i przywołała do siebie miecz. Chłopak zrobił to samo.

Harry poczuł metal w swojej zaciśniętej dłoni. Jego oczy zaświeciły się diabolicznie. Znów czuł to, co za każdym razem, kiedy walczył, kiedy chciał zabijać. Prze jego żyły przepłynęła potężna dawka mrocznej energii. Włosy chłopaka lekko zawirowały, kiedy magia wydostała się na zewnątrz.

To samo działo się z Carmen. Jej czarne włosy falowały w rytm niesłyszalnej muzyki. Każdy jej ruch był wykonany z gracją wili i sprytem wampira. Wirowała po arenie jak baletnica. Zdawało się, że dziewczyna nie walczy, lecz tańczy. Ciosy jakie zadawała mieczem były proste i skuteczne.

Były gladiator patrzył na to wszystko ze zdziwieniem, ale i szacunkiem. Jeśli ktoś umiał przywołać miecz, to znaczyło, że był naprawdę świetnym wojownikiem. Jeśli jednak walczył wampirzym mieczem, to znaczyło, że był naprawdę potężny. A chłopak, który skakał po arenie bez wątpienia potrafił się bić.

Czarnowłosy i zielonooki. Ubrany na mugolską modłę, ale z piracką elegancją. Był wysportowany i szybki. Atakował podstępnie jak wąż, ale z siłą i odwagą lwa. Był kompletnym przeciwieństwem dziewczyny, która sprawiała wrażenie, jakby walka była dla niej dobrą zabawą, czymś tak normalnym jak niedzielny spacer. On walczył jak prawdziwy wojownik. Był skupiony i nie dawał się rozproszyć. Zdawało się, że dopiero teraz zaczął się nakręcać.

Dla byłego gladiatora szczęk metalu uderzającego o metal był najpiękniejszą muzyką. Większość zgromadzonych traktowała takie walki jak rozrywkę, ale dla niego było to niemal jak praca. Wychował się na Nokturnine i, mimo iż chodził do Hogwartu, to nigdy jakoś nie zamierzał rezygnować z ulicznych walk. Kochał walkę, miał ją niemal we krwi. Był wampirem, który został przemieniony dla ciemności gdy skończył dwadzieścia lat. Jednak jego dusza pozostała ludzką, tak samo jak serce.

Walka skończyła się zwycięstwem Furii i Rose. Wampir musiał przyznać, że nie spodziewał się tak spektakularnego zwycięstwa po zwykłych dzieciakach, które były ubrane zbyt dobrze, jak na szczury.

- Mamy nowych mistrzów – ogłosił zgromadzonym ludziom. – Czy jest ktoś, kto chce rzucić im wyzwanie?

Nikt jakoś nie miał na to ochoty. Wszyscy dokładnie widzieli, co potrafią ci ludzie, bo dzieciakami nie można było ich nazwać. Kiedy po piętnastu minutach nikt się nie zgłosił gladiator wszedł na arenę.

- Jako sędzia mam prawo walczyć, co też z chęcią uczynię. Jednakże będę walczyć jeden na jednego. Z tobą, chłopcze – zwrócił się do Harry’ ego. – Wybierz swojego sekundanta.

Harry rozejrzał się dookoła udając głębokie zamyślenie. Spojrzał na Carmen, ale ta pokręciła głową. Była już zmęczona. W końcu czterdziestopięciominutowa walka z wilkołakami to nie przelewki.

- Pozwoli pan, że sprawdzę, czy mój sekundant nie jest zbyt pijany?

Mężczyzna skinął głową i patrzył na oddalającego się chłopaka. Sam też musiał znaleźć sobie zastępcę. Jego wzrok od razu padł na siedzącego w ostatnim rzędzie człowieka. Skinął na niego, ten tylko uśmiechnął się krzywo i szybkim krokiem podszedł do gladiatora. Mimo iż był on aurorem, to nie przejmował się przepisami i potrafił walczyć zarówno w ulicznych walkach, jak i regularnej bitwie.

Po chwili Harry wrócił prowadząc za sobą zakapturzoną postać. Szata była tak skrojona, że nie dało się poznać płci osobnika. Chłopak spojrzał z nienawiścią na sekundanta swojego przeciwnika. Doskonale pamiętał tę twarz. Nie da się zapomnieć kogoś, kto na policzku ma znamię w kształcie kruka.

Ukłonili się sobie. Rozpoczęła się walka. Zaklęcia śmigały we wszystkie strony, niektóre były tak silne, że potrafiły zachwiać ochroną, jaką tarcza kopułowa dawała widzom. Wszyscy byli pewni tylko jednego. Tego pojedynku nie zapomną do końca swoich dni.

Harry opadał z sił. Jego przeciwnik miał nad nim przewagę zarówno fizyczną, jak i większe doświadczenie. W końcu nie zostaje się gladiatorem za ładny uśmiech. Mężczyzna zadawał ciosy silniejsze niż w przypadku normalnego człowieka. Z pewnością musiał mieć w sobie jakąś domieszkę krwi wampira, w końcu byli oni doskonałymi szermierzami.

Harry zmaterializował na prawej ręce rękawicę ze smoczej skóry nabijaną ćwiekami. Gladiator był tym faktem tak zaaferowany, że nie zdążył uskoczyć przed pięścią lecącą w stronę jego twarzy. Zdawałoby się, że w ostatnim momencie Harry wyhamował dłoń i zamiast nią uderzył łokciem. Mężczyznę zamroczyło na chwilę, ale zaraz odzyskał panowanie nad sobą. Harry na migi pokazał, że schodzi z areny, ustępując miejsca sekundantowi.

Tym razem na scenę wkroczyła postać odziana w czerń. Jednym zgrabnym ruchem odrzuciła pelerynę. Oczom wszystkich ukazała się drobna twarz Yennefer. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie przywołując swój oręż.

Gladiator zbladł, kiedy zobaczył uśmiechniętą ćwierćwilę.

- Vipera – syknął.

- W rzeczy samej, Loki. Mam nadzieję, że nie uciekniesz z krzykiem, bo wtedy do akcji ruszy Furia i zabije twojego sekundanta.

- Nie odważy się zabić aurora – wydyszał Loki między kolejnymi ciosami.

- Dla Furii to zwykła gnida. Mają prywatne porachunki. Nie zdziw się, jeśli kiedyś znajdziesz głowę Kruka na wycieraczce.

Zaatakowała z pół obrotu wyszarpując z kieszeni spodni różdżkę. Rzuciła Tormentę i Cruciatusa. Mężczyzna uniknął obu płomieni i wyprowadził cięcie na płask, na wysokości szyi Vipery. Kobieta uchyliła się i podcięła wampirowi nogi. Gdy się przewrócił usiadła na nim i przyłożyła mu różdżkę do głowy.

- Poddajesz się, czy bawisz się dalej?

- Jak zawsze pewna siebie – warknął, zrzucając ją z siebie.

Do Harry’ ego podeszli Didi i Dexter. Podali mu butelkę zwykłej wody. Harry przyjrzał im się uważniej. Teraz miał już pewność, że widział ich wcześniej.

- Byłeś naprawdę niezły – odezwał się blondyn. – Kim jesteś? Nie widzieliśmy cię tu wcześniej.

- Bo jestem tu pierwszy raz – mruknął Harry, - a nawet gdybym był tu wcześniej, to bym się nie chwalił. Wy też nie mówiliście, że jesteście szczurami.

- Ty nas znasz? Kim jesteś? – tym razem odezwała się dziewczyna.

- Czyżbyś mnie nie znała, Carol? Aż tak się zmieniłem?

- Skąd znasz jej prawdziwe imię? – warknął brat dziewczyny.

- Twoje też znam, Dominiku. A może wolicie posługiwać się szczurzymi pseudonimami?

W czasie ich krótkiej wymiany zdań walka się skończyła. Wygrał Loki, choć nawet on musiał przyznać, że zarówno Vipera, jak i Furia byli godnymi przeciwnikami.

Harry oddalił się od bliźniaków. Wrócił do swojego stolika i zdrowo pociągnął z kieliszka.

- Święci Gryfoni, mądrzy Krukoni, wierni Puchoni i przebiegli Ślizgoni. Bzdura – warknął.

Carmen spojrzała na niego zdziwiona. Z rany na policzku ściekała krew. Yennefer miała przeciętą brew, ale już teraz zajmowała się tym Angelica.

- Co masz na myśli – zapytała Black.

- Te szczury, które chciały się wybić to Gryfoni. Byli, ale zawsze.

Walki skończyły się dobrze po północy. W okolicach drugiej, Harry i jego towarzysze przetransportowali się do wynajętego pokoju i dopiero teraz zaczęli imprezować. Harry był zadowolony. Miał przy sobie przyjaciół, mógł z nimi pogadać i nikt go nie pilnował.

Wszyscy dobrze się bawili. Harry, Carmen i Corinne urządzili bitwę na kulki z farbą. Angelica i Yennefer zagłębiły się w pasjonującej rozmowie o eliksirach. Jesse i Martin wymieniali między sobą uwagi na temat najnowszych modeli broni.

Harry dostał mnóstwo ciekawych i oryginalnych prezentów. Carmen i Jesse do spółki dali mu pistolet. Wytłumaczyli, że skoro jest Łowcą, to powinien mieć broń dla Łowców. Ponoć kule, jakimi można było strzelać zrobione były ze srebra powleczonego rtęcią. “idealne na wilkołaki i Nosferatu” – jak stwierdziła Carmen. Yennefer dała mu koszyk dla Avady. Stwierdziła, że Avada, nie powinna spać na podłodze, ale koszyku, jak na prawdziwą strażniczkę przystało. Angelica dała mu pudełko pełne różnorakich eliksirów. Od Pabla dostał wisiorek w kształcie splecionych ze sobą smoków, żeby nigdy nie zapomniał o przyjaciołach. Corinne dała mu tarczę zrobioną z łusek wężodona. Martin podarował mu cztery szarfy i tyle samo bandam, żeby już nie musiał ich pożyczać.

O piątej Yennefer musiała opuścić towarzystwo. Bynajmniej nie miała na to ochoty. Procenty już dawno uderzyły jej do głowy i czuła się nieco skołowana. Miała wrażenie, że świat wiruje jej przed oczami a ziemia ucieka jej spod stóp. Drugim powodem, dla którego miała ochotę zaszyć się pod ziemią był Czarny Pan. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że Gad już się obudził i najprawdopodobniej domyślił się, kto rzucił na niego klątwę. Bądź co bądź nie był głupi.

Aportowała się do swojego tymczasowego mieszkania. Założyła na siebie obowiązkowy “mundurek” i znowu się zdeportowała. Tym razem pod mury Wężowego Grodu.

Nie zwracając uwagi na kamiennych strażników, którzy tylko sobie znanym sposobem pojawili się pod wrotami weszła do środka. Gargulce były dobrymi szpiegami, ale na strażników się nie nadawały, stwierdziła po namyśle, lepsze były chimery.

Swe kroki od razu skierowała do gabinetu. Tak jak się domyślała, Czarny Pan siedział przy dębowym biurku i w zamyśleniu patrzył na migotliwy płomień świecy. Bezimienna skłoniła się przed Lordem. Nie odzywała się, wiedząc, że jest to igranie z ogniem. Voldemort, nawet kiedy był spokojny potrafił rzucać perfekcyjne Cruciatusy, dlatego Vipera wolała się nie przekonywać, jak rzuca je, kiedy jest wściekły.

- Witam cię, Bezimienna. Zapewne domyślasz się, po co cię tu wezwałem?…

Nie poruszyła się. Nawet nie skinęła głową. W jej oczach widać było jedynie wystudiowany chłód i obojętność.

- Zapewne wiesz też, że nie lubię takiej niesubordynacji?

Znowu nie dała nawet najmniejszego znaku, że zrozumiała, o co mu chodzi. Właściwie alkohol na tyle przyćmiewał umysł, że miała kłopoty nawet z poprawnym wypowiedzeniem swojego pełnego nazwiska łącznie ze wszystkimi imionami.

- Po jaką mantykorę rzuciłaś tą klątwę?!

Drgnęła, kiedy po komnacie poniósł się krzyk. W głowie czuła nieprzyjemne łupanie.

Czarny Pan przyglądał się swojej najlepiej wyszkolonej śmierciożerczyni. Nie wiedział tylko, czy jest ona tą najwierniejszą. Ta kobieta potrafiła owinąć go sobie wokół palca, a potem odrzucić w kąt jak starą, nieużywaną zabawkę. Tak z Czarnym Panem się nie robi.

- Crucio!

Dziewczyna wrzasnęła. Voldemort zdziwił się, bo Bezimienna potrafiła znieść tą klątwę bez krzyku. Wiedział to, bo sam sprawdzał za pomocą Cruciatusa wierność każdego nowego śmierciożercy. Wtedy dziewczyna jedynie zaciskała pięści i zęby. Przerwał zaklęcie.

Podszedł do niej i ściągnął z jej twarzy maskę wykrzywioną w smutnym grymasie. Po twarzy Vipery spływała krew, oczy wirowały w szaleńczym tańcu. Pochylił się nad nią. Jej oddech śmierdział alkoholem. Mężczyzna zaklął szpetnie. Połączenie Cruciatusa i alkoholu nie było dobrym pomysłem*.

Machnął różdżką. Pojawiła się przed nim niewielka buteleczka pełna bladoniebieskiego płynu. Niemal siłą wlał go dziewczynie do gardła. Pięć minut później Yennefer ocknęła się.

- Czy teraz powiesz mi, czemu rzuciłaś tą klątwę? Czy ja ci wyglądam na samotną księżniczkę z mugolskich bajek?

- Bella dałaby się pociąć żywcem, bylebyś został Panie jej mężem.

- Ani ona piękna, ani ja śliczny. Czemu rzuciłaś tą cholerną klątwę? Gadaj, do jasnej chimery!

- Żebyś dał chłopakowi czas – powiedziała ważąc słowa. – Żebyś pozwolił mu nauczyć się aportacji i żebyś przestał snuć plany o nieśmiertelności, bo ci się to i tak nie uda. Tylko wampiry mają zapewnioną wieczną egzystencję.

Tym razem oberwała Tormentą. Nie za klątwę, ale za bezczelność. Zastanawiała się, jak mogła być aż tak głupia. Przecież babka Vivian zawsze mówiła, że Magia Słów przestaje działać, gdy wypije się za dużo. Wtedy człowiek nie panuje nad tym co mówi i jednym nieopatrznym słowem mógłby wywołać międzynarodowy konflikt na skalę światową.

Kilkanaście przekleństw później Czarny Pan wypuścił Yennefer ze swoich łap. Oczywiście wiedział, że dziewczyna nie powiedziała mu całej prawdy, ale na razie nie obchodziło go to. Zdawał sobie sprawę, że Malfoy byłaby świetnym szpiegiem jasnej strony, ale w tym wypadku nie wchodziło to w rachubę. Malfoy, mimo iż arystokratka o nienagannych manierach, często kręciła się po Nokturnie i w innych tego typu miejscach. Ponoć nawet włamała się do Ministerstwa, w co był w stanie uwierzyć, bo to ona wprowadziła jego ludzi do Departamentu Tajemnic, a potem, w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła z pola walki.

_____________________

* O ile się nie mylę “Faust” Goethego, ale pewności nie mam. Jeśli się pomyliłam, to przepraszam.

* Cruciatus + alkohol = dużo krwi. Cruciatus działa na zakończenia nerwowe, a alkohol na mózg. Uznałam, że w wyniku złego przekazu informacji (majaki poalkoholowe itp.) mózg otrzymuje złe informacje odnośnie nerwów. Może to doprowadzić nawet do śmierci przez wykrwawienie. Dlatego właśnie nawet Czarny Pan nie stosuje tego sposobu tortur. Po czymś takim człowiek zostaje sparaliżowany, a jego mózg się “lasuje”. Yennefer ma w sobie krew wil i wampirów, dlatego na nią działa to nieco inaczej. Stąd krew.
Carmen Black (00:40)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 13:16, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 7

Przysięga

Didi i Dexter siedzieli w pomieszczeniu, które od biedy można by uznać za ich pokój. Pod jedną ze ścian stało rozwalające się, piętrowe łóżko, które trzymało się w całości tylko i wyłącznie dzięki tuzinowi zaklęć. Na wprost były drzwi prowadzące do obskurnej łazienki, a przy oknie stał stary stół, który był już mocno nadżarty przez korniki. Za szafę robiły dwa szkolne kufry magią powiększone od środka. Po kamiennej podłodze biegały myszy i za nic miały sobie obecność ludzi. Na ścianach rósł mech, a w niemal każdym rogu wychodziła pleśń.

Dziewczyna spojrzała na swojego brata. Chłopak patrzył a miejsce, gdzie powinno być okno, ale była tam jedynie wnęka zabita deskami i zasłonięta ciemnoczerwonym kawałem materiału.

- Jak myślisz, kim on jest? Ten, jak mu tam, Furia?

Wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia. Wiedział tylko, że on i kilku innych wynajęli pokój w Niebie i kazali przynieść tam dużo alkoholu. Ponoć przez całą noc dochodziły stamtąd niezidentyfikowane odgłosy.

- Opuścili już ten pokój?

- Chyba nie. Jeśli wypili wszystko, co zamówili, to nie zdziwiłbym się, gdyby wybyli dopiero jutro.

Dziewczyna uśmiechnęła się półgębkiem. Doskonale wiedziała, o czym myślał jej brat. Znali się nie od dziś i rozumieli bez słów. Skinęła głową.

Zarzucili na siebie czarne peleryny. Wyszli z pokoju i rzuciwszy kilka zaklęć zabezpieczających ruszyli przed siebie. Przemykali w cieniu, nie chcąc, żeby ktoś ich zauważył. Co prawda byli szczurami, ale to nie zapewniało bezpieczeństwa. Czasami nawet co bogatsi urządzali sobie polowania na takich jak oni. Dzieciaki bez przyszłości, których jedyną życiową perspektywą są kradzieże i morderstwa.

Zatrzymali się przed wejściem do Nieba i rzucili sobie porozumiewawcze spojrzenia. Musieli teraz odpowiednio wszystko rozegrać. Weszli do środka i przez chwilę stali niezdecydowani. Wzrokiem odszukali Lokiego. Wiedzieli, że będzie to dziwnie wyglądało, jeśli oni, zwykłe szczury, podejdą do gladiatora, ale musieli zaryzykować.

- Nie powinniście tu przychodzić – powiedział mężczyzna, zauważając, że bliźniaki siadają po przeciwnej stronie stolika. – Nikt nie powinien wiedzieć, że znamy się prywatnie.

- Może – mruknął Dexter. – Nie rozumiem tylko czemu chcesz ukryć przed wszystkimi fakt, że jesteś naszym ojcem.

- Nie tak głośno – syknął Loki. – Co was tu sprowadza?

- Furia. Musimy wiedzieć, kim on jest naprawdę.

- Po co wam taka wiedza? – zapytał podejrzliwie.

- On wie, jak nazywamy się naprawdę – odezwała się milcząca do tej pory Didi.

Mężczyzna podrapał się po głowie.

- W takim razie idźcie na górę. Powinien być w trzynastce. Tylko uważajcie. Jest z nim Vipera i kapitan Ginger, ze swoim kolegą. Reszty nie znam, ale przypuszczam, że jeśli są razem z nimi to nie należą do grzecznych dzieci.

- Tutaj takich w ogóle nie ma – mruknęła dziewczyna.

Wstała i poszła w stronę schodów. Zaraz za nią powlókł się jej brat.

Loki również zastanawiał się kim jest Furia. Odnosił wrażenie, że już kiedyś spotkał się z tym chłopakiem, nie miał tylko pojęcia gdzie i kiedy.

***

Harry obudził się z olbrzymim bólem głowy. Nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po pokoju i skrzywił z niesmakiem. Pomieszczenie wyglądało, jakby przeszedł przez nie huragan. Na ścianach ciągle widać było kolorowe plamy po farbie.

Na podwójnym łóżku spała trójka jego przyjaciół. Carmen zwinięta w kłębek opierała głowę na torsie Pabla, z kolei Angelica na jego brzuchu. Sam chłopak miał otwarte oczy i leżał bez ruchu, jakby nie chciał obudzić dziewczyn.

Ginger i Martin wtuleni w siebie zajmowali miejsce pod oknem. Fioletowowłosa miała rozpiętą szatę, a mężczyzna gładził jej plecy, które teraz okryte były jedynie cienkim materiałem bluzki.

Yennefer opierała się o ścianę przy drzwiach. Po jej twarzy spływaly litry potu wymieszanego z krwią. Miała zamknięte oczy i kurczowo zaciśnięte zęby. Jesse’ ego nigdzie nie było widać.

Harry zagłębił się w paczce od Angel. Po pięciu minutach znalazł tam eliksir na kaca. Wypił połowę fiolki i przymknął oczy. Kiedy poczuł, że ból głowy się zmniejsza podniósł powieki. Jeszcze raz obrzucił pomieszczenie uważnym spojrzeniem, chcąc się przekonać, że wcześniej nie miał omamów.

Wyczarował miskę z zimną wodą i szmatką. Powoli podszedł do Vipery i usiadł obok niej. Delikatnie zaczął ocierać z jej twarzy krew. Nie zauważył, że w uchylonych drzwiach stoi dwójka ludzi.

Yennefer ocknęła się. Nieprzytomnym wzrokiem potoczyła dookoła. Spojrzała na Harry’ ego i spróbowała się uśmiechnąć, ale jedyne co jej wyszło to jakiś niewyraźny grymas. W następnej chwili zwymiotowała żółcią i resztkami słodyczy, które nie zostały jeszcze strawione.

Harry trzymał jej długie włosy i zastanawiał się, co mogło stać się Viperze. Raczej wątpił, żeby był to wynik kaca. Kiedy kobieta skończyła wymiotować znowu oparła się o ścianę. Dyszała ciężko, jak po wielomilowym biegu. Przymknęła oczy. Harry podał jej szklankę z Postcruciatusem wymieszanym z wodą. Wypiła, ostrożnie przełykając.

- Może teraz powiesz mi kto cię tak urządził?

- A jak myślisz? – prychnęła. – I tak było wyjątkowo spokojnie.

- Czym?

- Cruciatus, Tormenta, Zaklęcie Noży. Nic specjalnego.

Uniósł brew. Żadne z tych zaklęć nie powodowało krwotoku i wymiotów. Co prawda Zaklęcie noży przecinało skórę, ale nie do krwi.

- Cruciatus w połączeniu z alkoholem powoduje krwawienie. Zwykłego człowieka zabiłoby to na miejscu, ale ja nie jestem człowiekiem. Na wampiry i wile takie coś działa inaczej. Powoduje jedynie ból głowy i wymioty.

- Ale ty jesteś półwampirzycą i ćwierćwilą, więc dostałaś krwotoku, a ja nie znam się na uzdrawianiu. Leż tu i nie ruszaj się.

Wstał i podszedł do łóżka. Obudził Angelicę i podał jej eliksir na kaca. Szetem wyjaśnił jej co się stało, nie wspominając jedynie o tym, kto torturował Yennefer.

W czasie kiedy Angelica i Harry starali się doprowadzić Malfoy do stanu używalności, bliźniaki zastanawiali się, o czym mógł rozmawiać Furia z Viperą. Odsunęli się nieco od drzwi i zaczęli wymieniać między sobą uwagi na temat tego intrygującego ich człowieka. Z pewnością znał ich, ale oni nie mieli pojęcia skąd.

Szeptem zaczęli wymieniać między sobą uwagi na jego temat. Wiedzieli tylko, że jest silny i z jednej strony jest świetnie wyszkolonym wojownikiem, a z drugiej wspaniałym przyjacielem. Dowód tego ostatniego mieli w pokoju obok. Byli tak zaaferowani konwersacją, że nie zauważyli jak do pokoju wchodzi dwóch mężczyzn.

Jeden z nich zatrzymał się przy drzwiach i przez chwilę przysłuchiwał się dwójce nastolatków. W końcu uśmiechnął się i wszedł do środka.

- Zdaje się, że wczoraj nieźle zaszaleliście, skoro te dwa szczury na zewnątrz ciągle zastanawiają się kim jest Furia – powiedział na powitanie.

- Tanatos, miło cię widzieć – z uśmiechem odpowiedział Harry. – Czy te dwa szczury to rodzeństwo z blond czuprynami?

Wampir przytaknął, a Harry zaczął kląć tak, że nawet piraci spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

- Oni i ta gryfońska ciekawość! – warknął wściekle.

Carmen spojrzała na niego ze zdziwieniem. Jej “kuzyn” jeszcze kilka miesięcy temu był taki sam. Chciał wiedzieć wszystko i o wszystkich, a gdy coś przed nim zatajano wpadał w szał. Dlatego nadali mu taki, a nie inny pseudonim. Teraz z kolei pomstował na innych Gryfonów. Pokręciła głową, chcąc oczyścić myśli.

Louis usiadł pod oknem i sięgnął po butelkę wódki, która dziwnym trafem nie była jeszcze opróżniona. Pociągnął z niej zdrowy łyk i uśmiechnął się do Harry’ ego. Przez chwilę z zawziętą miną przeglądał swoją szatę, aż w końcu z satysfakcją wyjął ze środka małe pudełko.

- Wybacz, że nie zdążyłem na twoje urodziny, ale musiałem załatwić pewną nie cierpiącą zwłoki sprawę. Chciałbym ci jednak życzyć wszystkiego najlepszego i pogratulować wejścia w dorosłe życie.

Wampir podał chłopakowi pudełeczko i patrzył, jak Harry z zainteresowaniem ogląda niewielką piramidę.

- Co to? – zapytał po dłuższej chwili młody Potter.

- Nie znam nazwy. Znalazłem to na jakimś targu w Kairze. Ponoć zmienia kolor w zależności od nastroju właściciela, lub osoby, o której w danej chwili myślisz.

- Czemu akurat to? – zapytał po chwili milczenia chłopak.

- Bo ładnie wyglądało – mruknął mężczyzna.

Krytycznym wzrokiem obrzucił Yennefer. Potem spojrzał na zegarek, który zawsze nosił na ręce.

- My już pójdziemy – mruknął Jesse. – Rodzice mojego stadka będą się martwić, jeśli nie odstawię ich do domu.

Wyciągnął z kieszeni paczkę po papierosach i kazał pozostałej trójce dotknąć świstoklika. Oczywiście najpierw wszyscy się ze sobą pożegnali.

Kilka minut później Louis był na tyle uczynny, że stworzył świstoklik, który zabrał wszystkich do mieszkania Malfoy. Harry już wcześniej został poinformowany, że musi spakować najpotrzebniejsze rzeczy i udać się na Pokątną. Na początku nie rozumiał po co, ale szybko został uświadomiony, że należało wyrobić mu papiery na teleportację, a chłopak nie mógł iść do ministerstwa w towarzystwie wampira, przedstawicielki rodu Malfoy, kapitana piratów, czy nawet Martina, bo ten był poszukiwany listem gończym. Jesse też odpadał, bo nie był wtajemniczony w niektóre sprawy.

***

Draco Malfoy krążył po pokoju i co chwilę rzucał wściekłe spojrzenia w stronę listu. Przez ten kawałek pergaminu przez całą noc nie mógł zmrużyć oka, a na dodatek z samego rana został ściągnięty z łóżka i zmuszony do zrobienia eliksiru na poparzenia. Z powodu nieprzespanej nocy jego umysł pracował na zwolnionych obrotach i coś, co w założeniu miało być eliksirem wybuchnęło w pokazowy sposób.

Teraz Snape opuścił swój dom nakazując Draconowi nie opuszczać pokoju i porządnie wypocząć, bo jeżeli chłopak nadal będzie tak rozkojarzony, to nie będą mogli przejść dalej i Draco może sobie nie poradzić w siódmej klasie na zajęciach z eliksirów. Malfoy oczywiście wiedział, że nie jest najlepszy w ważeniu mikstur i zdawał sobie sprawę, że już nawet szlama Granger wie o tym więcej, ale za nic by się do tego nie przyznał.

Ze złością kopnął krzesło, które przewróciło się i przeleciała kilka metrów w tył. Nie rozumiał, co babka Vivian chciała mu przekazać pisząc ten… ten cholerny list! I dlaczego nie mógł otworzyć tej skrzynki?

Szkatułka również wydawała mu się dziwna. Wiedział, że pentagram z dwoma ramionami skierowanymi ku górze to symbol używany przez satanistów, nie tylko tych mugolskich, ale także czarodziejów. Z kolei nie miał pojęcia co oznacza pentagram z jednym ramieniem skierowanym ku górze. Nie wiedział też, co symbolizowała błyskawica i jeszcze te róże… Musiał się tego dowiedzieć i to jak najszybciej. Kiedy Snape wróci, poprosi go o możliwość skorzystania z biblioteki.

Tymczasem położył się na łóżku. Jego myśli zaczęły swobodnie dryfować pod powierzchnią świadomości.

Zastanawiał się, jak to będzie, kiedy już oficjalnie zaręczą go z Pansy. Nie lubił jej, ale teraz będzie musiał jej bronić. Dziewczyna nie należała też do pięknych. Miała twarz mopsa i okropną fryzurę. W dodatku była płaska jak deska. Pod tym względem nawet Granger była lepsza. Miała idealną figurę i ładną buzię. Włosy pozostawiały wiele do życzenia, ale jeśliby poszła do jakiegoś fryzjera to z pewnością dałoby się je uratować. Nie mówiąc już o tym, że miała śliczne, czekoladowe oczy.

Skarcił się w duchu. Nie powinien w ten sposób myśleć o Granger. Przecież to tylko szlama. Podgatunek, który nie powinien istnieć. Tacy jak oni nie zasłużyli na miano czarodziejów. Powinni być wytępieni, a jeśli nawet nie to trzymani w jakichś rezerwatach. Tym bardziej nie chciałby, aby przyjmowano takich do szkół. Ale czy na pewno? – zapytał cichu głosik w jego głowie. Na pewno, Draco był tego pewien. To przez szlamy polowano na czarownice. Przez takich degeneratów.

Zamknął oczy, wreszcie zapadając w sen.

***

Harry przemierzał ulicę Pokątną, czując na sobie ciekawskie spojrzenia przechodniów. Nic dziwnego, skoro ubrany był w czarną szatę z dużym kapturem nasuniętym głęboko na twarz. Sam ten fakt nikogo nie dziwił, ale jeśli wziąć pod uwagę, że na plecy zarzucony miał zwykły plecak, to naprawdę musiał wyglądać komicznie.

Yennefer, owinięta wokół jego nadgarstka i zabezpieczona zaklęciem kameleona rzuconym przez Louisa, zasyczała cicho każąc Harry’ emu skręcić na Nokturn.

Chłopak szedł ciemną uliczką przez kilkanaście minut, zgodnie z poleceniami Vipery. Zatrzymał się przed wejściem do Nieba. Wziął kilka głębszych oddechów i pchnął drewniane drzwi. Wszedł do środka i rozejrzał się w poszukiwaniu Lokiego. Zobaczył go siedzącego w najdalszym i najbardziej zacienionym kącie sali. Chłopak powolnym krokiem podszedł do mężczyzny.

- Witaj, gladiatorze – powiedział dosiadając się do jego stolika. – Dobrze się z tobą walczyło.

Loki podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się swojemu rozmówcy. Widział kilka rzemyków oplatających jego szyję. Widział niesamowicie zielone oczy patrzące na niego z wyczekiwaniem. Te oczy, tak nieziemsko zielone… Kiedyś już je widział.

- Nawzajem. Czego tu szukasz?

- Didi i Dextera.

- Czego od nich chcesz?

Harry zastanowił się przez chwilę.

- Problemem nie jest to, czego chcę ja, ale to, czego chcą oni – powiedział filozoficznie. – Gdzie ich znajdę?

- W Domu, przy piątej alei. Powiedz, że przysłał cię Loki. Kim jesteś? – zapytał, gdy nieznajomy wstawał z krzesła.

- Nie pytaj o to, kim jestem, lecz o to, kim się stanę.

- Kim się staniesz?

- Przeklętym, gdy wykonam zadanie. Potępionym, gdy zemsta stanie się mym imieniem – wyszeptał.

Nie czekając na reakcję mężczyzny odwrócił się na pięcie i wyszedł z lokalu. Uśmiechnął się w duchu, gdy Yennefer syknęła, że chłopak stanął na drodze do zostania świetnym aktorem. Kierując się poleceniami Vipery szybko znalazł odpowiedni budynek. Niespiesznym krokiem wszedł do środka.

Miejsce to przyprawiało go o dreszcze. Za bardzo przypominało mu to o pobycie w Wężowym Grodzie. Na ścianach rósł grzyb, a na podłodze zamiast dywanu mech. Harry uśmiechnął się półgębkiem. Nic dziwnego, że mieszkańców tego przybytku nazywano szczurami. W pełni zasługiwali na to miano.

Wszedł do obskurnego pomieszczenia, w którym jedynymi meblami było rozwalające się, piętrowe łóżko. Drzwi za nim zamknęły się z cichym trzaskiem. Chłopak rozejrzał się po pokoju. Mruknął coś niewyraźnie. Wolał nigdzie nie siadać.

Po chwili do pomieszczenia weszła dwójka szczurów. Ze strachem spojrzeli na Harry’ ego.

- Zamknijcie drzwi – mruknął cicho Harry. – Mamy mało czasu…

***

Tymczasem Loki zastanawiał się, o co mogło chodzić temu dziwnemu osobnikowi. Miał świadomość, że takich słów nie wypowiada się ot tak, dla zabawy. Tylko nieliczni odważyli się powiedzieć tak wiele mówiącą kwestię, a ci, którzy to zrobili nie dożyli następnego dnia. Dlatego lepiej byłoby dla dzieciaka, gdyby zniknął na jakiś czas. Dla niego z resztą też. Zbyt dużo ludzi widziało go rozmawiającego z Furią.

Wstał z krzesła i zszedł do podziemi. Szybko znalazł swoją kwaterę i spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Założył długi, szary płaszcz i zdeportował się z cichym trzaskiem. Anioły powinny wiedzieć, co się teraz szykuje.

***

Dominik patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Nie chciał wierzyć w to, co przed chwilą usłyszał od Furii. Jakim niby cudem ten koleś miałby być Harrym? A właściwie jakim cudem Harry miałby być nim? To się kupy nie trzyma!

Carol milczała. Od czasu do czasu spoglądała na swojego brata lub Furię. Właśnie tak zaczęła go nazywać, bo na Pottera to on zdecydowanie nie wyglądał. Był zbyt dobrze wyszkolony w walce i zbyt dobrze znał nokturński slang.

- Więc chcesz, żebyśmy cię kryli? – zapytała przerywając niezręczną ciszę. – Żebyśmy wszystkim naokoło mówili, że Potter swoje wakacje spędził na Nokturnie? Czy ci do reszty odbiło?!

- Słuchaj, złotko. Lubię cię, naprawdę cię lubię, ale nie zmuszaj mnie, żebym cię zabił. Jedna Avada i po sprawie.

Spojrzała na niego zszokowana. Była przyzwyczajona do tego, że jej grożono, ale nigdy nie przypuszczała, że można to powiedzieć z tak miłym uśmiechem. Gdyby nie była wyczulona na punkcie gróźb, pomyślałaby, że Furia żartuje.

- Ministerialne pieski by cię udupiły – warknął Dominic. Nie przypuszczał, że kiedykolwiek przyjdzie mu to powiedzieć Harry’ emu.

- Oni guzik mogą, a nawet gdyby dobrali mi się do tyłka, to wyszedłbym z pierdla szybciej, niż powiedziałbyś Quidditch. Mam znajomych, bardzo wpływowych znajomych i lepiej, żebyście ich nie drażnili. Wrogowie naszych wrogów są naszymi przyjaciółmi, czy jak to tam szło.

Bliźniaki spojrzeli na siebie nic nie rozumiejąc. Czyżby ich niegdysiejszy przyjaciel, a obecny zleceniodawca kombinował jakąś bijatykę? Jeśli tak, to dobrze trafił, bo Didi i Dexter byli chyba jedynymi szczurami, które skończyły Hogwart i wiedziały o magii więcej niż przeciętny mieszkaniec Domu czy kanałów.

- Co mielibyśmy robić? – zapytała niechętnie Carol. Nie uśmiechała jej się perspektywa bliskiego spotkania z Aurorami, a Harry najprawdopodobniej właśnie tego będzie potrzebował.

- Znajdźcie mi Mundungusa Fletchera i jakby co, to siedziałem tu przez cały miesiąc. A naszej rozmowy nie było.

- W życiu nie ma nic za darmo – mruknął Dominik.

Harry przytaknął. Już wcześniej został poinformowany, że na Nokturnie za wszystko się płaci. Nawet za życie, a to ostatnie miało wysoką cenę.

- Czego żądacie w zamian za pomoc?

Dominik i Carol wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Coraz bardziej prawdopodobne wydawało im się, że Potter spędził połowę swoich wakacji na Nokturnie, albo w innym, równie uroczym miejscu.

- Potrzebujemy lepszej chaty – odezwała się w końcu Didi. – To nie musi być nic wielkiego. Wystarczy, że nie będzie tam pleśni i mchu.

- A mnie przyda się robota. Może i jesteśmy szczury, ale chcielibyśmy się stąd wyrwać.

Harry zastanowił się przez chwilę. Istniała szansa, że za jednym zamachem uda mu się załatwić i jedno i drugie.

- Znacie się na eliksirach i magicznych zabawkach? – zapytał w końcu. – Rozumiecie, ulepszenie mugolskiej broni i innych takich.

- To działka Dextera – stwierdziła po namyśle Didi. – On się zna na takich rzeczach. Ja wolę rozmawiać z ludźmi i załatwiać składniki.

Harry przytaknął. Wyjaśnił, że być może znalazł idealne rozwiązanie tej sprawy, ale nie ma jeszcze stuprocentowej pewności, więc niczego nie może obiecać. Jeśliby jednak nie dał rady załatwić tego, czego chcieli to obiecał dać im dwa tysiące galeonów. Za takie pieniądze mogliby mieć nie tylko nowe mieszkanie i to całkiem dobrze wyposażone, ale także zacząć nowe życie.

Zgodzili się. W końcu nie odrzuca się propozycji wartej taką fortunę.

- Przyjemnie robić z tobą interesy. –Dexter uśmiechnął się.

Harry jedynie mruknął coś niewyraźnie. Cała trójka opuściła Dom i ruszyła na poszukiwania Kanciarza.

***

Fletcher siedział w kryjówce Kanciarzy. Jak zwykle śmierdziało od niego tanim winem. Ubrany w brudne szaty nie wyróżniał się niczym spośród kilkunastu podobnych mu ludzi. Choć nie tylko, bo mężczyzna wiedział, że były tu też wampiry, ghule, wilkołaki a nawet strzygi. Na Nokturnie nikt nie pytał o rasę.

Ci ludzie, jeśliby tylko ich zjednoczyć stanowiliby jedną z najlepszych armii, ale Dumbledore nie ufał dzieciom Nokturnu. Twierdził, że to miejsce jest siedliskiem zła wszelakiego. Dung czasami zastanawiał się, czy Albus aby nadaje się na wielkiego przywódcę rewolucji. Mężczyzna może i był tylko drobnym złodziejaszkiem, ale ślepy ani głupi nie był. Widział, że szykował się przewrót. Nie był tylko pewien, czy na lepsze, czy na gorsze.

Jego rozmyślania przerwało przybycie najmniej spodziewanych gości. Dwójka przerażonych szczurów trzymana w silnym uścisku Devila i mężczyzna w czarnej szacie, patrzący na najsilniejszego z Kanciarzy z chęcią mordu w oczach. Zielonych oczach, tak znajomych, że Dungowi zebrało się na mdłości. Gorączkowo zastanawiał się, co tu robił ten dzieciak. Bo, że był to Potter nie było wątpliwości.

- Puść ich, Devil – mruknął Dung. – To przyszli gladiatorzy, a jeśli zadają się z tym młodzieńcem, to znaczy, że mają potężnych przyjaciół. Nie chciałbym później zbierać twoich szczątków z koji.

Devil niechętnie puścił szczury. Nie lubił tych bachorów. Tacy jedynie przeszkadzali w wykonywaniu roboty.

Dung rozejrzał się po pomieszczeniu. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami. Głównie snem, chociaż znalazło się kilku amatorów pokera, czy gry w kości. Usiedli przy stole. Fletcher z wyczekiwaniem spojrzał na przybyszy.

- No? Ktoś raczy mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? I co ty tu robisz? – oskarżycielskim gestem wskazał Harry’ ego. – I gdzie masz bryle?

- Przeżytek – mruknął Harry. – Mam soczewki.

Dung pokiwał głową. To by się zgadzało, tylko, co na Merlina Potter robił w tej okolicy? Nie powinno go tu być. Zdecydowanie. To nie było miejsce, dla dzieci. Sfrustrowany mężczyzna nawet nie zauważył, że zaczął mówić na głos.

Harry uśmiechnął się pobłażliwie. Przestał być dzieckiem już w chwili, kiedy opuścił Wężowy Gród.

- Trzeba mieć znajomości, Dung. Poza tym, byłem tu bezpieczny. Skoro nawet Drops nie umiał mnie znaleźć, to znaczy, że mogę tu przebywać.

- Ale dlaczego cię nie widziałem?

- Bo był u nas – wtrąciła Carol. – Reszty nie musisz wiedzieć.

- Dokładnie – przytaknął Harry. – Teraz zabierz mnie do kwatery. Tylko najpierw musimy ustalić, gdzie mnie znalazłeś. Raczej nie powiemy im, że cały czas włóczyłem się po Nokturnie.

- A może powiesz, że byłeś u nas? I tak nikt nie wie, kim są nasi biologiczni rodzice. A ci, którzy byli opiekunami od dawna nie żyją. Poza tym, nawet Dumbledore nie wie, że mieszkaliśmy na Nokturnie.

Vipera zasyczała z aprobatą. Podobał jej się ten pomysł. Z doświadczenia wiedziała, że szczury nie dadzą się złapać Aurorom, a nawet jeśli, to prędzej popełnią samobójstwo niż zdradzą przyjaciół. Co prawda sojusze tutaj były delikatne i niestabilne, ale należało żyć w zgodzie ze wszystkimi.

Dung zastanawiał się, gdzie tak naprawdę przebywał Harry. Wiedział, że dzieciak nie powiedział mu wszystkiego, ale nie wypytywał. Lata życia na Nokturnie nauczyły go, że nie zawsze warto wiedzieć więcej niż inni. Co prawda ciekawość go zżerała, ale starał się nie zadawać głupich pytań. Podejrzewał, że chłopak i tak nic by mu nie powiedział.

Mundungus w ciągu swoich kilkudziesięciu lat życie widział już wiele i wiele słyszał. Niemniej jednak zdziwiła go jedna rzecz. Po Nokturnie poszła plotka, że w Koloseum pojawił się ktoś, kto był w stanie pokonać Nieśmiertelnych, jak ludzie mówili na wilkołacze rodzeństwo. Ponoć byli oni najlepsi i nigdy nie przegrali żadnej walki. Dunga zastanowił fakt, że osobnik, który brał udział w tej walce był łudząca podobny do Pottera.

***

Zdenerwowany Loki stał pod drzwiami zrobionymi ze szczerego złota. Przestępował z nogi na nogę nie mogąc doczekać się audiencji. W tym miejscu był co prawda tylko raz, ale wolał nie wspominać tamtej wizyty.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem nie naoliwionych zawiasów. Loki zastanawiał się, czy często zdarzają się takie przypadki jak on. Nosferatu z ludzką duszą. Ostrożnie przekroczył próg, wiedząc, że pośpiech nie był mile widziany.

Stanął przed wielką ławą, za którą siedziało trzynaście wampirów. Sześć kobiet po prawej i sześciu mężczyzn po lewej, a na środku On. Gladiator nie wiedział kim On był naprawdę. Nie wiedział też, czy to, co o nim mówiono jest prawdą. Ponoć był on najstarszym żyjącym wampirem. Kiedy słyszało się jego archaiczny sposób wyrażania można było w to uwierzyć.

Opuścił głowę i opadł na prawe kolano. Rękę przyłożył do serca i czekał. Nie mógł zaczynać rozmowy, to Trzynastu musiało rozpocząć. Nieposłuszeństwo i nie przestrzeganie rytuałów było karane śmiercią.

- Coś cię trapi, nasz przyjacielu. Twa ludzka dusza szaleje ze strachu, a twe serce rwie się do walki. Cóż spowodowało u ciebie tak wielkie wzburzenie?

Loki uśmiechnął się lekko na dźwięk Jego głosu. Był ciepły i przyjemny, sprawiał wrażenie miłego i sympatycznego, jednak Loki wiedział, że to tylko pozory.

- Masz rację, Panie mój. Ludzie szykują się do wojny. Ministerstwo z Dumbledore’ em na czele szaleje; Ten, Którego Imienia Nie wolno Wymawiać przyczaił się gdzieś, ale jestem pewien, że już niedługo zaatakuje. – Przerwał, żeby zaczerpnąć oddech. – Spotkałem też dziwnego osobnika…

- Wiemy o twoim spotkaniu z człowiekiem – przerwała mu jedna z kobiet.

- Wiemy też, że mówił prawdę. To chłopiec, obdarzony mocą. Chłopiec, który będzie w stanie pokonać tyrana jego własną bronią, ale najpierw będzie musiał zrozumieć, kim on sam jest w tym rozdaniu – odezwał się jeden z mężczyzn.

- Zazwyczaj byliśmy neutralni – podjął On, - ale teraz nadszedł czas zmian. Nasze rumaki pragnął krwi i dostaną ją. Idź, Loki, synu człowieka. Idź do podobnych sobie i pilnuj ich, bowiem my nie mamy tam wpływów. Idź i nie pozwól krzywdzić niewinnych, synu człowieka.

Loki wyszedł. Zastanawiał się, o czym mówiła Trzynastka. Coś czuł, że nadchodzące zmiany będą prawdziwą rewolucją.

***

Mundungus Fletcher z niepokojem spojrzał na swojego towarzysza. Wiedział, że chłopak nie chciał wracać do tego domu, który przywodził na myśl tyle wspomnień. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Harry po miesięcznej nieobecności postanowił wrócić.

- Spokojnie, Dung – mruknął Harry. – Ufam, żiż nie zdradzisz, że na Nokturnie nie bywałem.

- Nie archaizuj – prychnął Kanciarz. – W życiu nie ma nic za darmo.

- Dam ci tysiąc galeonów, jeśli będziesz trzymał mordę na kłódkę.

- Wystarczy, że powiesz mi, gdzie szlajałeś się przez ten miesiąc.

- Tego jednego nie mogę ci dać.

- W takim razie chcę dwa tysiące.

- Tysiąc pięćset i ani knuta więcej.

Dung zastanowił się przez chwilę. Na Nokturnie za wszystko się płaciło, a skoro spotkał Pottera na Nokturnie to mogliby uznać to za transakcję wiązaną. Coś za coś. W tym wypadku milczenie za mieszek złota.

- Umiesz się targować dzieciaku – westchnął teatralnie. – Pary z gęby nie puszczę.

- Trzymam za słowo. Kasę dostaniesz jak tylko załatwię kilka spraw.

Nie czekając na reakcję Dunga wszedł do Kwatery Głównej Zakonu Feniksa. W domu panowała senna cisza. Potter zatrzymał się w korytarzu i poczekał na Kanciarza. Przepuścił go przodem i dopiero potem zrobił kilka kroków na przód. Kiedy ostatni raz Harry patrzył na zegarek dochodziła trzecia po południu, a od tego czasu minęły co najmniej dwie godziny, więc wszyscy powinni tu być. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że była sobota.

Fletcher skierował się do kuchni. Dochodziły stamtąd ciche odgłosy prowadzonej rozmowy. Harry dałby sobie rękę uciąć, że było to zebranie, ale wolał się o to nie zakładać. Równie dobrze mogła to być zwykła kolacja, jedzona w gronie rodziny. W dodatku w pobliżu nigdzie nie widział młodych Weasleyów, którzy przecież nie odpuszczą żadnej okazji, żeby móc coś podsłuchać. Kanciarz otworzył drzwi i wszedł do środka. Kilka kroków za nim powędrował Harry.

Wszyscy natychmiastowo zamilkli. Młodzież rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę gości. Pani i pan Weasley wyciągnęli różdżki, to samo zrobił Alastor.

- Kogoś sprowadził, Dung? – podejrzliwie zapytał były Auror.

- Nie mógł nikogo sprowadzić, bo dom jest pod Fideliusem – mruknął, jakby od niechcenia Harry. – Czyżbyście mnie już nie poznawali? Aż tak się zmieniłem? – zapytał złośliwie.

Ściągnął z głowy kaptur. Oczom zgromadzonych ukazała się przystojna twarz w okrągłych okularach. Harry źle się w nich czuł. Przez ten miesiąc zdążył się przyzwyczaić do noszenia soczewek.

Hermiona pisnęła i skoczyła na Harry’ ego prawie zwalając go z nóg. Wcisnęła głowę w zagłębienie jego szyi i ścisnęła tak mocno, że chłopak syknął z bólu. Tak to jest, kiedy leczy cię pijany uzdrowiciel. Dziewczyna zmarszczyła brwi i odsunęła się od przyjaciela. Wzięła kilka oddechów i zmarszczyła brwi jeszcze bardziej.

- Piłeś – bardziej stwierdziła niż zapytała.

- Świętowaliśmy dorosłość – westchnął. – Wolisz nie wiedzieć – dodał nieco ostrzej, gdy dziewczyna otwierała usta by zadać kolejne pytanie.

Państwo Granger z zainteresowaniem patrzyli, jak jej córka rzuca się temu młodemu mężczyźnie na szyję. Nie wiedzieli kim on był, ale domyślali się, że jest przyjacielem ich córki. Tylko dlaczego Ron, chłopak Hermiony, nie robi żadnych scen? Czyżby znał tego młodzieńca? Przecież dokładnie pamiętali co się stało, gdy tydzień temu do Hermiony przystawiał się jeden z bliźniaków.

Ron przez chwilę siedział nieruchomo, aż w końcu zerwał się i rzucił na czarnowłosego. Nie obchodziło go, co w tej chwili pomyślą państwo Granger. Liczyło się tylko to, że jego przyjacielowi nic się nie stało. Że jest cały i zdrowy, i że stoi tu przed nim.

Ginny poszła w ślady brata. To samo zrobiła pani Weasley. Obie cieszyły się, że chłopakowi nic nie jest.

Gdy wszyscy oderwali się od niego chłopak wziął kilka głębokich oddechów. Rozmasował sobie żebra i starając się nie krzywić usiadł przy stole. Spojrzał po twarzach zgromadzonych i odezwał się cichym, zmęczonym głosem.

- Wróciłem tylko po to, żeby zrobić licencję na aportację i odebrać akt własności placu w Dolinie Godryka. Gdzie są bliźniaki? Mam do nich sprawę.

- Pracują w sklepie – odpowiedziała pani Weasley. – Udoskonalają jakieś swoje wynalazki.

Na kilka minut zaległa cisza. Nikt nie wiedział, co mógłby powiedzieć.

- Zjesz coś, Harry? Właśnie miałam szykować kolację – zapytała pani Weasley.

- Z chęcią – odpowiedział z uśmiechem Harry.

Alastor cały czas patrzył na chłopaka. Były auror wiedział, że dzieciak skrywa wiele tajemnic, a on, jako jeden z najlepszych aurorów musiał się tego dowiedzieć.

Po kolacji Harry został zaciągnięty do pokoju Rona. Wszyscy koniecznie chcieli wiedzieć, gdzie chłopak przebywał przez ostatni miesiąc. Harry jedynie uśmiechał się delikatnie. Co chwilę jego oczy błyskały rozbawieniem, kiedy słuchał komentarzy Vipery.

- Przygotowywałem się do zawodów – westchnął Harry. – Więcej wiedzieć nie musicie, a nawet nie powinniście. Teraz dajcie mi spokój, chciałbym się wyspać.

Ron, Ginny i Hermiona wymienili między sobą zaniepokojone spojrzenia, ale opuścili pokój. Chłopak zatrzymał się przed drzwiami i przyłożył ucho do ich powierzchni. Usłyszał jedynie niezrozumiały syk.
Carmen Black (18:55)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 18:01, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 7/ Przysięga (część 2)

Zaloguj się

E-mail
OnetHasło
Niepoprawne dane


Objaśnienia
Loguj się bezpiecznie Zapomniałem hasła
Anuluj

Albus Dumbledore siedział w salonie swojego domu. Pomieszczenie to urządzone było w archaicznym stylu. Na ścianach wisiały ciężkie, ręcznie tkane gobeliny, a na podłodze rozłożony był czerwony dywan. Okna zasłonięto bordowymi zasłonami. Na środku sufitu wisiał duży, złoty żyrandol. Meble zrobione były z mahoniu.

Jego rozmyślania przerwało pojawienie się w kominku głowy Alastora.

- Wrócił.

Auror powiedział tylko jedno słowo, ale Dumbledore wszystko zrozumiał.

Wstał z zajmowanego przez siebie fotela. Spojrzał na zegar. Dochodziła siódma. Zgasił ogień płonący w kominku i zdeportował się z cichym trzaskiem.

Wylądował w ciasnym zaułku nieopodal Grimmuald Place. Rozejrzał się dookoła. W stercie śmieci leżał pijany mężczyzna, który patrzył na Dumbledore’ a bezmyślnym wzrokiem. Albus zignorował go. Przypuszczał, że człowiek ten jest tak bardzo pijany, że jego nagłe pojawienie się zostanie uznane za kolejny wymysł zmęczonego umysłu.

Przeszedł kilkadziesiąt metrów dzielące go od domu numer dwanaście. Wszedł do środka i skierował swe kroki do kuchni. Przywitał się z wszystkimi obecnymi i pytającym wzrokiem spojrzał na Alastora.

- Jest na górze. Młodzi Weasley’ owie i panna Granger są razem z nim.

- Zauważyliście jakieś niepokojące zmiany? – zapytał Albus.

- Prócz tego, ze śmierdział jak cysterna wódki? – zapytał retorycznie Moody. – I jeszcze to, że przypałętał się do Dunga na Nokturnie. Poza tym nic.

Albus opadł na krzesło i schował twarz w dłoniach. Stracił chłopaka, ale może istniała jeszcze szansa na jego odzyskanie? Może jeśli?… Tak to chyba dobry pomysł. Musi tylko zwołać wszystkich członków Zakonu. Szybko wydał odpowiednie dyspozycje. W tym czasie na dół zdążyła zejść młodzież.

Godzinę później wszyscy Zakonnicy siedzieli w salonie i z napięciem patrzyli na dyrektora. Przyszła nawet Tonks z Billym, ale chłopiec usnął i teraz leżał na sofie z głową na kolanach Aurorki.

Ron wszedł do pomieszczenia. Był blady i trzęsły mu się ręce.

- Ja tam nie pójdę – wyjąkał. – On mnie chciał zabić!

Charlie westchnął teatralnie. Jego najmłodszy brat zawsze lubił przesadzać. Rudowłosy wstał i opuścił pokój. Wszedł po schodach i stanął przed drzwiami prowadzącymi do pokoju Rona, w którym obecnie rezydował Harry. Wziął kilka głębszych oddechów. Jeśli to, co mówił Dung było prawdą, to Weasley wolał nie ryzykować własnej głowy.

Ostrożnie przekroczył próg sypialni i zatrzymał się tuż przy drzwiach. Harry leżał na łóżku. Mężczyzna podsunął sobie krzesło i usiadł tuż przy drzwiach. Przez chwilę przyglądał się chłopakowi, ale nie zauważył niczego podejrzanego. Może prócz tego, że chłopak miał na sobie ubranie.

Vipera cały czas obserwowała drzwi. To ona ostrzegła Pottera przed zbliżającym się Ronem. Teraz również zasyczała cicho mówiąc Harry’ emu, że przy drzwiach siedzi kolejny rudzielec.

Harry otworzył oczy i dyskretnie rozejrzał się na boki. Charlie.

- Cześć Charlie – mruknął siadając na łóżku. – Chciałeś coś?

Smoker obrzucił chłopaka zaciekawionym spojrzeniem. Widać było, że Harry dużo czasu spędził ćwicząc. Gdyby Charlie był dziewczyną zapewne uważałby Pottera za ósmy cud świata.

- Dumbledore przyszedł. Chciałby z tobą porozmawiać. To chyba coś ważnego, bo wezwał wszystkich Zakonników.

Harry wymamrotał coś niewyraźnie. Wstając zachwiał się lekko. Szybko jednak złapał równowagę i uśmiechnął się do rudzielca.

Mężczyzna przepuścił chłopaka, a sam poszedł za nim. Dopiero teraz zauważył, że z cholewy lewego buta wystaje rękojeść noża lub sztyletu. Również bluza chłopaka układała się w taki sposób, jakby coś podłużnego było przełożone przez plecy. Charlie wolał nie pytać, co chłopak robił przez ostatni miesiąc. Czuł jednak, że Dumbledore nie odpuści i koniecznie będzie chciał dowiedzieć się wszystkiego.

Weszli do salonu. Harry skinął wszystkim i usiadł na jedynym wolnym fotelu. Po jego lewej siedział Snape, a po prawej rozsiadł się Dung.

Dumbledore przez chwilę milczał. Uważnie przyglądał się Harry’ emu, ale chłopak sprawiał wrażenie znudzonego.

- Chciałbym wszystkim coś zakomunikować. Jak widzicie, Harry wrócił. Cieszę się z tego ogromnie.

Od strony Harry’ ego dało się słyszeć ciche prychnięcie, szybko zamaskowane kaszlem.

- Chciałbym dowiedzieć się, gdzie Harry przebywał. Czy mógłbyś nam to powiedzieć?

- U znajomych – odpowiedział natychmiast Harry. Dominik i Carol, bliźniaki. W tym roku skończyli Hogwart. Gryfoni.

Albus skinął głową. Nie podobało mu się, że Harry przebywał u nieznanych mu praktycznie ludzi, którzy wzięli sobie za cel dorównać bliźniakom Weasley. Nie mógł jednak nic zrobić, bo te dzieciaki nie były notowane, a Harry’ emu najwyraźniej odpowiadało ich towarzystwo.

- Chciałbym ci życzyć Harry wszystkiego najlepszego z okazji siedemnastych urodzin – powiedział Dumbledore. Dobrotliwy uśmiech nie schodził z jego twarzy, a w oczach dało się zaobserwować wesołe ogniki.

Harry pokiwał głową, ale nie odwzajemnił uśmiechu.

- Zdaje się, że miał pan coś ważnego do przekazania – przypomniał.

- A tak, tak, oczywiście – mruknął Dumbledore. – Udało nam się znaleźć testament Syriusza, a właściwie to on nas znalazł.

Harry spojrzał na mężczyznę z zainteresowaniem. Oparł łokcie na kolanach.

Zgodnie z ostatnią wolą Syriusza dom przy Grimmuald Place 12 miał należeć do Harry'’ego i Remusa. Tak samo jak skrytka w banku Gingota, która miała zostać podzielona pomiędzy rzeczoną dwójkę. Motocykl, którym aktualnie zajmował się Hagrid miał zostać przekazany Harry’ emu. To wszystko.

Potter skinął głową i wstał. Spojrzał po wszystkich zgromadzonych. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Zapadał zmierzch. Sąsiedzi zaganiali dzieci do domu, bezpański pies grzebał w śmietniku.

- Tylko tyle zostaje po człowieku? – zapytał cicho. – Kreska między datą narodzin i datą śmierci, kawałek pergaminu, na którym zapisało się swój majątek?

- Są jeszcze wspomnienia – wtrącił pan Granger.

- Wspomnienia z czasem blakną. Zacierają się i my nic na to nie możemy poradzić. Teraz pamiętamy, a co będzie za dziesięć, dwadzieścia lat? Czy nasz dzieci będą znały naszą historię?

Chłopak nie oczekiwał odpowiedzi. Cały czas patrzył na czarnego, wychudzonego wilczura, który z rozpaczą próbował zdobyć coś do jedzenia.

Vipera syknęła cicho. Nie pocieszała Harry’ ego. Nie była najlepsza w te klocki.

- Nie chcę jego pieniędzy. Zrzekam się ich na rzecz Arthura Weasleya. – Milczał przez kilka minut. – Dom. Dom jest tam gdzie serce twe, czyli tu. Chciałbym jednak zobaczyć Dolinę Godryka.

- Zabiorę cię tam – obiecał Lupin. – Jutro.

Harry skinął. Z opuszczoną głową wyszedł z pomieszczenia i poszedł do pokoju, w którym aktualnie rezydował Hardodziób. Ukłonił się. Zwierzę przez chwilę przyglądało mu się z zainteresowaniem, aż w końcu ugięło przednie nogi. Harry odetchnął i podszedł do hipogryfa. Podrapał go po łbie i usiadł pod ścianą.

Po jego policzkach spływały wielkie łzy. Myślał, że już się z tego wyleczył. Myślał, że już nie będzie płakać na każdą wzmiankę o rodzicach i Syriuszu, ale wystarczył jeden pergamin zapisany drobnym pismem Łapy, żeby chłopak się rozkleił.

- Płacz – syknęła Vipera. – Czasami dobrze jest wylać z siebie smutki. Krzycz, jeśli musisz. Niech złość znajdzie ujście.

I Harry krzyczał. Krzyczał tak, jak jeszcze nigdy w życiu. W krzyku tym zawarta była cała jego rozpacz i złość. Wszystkie uczucia, jakie do tej pory nim targały, a które w sobie dusił.

Hardodziób jakby wiedział, o co chłopakowi chodzi. Dołączył się do tego śpiewu potępionych. Kopytami bił o ziemię, skrzydła wściekle machały tłukąc o ściany.

Obaj tęsknili za czymś, czego już nigdy nie mieli zobaczyć. Obaj pragnęli zemsty. Teraz nie było tu człowieka i zwierzęcia. Były tylko dwie, pogrążone w smutku, rozszalałe żądzą zemsty bestie.

Harry opadł na kolana i zapłakał. Wtulił się w pióra hipogryfa i przymknął oczy. Spod jego powiek ciągle wypływały łzy, ale teraz już się nimi nie przejmował. Pozwalał im cieknąć. Yennefer miała racje. Tamowane emocje potrafiły niszczyć bardziej niż cokolwiek innego.

Nie obchodziło go, że na dole słyszeli jego wrzask.

Pani Weasley z niepokojem spojrzała na drzwi, za którymi kilka sekund wcześniej zniknął Harry.

- Nic mu nie będzie – powiedział spokojnie Cherlie. – Pozłości się i przestanie.

Severus obserwował wszystko spod opuszczonych powiek. Dla postronnego obserwatora wyglądał, jakby zapadł w drzemkę, ale tutaj nikt tak nie sądził. Snape zastanawiał się, czy Potter nie kłamał. Kiedy zauważył rękojeść baselarda miał już mgliste podejrzenia, co do towarzystwa, w jakim obracał się Potter. Teraz, kiedy chłopak zaczął wyć jak potępieniec rodem z mugolskiego horroru Mistrz Eliksirów miał już pewność. Chłopak przebywał w towarzystwie wampirów, albo przynajmniej półwampirów i na pewno bywał na Nokturnie. Tylko nokturniarze i krwiopijcy potrafili wyć, żeby usunąć nadmiar emocji.

Swoje spostrzeżenia zachował dla siebie. Chłopak nie był już tym samym irytującym dzieciakiem co rok, albo nawet kilka miesięcy temu. Teraz przeżył zbyt dużo w za krótkim czasie. Z zagubionego dziecka zmienił się w bezlitosnego i pewnego siebie wojownika. Snape widział to po sposobie w jaki dzieciak się poruszał, po błysku w oku. Wszystko to tworzyło jasny i klarowny obraz, którego Dumbledore ciągle nie chciał dostrzec.

Czuł na sobie spojrzenia dwóch najstarszych synów Molly i Arthura. Nawet Fletcher na niego patrzył. Mężczyzna wstał.

- Wracam do domu, lepiej, żeby młody Malfoy nie wiedział, że nie było mnie w gabinecie – mruknął.

Kątem oka zauważył, że podąża za nim dwójka rudzielców i Kanciarz. Ten ostatni miał cos załatwić, Bill niby to przez przypadek przypomniał sobie o randce z Fleur, a Charlie miał dać Severusowi krew Rogogona Węgierskiego, którą trzymał w swoim kufrze i zawsze zapominał oddać Mistrzowi Eliksirów.

Zatrzymali się w kuchni, tuż przy kominku. Severus machnął kilka razy różdżką. Lepiej, żeby nikt ich nie podsłuchał.

- On wcale nie był u swoich znajomych, mam rację Fletcher? – zapytał ostro.

- Nie wiem. Przyplątał się dzisiaj w towarzystwie dwóch szczurów. Co robił i gdzie był wcześniej nie mam pojęcia.

- A skąd zdobył sztylet, wysadzany rubinami i zrobiony ze srebra? Takie coś kosztuje majątek! –wytknął Charlie.

- To baselard – wyjaśnił Snape. – To stara szkoła, teraz już się takich nie robi. Potter dostał to od kogoś, kto ma władzę i stać go na takie zabawki. Ewentualnie przechodził z pokolenia na pokolenia, a teraz ten ktoś nie ma własnego potomka.

- Skąd tak dużo o tym wesz? – zainteresował się Bill.

- W rodzinach arystokratycznych ojciec przekazuje swojemu najstarszemu synowi sztylet lub miecz rodowy. Jeśli syna nie ma, to daje go mężowi najstarszej córki. Jeśli jednak dzieci w ogóle nie ma, a nie chce, żeby głową rodziny zostało któreś z jego rodzeństwa, lub gdy rodzeństwa nie ma, wtedy może wybrać osobę, która stanie się głową rodziny – wyjaśnił.

- Więc Harry stał się głową rodziny? – z błyskiem w oku zapytał smoker.

- Niekoniecznie. Ten sztylet mógł być po prostu wyrazem przyjaźni lub wdzięczności.

Snape rzucił w kominek trochę proszku Fiuu i po chwili znikał w kłębach zielonego ognia i dymu. Po chwili to samo zrobił Bill. Dung uścisnął dłoń Charlie’ ego i również zniknął. Rudzielec westchnął, zdjął rzucone przez Severusa zaklęcia i skierował się do swojej sypialni.

***

W nocy dom wydawał się jeszcze większy i bardziej mroczny niż za dnia. Mimo iż ludzie z Zakonu odnowili go, to jednak ciągle wyczuwało się tutaj czarną magię. Sączyła się ona z wszystkiego, nawet z talerza, na którym Yennefer jadła spóźnioną kolację, lub raczej wczesne śniadanie.

Dochodziła trzecia w nocy i kobieta wiedziała, że teraz nikt raczej w domu się nie zjawi, a ona musiała coś zjeść. Żołądek już wcześniej zacisnął jej się do tego stopnia, że miała wrażenie, jakby go tam w ogóle nie było.

Zaklęciem wyczyściła talerz i włożyła go do szafki. Kobieta rozejrzała się, krzywiąc przy tym niemiłosiernie. Jako Malfoy była przyzwyczajona do luksusu i przepychu, ale wystrój tego pomieszczenia był… tandetny. Inaczej nie dało się tego określić. Już chyba wolałaby odrażającą biel mieszkania Lucjusza, czy bury wygląd lochów Lorda. A tutaj? Złoto i czerwień w ilościach hurtowych. Koszmar.

Wyszła z kuchni i idąc do pokoju Dzióbka zastanawiała się, czy Harry dałby się namówić na zmianę wystroju. Przypuszczała, że gdyby użyła Magii Słów mogłaby osiągnąć wszystko, ale ten dom nie był jej i ona nie miała żadnego wpływu jego wygląd. Mogła mieć tylko nadzieję, że Harry’ emu również się tu nie podoba.

Cicho otworzyła drzwi i wślizgnęła się do pomieszczenia. Ukłoniła się przed hipogryfem. Zamieniła się w żmiję i podpełzła do Harry’ ego. Owinęła się wokół jego nadgarstka.

Ciekawe co powiedziałaby na to dziewczyna Harry’ ego, albo jej ojciec. Przecież, jakby na to nie patrzeć, spali ze sobą. Miała ochotę zachichotać, ale wydobył się z niej jedynie syk. Draco zapewne wygarnąłby Potterowi, że ten sypia ze zwierzętami. Dlatego lepiej, żeby Draco się o tym nigdy nie dowiedział.

***

Harry’ ego obudziły promienie porannego słońca. Nieprzytomnie rozejrzał się dookoła. A tak, pokój Hardodzioba. Powoli zaczął sobie wszystko przypominać.

Vipera syknęła. Chłopak spojrzał na nią i powoli wyjął różdżkę. Machnął nią kilka razy nad żmiją, mrucząc przy tym kolejne inkantacje. Zaklęcie niewidzialności połączone z zaklęciem kameleona, a do tego kilka tarcz. Nie chciał, żeby Viperze coś się stało.

Wstał na nogi. Przeciągnął się z chrzęstem kości.

- Starość nie radość – mruknął ironicznie.

Podrapał Hardodzioba i wyszedł z pokoju. Na palcach wszedł do pokoju zajmowanego przez Rona. Chwycił swój plecak i poszedł do łazienki. Zastanawiał się, która może być godzina. Na pewno było wcześnie, bo jeszcze nikt się tu nie krzątał.

Po wykonaniu porannej toalety i założeniu czystych ubrań poszedł do kuchni. Zrobił sobie lekkie śniadanie i zaczął prowadzić cichą pogawędkę z Viperą. Przyznał jej rację, co do wystroju tutejszego wnętrza. W niedalekiej przyszłości będą musieli się tym zająć.

Skończył jeść, pozmywał po sobie. Z góry zaczęły dochodzić dźwięki, które świadczyły o tym, że domownicy zaczęli się budzić. Harry wstał z krzesła i przeszedł do salonu. Wyciągnął z biblioteczki pierwszą z brzegu książkę. Była o eliksirach, ale chłopak się tym nie przejmował. Skrzywił się, kiedy zobaczył opisy tego, co powodują poszczególne specyfiki. Mimo to nie odłożył książki.

Godzinę później chłopak znowu zawitał w kuchni. Spojrzał na Lupina, który skinął głową. Chłopak wyszedł przed dom. Yennefer przybrała postać człowieka.

- Muszę iść do mieszkania. Trzeba nakarmić Avadę. Skontaktuję się z Louisem, powiem mu, żeby zamieszkał w naszym mieszkanku i zajął się strażniczką. Spotkamy się tutaj za pięć godzin. Jeśli trzeba to ciągaj Lupina po mugolskich sklepach, ale nie wracajcie wcześniej. Jasne?

Pokiwał głową patrząc, jak kobieta wskakuje do błędnego rycerza.

Po chwili dołączył do niego Lupin. Weszli do jakiejś ciemnej uliczki. Chwycili za świstoklik i zniknęli rozpływając się w mroku.

Harry rozglądał się dookoła. Stali na wzgórzu otoczonym wiekowymi drzewami. Przed sobą widział porośnięte mchem i trawą ruiny. Jego dom. Tak, to musiał być jego dom. Zrobił kilka kroków w przód i zatrzymał się przed niskim, niegdyś białym płotkiem. Pytająco spojrzał na Lupina.

Mężczyzna uśmiechnął się niepewnie.

- Rozejrzyj się, jeśli chcesz. Potem pójdziemy na cmentarz. Będę na ciebie czekał w Złotym Gryfie. Wystarczy, że pójdziesz prosto tą ścieżką. To niedaleko. Jeśli będą jakieś kłopoty, to tu masz świstoklik. Aktywuje się na hasło, które jest pseudonimem twojego ojca.

Mężczyzna oddalił się. Chłopak przez chwilę stał niezdecydowany, aż po kilku minutach raźnym krokiem ruszył przed siebie. Co chwilę zatrzymywał się, mrucząc do siebie niewyraźne słowa.

Zatrzymał się przy miejscu, które było najmniej zniszczone. Zapewne wcześniej był tu salon, bo przy północnym fragmencie ściany stał kominek, a raczej jego resztki. Chłopak dotknął zmurszałych kamieni.

Przez jego umysł zaczynała przepływać fala wspomnień.

Widział swoją matkę pospiesznie chowającą prezenty pod choinką.

Widział Lunatyka siedzącego na kanapie i z rozbawioną miną patrzącego na Syriusza, który próbował uspokoić małego, płaczącego chłopca.

Widział swojego ojca, który z miną znawcy zmieniał mu pieluszkę.

Widział kobietę bardzo podobną do Mary i Alisson. Trzymała na rękach brązowowłosą dziewczynkę i starała się nie dopuścić jej do kojca, w którym bawił się czarnowłosy chłopczyk.

Harry otrząsnął się z odrętwienia. Tą kobietą z całą pewnością była Anabelle, matka jego dziewczyny. A ta mała… to pewnie Sagitta, starsza siostra Mary.

Słońce zaczęło mocno przygrzewać, kiedy chłopak zaczął schodzić ze wzgórza. Podniósł głowę, ale zaraz ją opuścił, oślepiony promieniami. Zatrzymał się tuż przed wejściem do wioski. Rozejrzał się dookoła, ale nigdzie nie widział tawerny, w której miał zatrzymać się Lupin.

Powolnym krokiem ruszył przed siebie, chcąc zapamiętać jak najwięcej. Nie wiedział, jak duża była wieś, ale na pewno mieściła się ona w dolinie. Miejscowość wyglądała jakby czas dawno się w niej zatrzymał. Domki były małe, przeważnie pomalowane na biało z niebieskimi okiennicami. Wszędzie było dużo drzew i kwiatów. Droga wyłożona była kocimi łbami. Harry stwierdził, że to bardzo urokliwe miejsce.

Kroczył główną ulicą, która nazywała się Różaną Aleją, jak wyczytał z tabliczki przybitej do jednego z płotów. Nazwa była adekwatna do wystroju i atmosfery. Po dziesięciu minutach dotarł do tawerny. Złoty Gryf był miejscem spotkań mieszkańców Doliny, ale teraz tylko kilka stolików było zajętych. Harry odszukał wzrokiem Lupina i dosiadł się do niego.

Potter, który miał na sobie koszulkę z krótkim rękawem i jasne dżinsy wyglądał dość dziwacznie, w towarzystwie starszego mężczyzny ubranego w połatany garnitur. Chłopak jeszcze bardziej naciągnął na czoło czapkę z daszkiem, zauważając, że ludzie zaczynają mu się przyglądać.

- Niech mi pan powie coś o Dolinie – poprosił.

Lupin przez chwilę milczał. Nie znał historii tej miejscowości, ale jednego był pewien. To Godryk Gryffindor znalazł to miejsce i postanowił wybudować tu swój dom. Obłożył to miejsce potężnymi czarami, tak, że tylko ktoś o dobrym sercu lub spokrewniony z nim mógł tutaj wejść. Mieszkali tu zarówno czarodzieje, jak i mugole. Żyli w symbiozie, doskonale zdając sobie sprawę ze swojego istnienia. Czasami magomedyk musiał leczyć mugola, a czasami mugolski lekarz czarodzieja. W ten sposób maksymalnie wykorzystywali swoje umiejętności.

Była tu szkoła, posterunek policji, w którym urzędowało również trzech Aurorów i niewielki kościółek, za którym był cmentarz. Nie było szpitala, ale w skrajnych przypadkach proszono o pomoc kobietę mieszkającą w lesie. Nikt tak naprawdę nie wiedział, kim ona jest, ani skąd się wzięła, ale leczyć umiała.

Wypili po kuflu kremowego piwa i dopiero wtedy ruszyli na cmentarz. Przez całą drogę się nie odzywali.

Harry został sam przy pomniku rodziców. Uśmiechał się smutno na widok zbolałej miny Lupina. On stracił już dwoje ludzi, którzy byli jego najlepszymi przyjaciółmi. Chłopak wolał nie wspominać Glizdogona, choć ostatnimi czasy zauważył, że Szczur był jakiś dziwny. Zwłaszcza w stosunku do niego.

Beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w grób. Kamień pokryty był zielonkawym nalotem. W skrzydłach anioła stojącego nad pomnikiem brakowało kilku piór. Litery na płycie nagrobnej, niegdyś pozłacane teraz przedstawiały sobą tragiczny widok. Skorodowały już dawno i teraz rdzawe łzy spływały po kamieniu.

Chłopak zastanawiał się, czy ktokolwiek odwiedzał to miejsce, od momentu, w którym Potterowie na wieki spoczęli w ziemi. Wątpił w to. Lunatyk źle się tutaj czuł. Harry widział to w jego oczach. Nie dziwił mu się. Gdyby to on musiał pochować najlepszych przyjaciół też by się tak zachowywał.

Chłopak zdawał sobie sprawę, że jemu było łatwiej. Nie znał Lily i Jamesa. Zdjęcia, czy rozmowy prowadzone z pamiętnikiem Lisicy nie mogły wystarczyć, żeby dokładnie poznać człowieka. Te rzeczy jedynie rysowały obraz, ale nie były dokładnym odzwierciedleniem. Nie mogły zastąpić rodziców, czy najlepszego przyjaciela.

Chłopak opadł na kolana i zapatrzył się w kamienne oczy anioła. Zdawało mu się, że poruszyły się lekko, zmieniając barwę na żółtą. To tylko przywidzenie – powtarzał sobie w duchu – tylko przywidzenie. Przetarł ręką litery, z trudem odczytując napis.

Lily Ann Evans – Potter

James Harold Potter

Requiescat in pace*

Nie było nic więcej. Tylko imiona i nazwisko. Nikt nie pofatygował się, żeby dołożyć datę narodzin i śmierci. Chłopak uśmiechnął się smutno. Życie trwało tyle, ile kreska między dwiema datami. Może to i lepiej, że tutaj ich nie było? Przynajmniej nie raził tak fakt, że ta dwójka zginęła w tak młodym wieku. Po policzku Harry’ ego spłynęła samotna łza. Jemu samemu nie będzie dane żyć nawet tak krótko.

Z cholewy buta wyciągnął sztylet, który Ginger nazywała Lucyferem. Niosący Światło. Chłopak wiedział, dlaczego baselard nosił takie, a nie inne imię. Sztylet był tak zaczarowany, że gdy ktoś potrzebował światła rozjaśniał się bladym, błękitnawym blaskiem.

Przez chwilę patrzył, jak promienie słońca odbijają się w rubinach, jak tańczą na ostrzu. Teraz Lucyfer wydawał się jeszcze piękniejszy niż zwykle.

Zacisnął lewą dłoń na ostrzu. Pociągnął sztylet w dół, krzywiąc się przy tym z bólu. Patrzył, jak krople krwi spadały na kamień nagrobny.

- Ja, Harry James Potter przysięgam, że pomszczę ciebie, matko moja, Lily Ann Evans – Potter i ciebie ojcze mój Jamesie Haroldzie Potterze. Zrobię to, nawet, jeśli miałaby to być ostatnia rzecz w moim życiu. Choćby gwiazdy miały zgasnąć, a księżyc spłynąć krwią, nie cofnę się.

W milczeniu patrzył, jak czerwona ciecz zbiera się w zagłębieniach i nierównościach. Odwrócił się na pięcie i podszedł do Lupina.

***

Kobieta ubrana w stare łachmany obserwowała młodzieńca już od chwili, kiedy zszedł z Przeklętego Wzgórza. Gdy po dłoni chłopaka popłynęła krew wypuściła ze świstem powietrze. Stała nieruchomo patrząc na czarnowłosego chłopaka. Wszystkimi swoimi zmysłami czuła magię przepływającą przez nagrzane powietrze, a swoje źródło mającą w ciele młodzieńca.

- Nawet nie wiesz, w co się wpakowałeś, chłopcze – wymamrotała. – Przysięga musi zostać dotrzymana. Vendetta będzie zbierała swe żniwo, aż nie będzie syta i napełniona. Uważaj na siebie, chłopcze, bo możesz stać się taki, jak ten, na którego polujesz.

Odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę swojego domku.

***

Lupin czekał na niego przy wejściu do zamkniętego teraz kościoła. Mężczyzna w milczeniu patrzył, jak syn jego najlepszych przyjaciół podchodzi do niego i spogląda z wyczekiwaniem. Czas wracać, do ich własnego domu. Wyciągnął z kieszeni świstoklik. Przytknął do niego różdżkę, teraz trzeba tylko czekać na jego aktywację.

- Remus? – zapytał nagle Harrry.

- Tak? Coś się stało? – zaniepokoił się ostatni z Huncwotów.

- Nie, nic. Tylko zastanawiał się, czy mógłbym zająć dla siebie jeden z pokoi w Kwaterze? Źle się czuje, kiedy ktoś leży niedaleko mnie.

- Jasne – odparł nieco zdziwiony takim pytaniem Lunatyk. – Przecież to twój dom. Możesz w nim zmieniać, co ci się tylko podoba.

Harry uśmiechnął się delikatnie. Właśnie takie pozwolenie było mu bardzo potrzebne i już on się postara, żeby Grimmuald Place 12 przestało wyglądać jak kwatera tajnego stowarzyszenia, a zaczęło przypominać dom mieszkalny.

Zniknęli.

Harry rozejrzał się po zaułku. No tak. Na dom były rzucone potężne zaklęcia antydeportacyjne, więc nawet świstoklik by tam nie zadziałał. Rękę włożył do kieszeni, żeby Lunatyk nie zobaczył krwi. Poczuł, jak na jego kostce coś się owija. Spojrzał w tamtą stronę, ale niczego nie zauważył. Uspokoił się, kiedy usłyszał syk Vipery, narzekającej na ten niewygodny środek transportu.

Weszli do domu. Chłopak ignorując wszystko i wszystkich usiadł przy kuchennym stole i tępo wpatrzył się w ścianę. Złożył przysięgę i przypieczętował ją własną krwią. Teraz nie może się już wycofać.

Jego ubranie powoli przesiąkało posoką. Kilka kropel spadło na podłogę. Nie obchodziło go to. Uśmiechnął się delikatnie. O tak. Właśnie zapoczątkował coś, co nie poprzestanie dopóki się nie naje. Machina wojny ruszyła, nic nie było w stanie jej powstrzymać. Akcji zawsze towarzyszy reakcja.

Hermiona wypuściła wstrzymywane powietrze. Z przerażeniem spojrzała na lewą kieszeń w bluzie Harry’ ego. Była mokra, a na podłodze utworzyła się mała kałuża czerwonej cieczy.

Ron podążył za spojrzeniem dziewczyny.

- Mamo!

Molly szybko oderwała się od obierania ziemniaków na obiad. Jej najmłodszy syn bardzo rzadko wołał ją tak roztrzęsionym głosem. Podeszła do rudzielca i jego dziewczyny. Spojrzała na to, co wskazywał palec chłopaka. Zachwiała się niebezpiecznie.

- Remusie, sprowadź Severusa. Powiedz, żeby przyniósł jakieś eliksiry tamujące krew. Pospiesz się.

Jej głos był roztrzęsiony, ale starała się zachować pozory spokoju. Nie wiedziała, co się stało. Harry, ten mały chłopiec, który jeszcze kilka lat temu był zagubiony teraz wydawał jej się czymś tak odległym jak zeszłoroczny śnieg. Harry nie był już dzieckiem, a ona czuła się jakby właśnie straciła swojego syna. Harry, jej mały Harry…

Kobieta opadła na kolana zanosząc się płaczem. Nie chciała utrzymywać maski obojętności. Możliwe, że Harry się wykrwawi, a ona… ona nie wiedziałaby co zrobić, gdyby ten chłopiec nie przeżył.

Harry spojrzał na płaczącą kobietę. Pani Weasley zawsze reagowała zbyt emocjonalnie. Przywiązywała zbyt wielką wagę do błahych spraw, a przecież życie to nie tylko ładny dom. To przede wszystkim szkoła przetrwania, próba charakterów.

Wstał i uklęknął przed kobietą. Palcem starł łzy z jej policzków. Teraz był pewny tylko jednego. Jak najszybciej musi pokonać Gada. Nie wybaczyłby sobie, gdyby któreś z jego przyjaciół straciło życie lub rodzinę.

- Niech się pani nie martwi – wyszeptał. – Wszystko będzie dobrze. Musi być.

Kobieta jeszcze bardziej zalała się łzami. Do czego to doszło, żeby to dziecko ją pocieszało. Nie, już nie dziecko, skarciła się w myślach. Harry już dawno przestał być dzieckiem, a ona usilnie starała się tego nie zauważać.

Harry był przystojnym młodzieńcem, za którym niejedna dziewczyna skoczyłaby w ogień. Miał potargane włosy, sięgające ramion i teraz związane w kucyk. Na czole miał przewiązaną czerwoną bandamę w dziwaczny sposób kontrastującą z niesamowitą zielenią jego oczu.

Do kuchni wszedł Snape. Widać było, że jest zdenerwowany, ale nie z powodu rozgrywającej się tutaj sceny. Skinął na Remusa, który odciągnął zapłakaną Molly od ciągle klęczącego chłopaka. Severus podał jej eliksir uspokajający i Ronowi oraz Hermionie kazał wyprowadzić ją z kuchni. Bez sprzeciwu spełnili polecenie.

Mistrz Eliksirów podszedł do chłopaka, który zdążył już z powrotem zająć krzesło.

- Ręka – warknął.

Harry spojrzał na niego przeciągle. Miał zamglone oczy. Westchnął, wyciągając dłoń z kieszeni i kładąc ją na stole. Snape obejrzał ją z każdej możliwej strony. Polał ją zwykłą wodą utlenioną. Twarz chłopaka stężała, ale nie wydobył się z niego żaden dźwięk. Severus odczekał kilka minut, aż specyfik zrobi swoje i odkazi ranę. Potem sięgnął po kolejną buteleczkę. Tym razem eliksir bezkrwawy. Harry wypił go bez sprzeciwu. Jednak gdy Snape zamierzał posmarować jego dłoń jakąś zieloną mazią wyrwał ją z silnego uścisku mężczyzny.

- Nie – syknął.

- Będą blizny – zdziwił się Remus, który cały czas stał oparty o drzwi. – Czemu nie chcesz się ich pozbyć?

- Żebym nie zapomniał – powiedział po prostu Harry. Wyjął różdżkę i machnął nią kilka razy. – Ferula – mruknął.

Jego rękę sprawnie owinęły bandaże. Nie czekając na reakcję mężczyzn wstał i wyszedł z kuchni. Skierował się do pokoju Hardodzioba. Na razie tylko tam mógł w spokoju pomyśleć.

Lupin niepewnie spojrzał na Snape’ a.

Czarnowłosy nie patrzył na niego. Miał zmarszczone brwi i wzrok utkwiony w krwi, która zdążyła już zaschnąć na podłodze. Takie same słowa słyszał od niej, kiedy próbował pozbyć się paskudnych szram z jej rąk. Nie chciała tego, twierdząc, że to będzie przypominało jej o obietnicy, jaką złożyła sama przed sobą.

- Głupi dzieciak – wymamrotał. – Naprawdę bardzo głupi dzieciak.

Nie wiadomo było o kim tak naprawdę mówił. Wstał i mruknąwszy ciche do widzenia wyszedł przed dom by zdeportować się z cichym trzaskiem.

Lupin usiadł przy stole. Machnął różdżką mrucząc pod nosem inkantację. Sprzątnął ślady krwi i zastanowił się, co też Harry przysiągł na swoją krew.

Molly leżała na łóżku. Jedną ręką obejmowała Ginny, a druga spoczywała na kolanie Rona. Przy drzwiach stali państwo Granger z córką. Grangerowie nie znali Harry’ ego, ale wiedzieli, że nie był to już chłopiec. Teraz był młodym mężczyzną. Wiedzieli też, że to z jego powodu pani Weasley przeszła załamanie.


ROZDZIAŁ 8/ Jak kameleon (cz. 1)

Zaloguj się

E-mail
OnetHasło
Niepoprawne dane


Objaśnienia
Loguj się bezpiecznie Zapomniałem hasła
Anuluj

No i cóż. Rozdział jest, a właściwie tylko pierwsza jego część. Następna prawdopodobnie za tydzień, albo nawet już jutro, jeśli się wyrobię.



Co do kolejnego rozdziału. W najbliższym czasie się go nie spodziewajcie. Nie mam czasu. Już na poniedziałek mam prezentację z polskiego zrobić. A na piątek miałam referat z chemii. Sami więc widzicie, że nie próżnuję. Nie mówiąc ujuż o księdzu, który spotkania robił niemal codziennie (do kościoła szłam na dziewiętnastą a wracałam w okolicach dwudziestej drugiej). W przyszłym tygodniu znowu idę na kurs angielskiego, więc teżnie będę miała za dużo czasu.



No nic, już przestaję ględzić. A teraz chciałabnym przedstawić:



ROZDZIAŁ 8

Jak kameleon

Minął tydzień, odkąd Harry zamieszkał na Grimmuald Place. W czasie tych siedmiu dni prawie w ogóle nie opuszczał pokoju, który zajął tylko dla siebie.

Pokój był na ostatnim piętrze. Nie był duży, ale chłopakowi w zupełności wystarczał. Kiedy pierwszy raz do niego wszedł zauważył, że od wielu lat nikt do niego nie zaglądał. Kurz i pajęczyny na dobre zadomowiły się na każdym, nawet najmniejszym kawałku przestrzeni.

Dopiero po wielu godzinach spędzonych na porządkowaniu tego miejsca dało się zauważyć w jakiej tonacji był urządzony. Było tu mrocznie, ale jemu to odpowiadało. Czerń, zieleń i srebro. Ślizgońskie barwy.

Podłoga pokryta była czarną wykładziną, ściany pomalowano na jasny zielony, który zdążył już wypłowieć. Dwa duże okna zasłonięte były ciemnozielonymi draperiami. Meble zrobione były z dębu, a uchwyty i kinkiety wiszące na ścianach ze srebra. Łóżko było na tyle duże, że spokojnie zmieściły by się na nim dwie osoby.

Już w czasie drugiej wizyty w tym pokoju Harry odkrył, że za portretem młodzieńca bardzo podobnego do Syriusza (prawdopodobnie był to Regulus, ale chłopak nie był tego pewien, bo mimo iż obraz bez wątpienia był magiczny, to jego mieszkaniec ani razu się nie odezwał) jest wejście do nieużywanej części domu. Po godzinie zwiedzania chłopak odkrył, że jest tam dobrze wyposażone laboratorium i siłownia z mugolskimi przyrządami. Nie mogło zabraknąć również łazienki.

Jedyną rzeczą, jaką Harry zmienił był kolor ścian. Teraz były one ciemniejsze i sprawiały bardziej mroczne wrażenie. Harry’ emu to odpowiadało, bo miał dość wszędobylskiej czerwieni i złota. Na ścianie powiesił Błyskawicę.

Reszta domu zmieniała się powoli i stopniowo. Najpierw przybyło trochę cienia tu, trochę światła tam. Nic wielkiego. Potter nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył zmiany zbyt wcześnie. Pracował głównie nocą, kiedy wszyscy domownicy spali, a Yennefer mogła przybrać ludzką postać.

Hedwiga była na niego obrażona. Ignorowała go, jak tylko mogła, ale chłopak szybko ją do siebie przekonał, głownie krakersami i sowimi przysmakami.

Harry zastanawiał się, jakim cudem mógł zapomnieć o swojej towarzyszce. Przez cały miesiąc ani razu o niej nie pomyślał, dlatego teraz nie dziwił się sowie, że ta nie chce mieć z nim nic wspólnego. Przez pierwsze trzy dni mówił do niej i starał się ją przeprosić, ale sowa była nieugięta. Dopiero czwartego dnia, kiedy do akcji wkroczyła Yennefer wszystko się wyklarowało, a sowa zdecydowała się wybaczyć swojemu właścicielowi.

***

Lupin przez cały tydzień chodził podminowany. Do nikogo się nie odzywał, a nawet jeśli, to były to jedynie urywane zdania pozbawione większego sensu. Wilkołak był podenerwowany. Drażniło go wszystko, nawet zbyt głośna rozmowa.

Czasami na całe godziny zamykał się w swojej sypialni. “Swojej”, jak to patetycznie brzmi. Ten pokój w czasach, kiedy jeszcze rezydowała tu rodzina Blacków należał do Narcyzy. A teraz zadomowił się w nim Remus.

Wizyta na cmentarzu obudziła dawno skrywane emocje. Ból po stracie przyjaciół był ogromny. Nawet teraz, po szesnastu latach, nie dał o sobie zapomnieć. Zdrada Petera wydawała się czymś tak niemożliwym jak różowy śnieg. Remus chciał wierzyć, że Petigrew nie zdradził. Naprawdę chciał w to wierzyć, ale nie mógł. Na własne oczy widział go żywego i na własne uszy słyszał jego słowa.

Martwiło go też zachowanie Harry’ ego. Po śmierci Syriusza czuł się odpowiedzialny za młodego Pottera. Kiedy Harry tak nagle zniknął na początku lipca mężczyzna nie mógł znaleźć sobie miejsca. Później, gdy Potter się odnalazł Lupin był zbyt zdziwiony zmianami w młodzieńcu, by właściwie zareagować. Właściwie wszyscy byli zbyt zdziwieni. I jeszcze słowa Rona, jakoby Harry chciał go zabić…

Remus dokładnie wypytał młodego Weasleya o całe zajście. Ron twierdził, że gdy tylko próbował obudzić Harry’ ego ten przyłożył mu nóż do gardła. Ponoć miał wzrok zimniejszy od arktycznego lodu, ale znając zamiłowanie Rona do wyolbrzymiania pewnych spraw niczego nie można było być pewnym. Dopiero kilka dni później Lupin zauważył, że Harry naprawdę ma nóż, a właściwie sztylet.

Lunatyk widział, że Harry izoluje się od wszystkich. Dużo czasu spędzał w swoim niedawno odkrytym pokoju. Lupin do tej pory nie wiedział, jaki tam jest wystrój. Harry nikogo tam nie wpuszczał.

Mężczyzna zauważył też, że Ron i Hermiona starają się trzymać na dystans od Pottera. Nie dziwił im się. Sam też to robił, bo Harry we wszystkich zaczął wzbudzać strach. Nawet Dumbledore nie patrzył na Pottera ze zwykłym uśmiechem. Mężczyzna zastanawiał się, dlaczego dyrektor nie wypytał chłopaka dokładniej o jego miejsce pobytu. Gdy we wtorek o to zapytał Albus odpowiedział, że próbował zajrzeć do umysłu chłopaka, ale ten nie dość, że szczelnie go zamknął, to jeszcze próbował uwięzić w nim dyrektora. Dumbledore stwierdził, że gdyby Harry był Magiem Umysłu, to prawdopodobnie udałoby mu się to.

Harry miał przed nimi wiele tajemnic. Tajemnic, które wszyscy chcieli poznać, ale chłopak zazdrośnie ich strzegł.

Lupina intrygowało też zachowanie Snape’ a. Severus pojawiał się w Kwaterze rzadko (nie należało mu się dziwić, w końcu miał w domu młodego Malfoya), ale jego wizyty były dość dziwne. Zdawało się, że Mistrz Eliksirów usilnie starał się porozmawiać z Potterem, ale gdy tylko ten pojawiał się w zasięgu wzroku, mężczyzna bardzo szybko wychodził.

***

Dzisiaj był poniedziałek i Harry miał się udać do Ministerstwa, żeby wyrobić sobie licencję na teleportację. Razem z nim mieli udać się Ron i Hermiona, którzy już od połowy lipca uczyli się aportacji pod okiem ministerialnych mistrzów w tym fachu. Zabrać miał ich tam pan Weasley, a później odebrać Moody i Kingsley.

Harry obudził się już o siódmej, a właściwie obudziła go Vipera, która w ludzkiej postaci przygotowywała się do podróży do Francji. Twierdziła, że musi wreszcie odwiedzić dworek, który odziedziczyła po babci, i jeśli Harry będzie chciał, to może do niej wpaść na “parapetówę”.

Chłopak zszedł na śniadanie w samych spodniach z dżinsu. Jego tors był porośnięty białymi piórami. Potter z rozdrażnieniem spojrzał na krztuszących się bliźniaków.

-Jak to usunąć? – zapytał. – I co to jest?

Wszyscy patrzyli na niego z rosnącym zainteresowaniem. Zwłaszcza, że jego ręce powoli zaczęły zamieniać się w skrzydła. Fred spojrzał na George’ a, a przynajmniej tak wydawało się Harry’ emu.

- No? Słucham, nie dosłyszałem.

- To minie za jakieś dziesięć minut – mruknął niedbale jeden z bliźniaków. – A zwie się “Łabędzim Podkoszulkiem”.

- Za dziesięć minut to ja muszę być w Ministerwste – warknął Harry. – Ale te podkoszulki są niezłe. – Milczał przez chwilę. – Mam do was sprawę. Jeśli chcecie zarobić, to chodźcie ze mną. Tylko szybko mi się decydować!

W czasie, kiedy bliźniaki zastanawiali się, o co może chodzić Potterowi, ich zaklęcie przestawało działać. Harry wzdrygnął się, kiedy pióra z niego opadły. Bracia w końcu zdecydowali się, że pójdą razem z Harrym. Chłopak odwrócił się na pięcie i pomaszerował do swojego pokoju. Fred i George poszli za nim.

Jane Granger spojrzała w ślad za chłopakiem. Wypuściła ze świstem wstrzymywane powietrze. Plecy Pottera były… pokiereszowane. Tylko tak mogła to określić. Widziała na nich stare już blizny, ale również te nowsze, jeszcze zaczerwienione, choć te nie były wynikiem chłosty. Kobietę martwiły również brzydkie sińce w okolicach żeber.

- Co mu się stało? – Nie mogła powstrzymać ciekawości.

Hermiona spojrzała na nią załzawionym wzrokiem.

- Przeznaczenie – warknęła. – To się stało.

Jane zdziwiła się. Jej córka rzadko wpadała w złość.

- Lepiej, żeby pani nie wiedziała – wtrącił Ron. – Nam też nie powiedział, kto mu to zrobił.

- Ale on wie – dodała Ginny. – On zawsze wie.

W tym czasie bliźniaki zachwycali się urządzeniem pokoju Harry’ ego. Interesowało ich wszystko, kolorystyka i obrazy, a nawet meble. Potter spojrzał na nich z irytacją.

- Przestańcie zachowywać się jak kretyni i słuchajcie uważnie, bo powtarzać nie będę.

Spojrzeli na niego, nadstawiając uszu.

Harry szybko przedstawił im propozycję pomocy w sklepie. Powiedział, że Dominik i Carol uratowali mu tyłek, kiedy miał niezbyt miłe spotkanie z Bellatrix. Zabrali go do siebie, opatrzyli i pozwolili zamieszkać. Nauczyli go też kilku ciekawych sztuczek i teraz chłopak chciał się odwdzięczyć. Bliźniaki potrzebowali miejsca, gdzie mogliby zamieszkać, no i oczywiście pracy. A że Dexter był osobą utalentowaną i skorą do żartów, to Weasleyowie będą czerpać z tego profity.

Fred i Geroge przez kilka minut rozmawiali szeptem. Co jakiś czas rzucali Harry’ emu ukradkowe spojrzenia, ale chłopak zajęty był wyglądaniem przez okno. W końcu zgodzili się. Zamierzali powiększyć asortyment swojego sklepu, ale na razie nie mogli tego zrobić, bo nie mieli rąk do pracy. Co prawda pomagał im Lee, ale nawet on nie był w stanie obsłużyć wszystkich klientów.

Harry uśmiechnął się. Z komody wyciągnął nową koszulkę i obejrzawszy ją dokładnie z każdej strony nałożył ją na siebie. Obrzucił pokój ostatnim spojrzeniem i popychając przed sobą bliźniaków zszedł na dół.

***

Ministerstwo Magii nie zmieniło się wcale od ostatniego jego pobytu tutaj. Skrzywił się z odrazą, kiedy spojrzał na fontannę. Już ją naprawiono, czemu nie należało się dziwić, bo od incydentu w czerwcu pod koniec jego piątego roku minął już rok. Szczyt kiczu – stwierdził po namyśle.

Rozejrzał się dookoła. Ron i Hermiona trzymali się za ręce i mieli przerażone miny. Harry nie dziwił się. Teleportacja była jedną z najtrudniejszych dziedzin magii, ale chłopak wiedział, że trudniejsza była umiejętność otwierania portali bez wykorzystywania stałych korytarzy. Świadczył o tym fakt, że praktycznie tylko Zieloni i Mistrz to umieli. Pięciu, może sześciu ludzi.

Skierowali się do siedziby Aurorów. Jak się dowiedział Harry egzaminowaniem młodych czarodziejów zajmowała się komisja składająca się z Aurora i szefa Departamentu Komunikacji, a także Ministra, który jako głowa czarodziejskiego świata musiał licencję podpisać.

Cała trójka z ciekawością rozglądała się po wielkiej sali poprzecinanej drobnymi boksami. Szybko udało im się dostrzec Tonks, która zajmowała mini-gabinecik znajdujący się najbliżej drzwi. Harry zaszedł ją od tyłu. Zastawił jej oczy.

- Zgadnij kto to? – wyszeptał nachylając się do jej ucha i omiatając jej szyję ciepłym oddechem.

- Daj spokój, Harry. Ja pracuję.

- A ja chcę, żebyś się rozerwała. Co powiesz, gdybym odwiedził ciebie i Billy’ ego? Dawno go nie widziałem.

- Wyrób sobie licencję, wtedy pogadamy.

- Trzymam za słowo. – Chłopak zasalutował i z uśmiechem na twarzy podszedł do swoich przyjaciół.

Tonks przyglądała mu się w milczeniu. Uśmiechnęła się i pokręciła z niedowierzaniem głową. Ten chłopak zaskakiwał ją na każdym kroku. Raz był na skraju rozpaczy, a innym razem tryskał humorem i optymizmem.

Harry, Ron i Hermiona zostali poprowadzeni do sali ćwiczebnej, jak nazwał ją Auror, który był ich przewodnikiem. Harry był w tym miejscu pierwszy raz, ale jego przyjaciele najwyraźniej dobrze się tutaj czuli.

- Macie dziesięć minut, żeby się przygotować. A ty chłopcze – tym razem zwrócił się bezpośrednio do Harry’ ego – chyba jeszcze nie przeszedłeś szkolenia pod kierunkiem aportacji?

- Jeśli chodzi panu o aportowanie się do nieznanego miejsca, znając jedynie koordynaty, to ma pan rację, jeszcze tego nie umiem – powiedział spokojnie. – Ale niech się pan nie martwi. Dam sobie radę.

Mężczyzna obrzucił go powątpiewającym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Zastanawiał się, skąd chłopak wie o teleportacji aż tyle. Tylko Aurorzy i wyżsi urzędnicy ministerstwa wiedzieli o tym, że można było się aportować do miejsca, które się znało, na osobę i na koordynaty, choć ten ostatni sposób był najtrudniejszy i tylko nieliczni go opanowali.

Auror już miał coś powiedzieć, kiedy przerwało mu pojawienie się komisji egzaminacyjnej. Mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiająco do trójki, w jego mniemaniu, dzieciaków.

Na pierwszy ogień poszedł Harry. Właściwie było mu wszystko jedno, czy będzie zdawał jako pierwszy, czy jako ostatni, ale widząc nietęgą minę Rona i rozdygotaną Hermionę wszedł do sali.

Pomieszczenie, do którego wszedł było duże, większe nawet od Wielkiej Sali. Na wprost drzwi stał podłużny stół, przy którym siedziało kilka osób. W panującym półmroku Harry nie mógł stwierdzić, ile było ich tam konkretnie.

- Nazwisko?

- Harry James Potter – odpowiedział po chwili chłopak.

Harry usłyszał szelest papierów i nerwowe pomruki dochodzące od strony komisji.

- Zdaje pan sobie sprawę, że nie rozpoczął nawet kursu teleportacyjnego? – zapytał ten sam głos. – Jak więc zamierza pan teraz poprawnie deportować się powiedzmy, pod drzwi?

Harry westchnął. Wiedział, że tak będzie, wiedział. Ale nie. Yennefer wie lepiej. Kiedy spotka ją następnym razem będzie musiał z nią porozmawiać. Koniecznie. Problem polegał na tym, że w słowniku Yennefer nie istniały takie słowa jak: niemożliwe, czy kłopoty.

Odwrócił się na pięcie i uważnym spojrzeniem obrzucił miejsce znajdujące się przy drzwiach. Uśmiechnął się w duchu, zauważając na podłodze czerwoną linię układającą się w półokrąg.

Przez ramię spojrzał na egzaminatorów. Nie widział ich twarzy, ale wiedział, że patrzą na niego z wyczekiwaniem.

Skupił się i zniknął bez charakterystycznego trzasku. Kiedy pojawił się w miejscu docelowym uśmiechał się szeroko. Wiedział, jakie wrażenie musiał wywołać bezdźwiękową aportacją, której nie umiał nawet Dumbledore.

- Dobrze, panie Potter, może nie jest pan aż tak beznadziejny – odezwał się jeden z siedzących ludzi. – Jeśli pokaże nam pan, że umie się deportować w każdej sytuacji, to ma pan licencję.

Podszedł do niego Auror, który wcześniej był ich przewodnikiem. Nie bawiąc się w zbędne uprzejmości wyciągnął różdżkę i posłał w stronę chłopaka Expeliarmusa.

Chłopak odchylił się lekko. Poczuł, jak jego krew zaczyna płonąć. Uwielbiał to uczucie, a jednocześnie bał się go. Mógł wtedy zrobić krzywdę, a nawet zabić, a wiedział, że teraz nie mógł sobie pozwolić na morderstwo. Nie wyciągnął nawet różdżki. Co i rusz odskakiwał przed różnokolorowymi promieniami.

Auror rzucał tylko niegroźne zaklęcia, ale chłopakowi powoli zaczynało się nudzić. Już wcześniej domyślił się, na czym ma polegać ten sprawdzian, więc teraz już bez zbędnych ceregieli aportował się za Aurora i przystawił mu palec do tyłu głowy.

- Zdaje się, że tę rundę wygrałem? – zapytał, dysząc jak po maratonie.

Mężczyzna pokiwał głową i wrócił na swoje miejsce. Był zdziwiony tym, że Potter, mimo iż nie przeszedł kursu umiał się aportować. Robił to bezdźwiękowo, dlatego Auror miał problem ze zlokalizowaniem chłopaka, kiedy ten już zdecydował się skończyć zabawę, bo, że dla chłopaka pozorowana walka była jak zabawa czarodziej nie miał wątpliwości.

Egzaminatorzy zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi, na temat zdolności młodego Pottera. W końcu każdy z nich złożył na papierze swój podpis.

- Gratulujemy, panie Potter. Zdał pan.

Z cienia wyszedł Amos Diggory. Ze smutnym uśmiechem podał Harry’ emu pergamin i uścisnął mu dłoń. Chłopak odwzajemnił gest i poszedł w stronę drzwi. Gdzieś na dnie świadomości zanotował, że Minister był bledszy niż przeciętny człowiek i miał już niemal całkowicie siwe włosy.

Harry wyszedł na zewnątrz i uśmiechnął się do przyjaciół. Jego oczy niebezpiecznie błyszczały w świetle lampy. Hermiona spojrzała na niego niepewnie.

- Zdałem – powiedział radośnie.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

- Jakim cudem, skoro wcześniej nie ćwiczyłeś?

- Siła sugestii.

Z tymi słowami oddalił się pospiesznym krokiem. Koniecznie musiał skontaktować się z szczurami. No, i musiał jeszcze sprawdzić skrzynkę, a żeby to zrobić musiał znaleźć się w mieszkaniu, w którym spędził ostatni miesiąc.

***

Harry wyłączył komputer i przeciągnął się. Minął tydzień, od akcji z Braunem w roli głównej, a sprawa ciągle się nie wyjaśniła. Policja nadal poszukiwała Jesse’ ego Greena, ale wszelkie tropy prowadziły donikąd. Tak przynajmniej poinformował go Max, który kazał mu jak najszybciej zjawić się w magazynach. Tego typu wiadomości było pięć, z czego najnowsza została wysłana zaledwie dziesięć minut wcześniej. Chłopak wszedł do swojego pokoju. Narzucił na siebie bluzę i zdeportował się.

Wylądował w krzakach niedaleko głównego magazynu. Rozejrzał się na boki i szybkim krokiem przemierzył odległość dzielącą go od wejścia. Skinął głową ochroniarzowi, który wpuścił go do środka i zaprowadził do gabinetu, w którym siedział akurat Samuel.

Mężczyzna obrzucił chłopaka obojętnym spojrzeniem i wyprosił dryblasa.

- Napijesz się czegoś? Wina, herbaty, piwa?

- Wody, jeśli ci to nie sprawi problemu.

Blondyn podszedł do barku i wyciągnął z niego butelkę wody mineralnej. Rzucił ją w stronę chłopaka. Usiadł na swoim miejscu. Nie wiedział, od czego miał zacząć rozmowę.

- Zacznę od razu. Chciałem ci pogratulować samodzielnej akcji. Timothy zgodził się na współpracę i dzięki tobie chyba lepiej zaczął dogadywać się z synem.

Spojrzał na Harry’ ego, ale twarz chłopaka była beznamiętna.

- Jak udało ci się go przekonać? Nasi ludzie pracowali nad nim od miesięcy, a tobie udało się w godzinę.

- Wrodzony wdzięk i dramatyzm – mruknął Harry, uśmiechając się szeroko. – Mam doświadczenie w takich rozmowach.

Samuel pokiwał głową. W międzyczasie do pomieszczenia wślizgnął się Max. Przechodząc obok Harry’ ego zamierzał poczochrać mu włosy, ale chłopak odskoczył, wyszarpując jednocześnie Lucyfera. Przyłożył go do szyi młodszego z braci.

- Nigdy tego nie rób – syknął. – Mogłem cię zabić! – powiedział zdenerwowany.

Schował sztylet i opadł na fotel. Jego oddech był urywany. Zawsze tak się działo, kiedy dał się ponieść chwili.

Max spojrzał ze zdziwieniem na chłopaka. Jego reakcja była wyjątkowo szybka. Zastanawiał się, czy dzieciak uczył się gdzieś sztuk walki. Zapytał o to, ale Harry pokręcił głową. Nie, nigdy nie uczył się żadnych sztuk walki, a refleks wyrobił sobie mieszkając pod jednym dachem z Dursleyami, a później z Ginger, która przez pierwszy tydzień znajomości budziła go przykładając mu nóż do gardła i każąc się uwolnić.

- Kim jest Ginger? – zapytał natychmiast Samuel.

- Kimś, kogo dobrze jest mieć po swojej stronie. Ale nie wezwaliście mnie tutaj tylko po to, żeby oznajmić mi, że dobrze się spisałem.

Max pokiwał głową, ciągle nie mogąc dojść do siebie, po ataku Harry’ ego.

- Doszliśmy do wniosku, że nie zawsze możesz mieć możliwość odebrania naszej wiadomości ze skrzynki – zaczął Samuel.

- Dlatego od teraz będziemy kontaktować się za pomocą tego. – Max wręczył chłopakowi najnowszej generacji telefon komórkowy. – To służbowa komórka, dlatego lepiej, żebyś nie umawiał się przez nią na randki. Nie po to płacimy abonament.

- Spokojna głowa – mruknął Harry. – Mogę już iść?

- Jasne.

Harry szybkim krokiem udał się do wyjścia. Po drodze wpadł na jednego z albinosów. Mrucząc pod nosem przeprosiny poszedł przed siebie. Białowłosy wszedł do gabinetu i pytającym wzrokiem spojrzał na braci.

- A temu co? – zapytał, wskazując drzwi.

- Sam go zapytaj – odpowiedział Max.

Mężczyzna wybiegł z pomieszczenia i pognał w stronę wyjścia. Gdy znalazł się na zewnątrz rozejrzał się dookoła. Potter znikał właśnie wśród krzaków. Andrew pobiegł w tamtą stronę. Wszedł między rośliny, krzywiąc się, kiedy gałęzie go podrapały. Rozejrzał się na wszystkie strony, ale chłopaka już nie było.

- Jak kameleon – mruknął.

***

Harry pojawił się w mieszkaniu i opadł na fotel. Ukrył twarz w dłoniach. Znowu to zrobił. Znowu zaatakował. Czasami przerażał sam siebie. Z kieszeni wyciągnął lusterko.

- Rose – krzyknął.

Powierzchnia przedmiotu rozjarzyła się błękitnym światłem. Chwilę później pojawiła się w nim twarz spoconej dziewczyny.

- Cześć, kuzynie – powiedziała na wydechu. – Coś się stało?

- Dużo – mruknął Harry. – Znowu zaczynam atakować wszystko i wszystkich.

Carmen zamyśliła się. Martwiły ją te wybuchy Harry’ ego. Chłopak w jednej chwili ze spokojnego młodzieńca potrafił zmienić się w bezwzględnego zabójcę. Takie zachowanie nie było normalne.

- Poszukam czegoś na ten temat – stwierdziła. – Ale niczego nie obiecuję.

- Lepsze to niż nic – mruknął. – Dobra, muszę lecieć, zanim Zakonnicy zaczną przeszukiwać wszystkie rowy w Wielkiej Brytanii.

Dziewczyna parsknęła śmiechem. Pokręciła z niezadowoleniem głową i przerwała połączenie.

Harry poszedł do łazienki i opłukał twarz zimną wodą. Spojrzał na swoje odbicie. Nie wyglądał źle, musiał przyznać sam przed sobą. Sięgnął po kosmetyki, których zawsze używała Yennefer, żeby zamaskować jego bliznę. Mógłby użyć zaklęcia maskującego, ale wiedział, że taka ochrona nie byłaby zbyt pewna. Byle czarodziej mógłby sobie z nią poradzić.

Pół godziny później chłopak podziwiał swoje dzieło. Nie było to mistrzostwo, jak rzeczy, które za pomocą tych mugolskich specyfików wyprawiała Vipera, ale z dumą mógł stwierdzić, że jest pojętnym uczniem. Przywołał do siebie jedną z czystych chust i zawiązał ją na głowie. Teraz był już gotowy do drogi.

Zamiast się teleportować wyszedł drzwiami. Przywitał się z sąsiadem z dołu, miłym starszym panem. Skinął ochroniarzowi, który uśmiechnął się do niego promiennie. Chłopak nie wiedział, o co mu chodzi, ale również jemu udzielił się dobry nastrój mężczyzny. Pobiegł na przystanek i przez chwilę w skupieniu czytał rozkład jazdy. Żeby dostać się do Dziurawego Kotła musiał wsiąść do autobusy linii 4, a kilka ulic dalej przesiąść się w szóstkę.

Przez kilka minut Potter stał czekając na właściwy numer. Ludzie mijali go szerokim łukiem, co chłopak skwitował ponurym uśmiechem. Nie dziwił im się. W końcu wyglądał jak młodociany przestępca z ulicznego gangu. Parsknął cicho. Przestępcą był, ale postawionym o wiele wyżej.

Wskoczył do autobusu i zajął miejsce na tyle.

Dwadzieścia minut później stanął przed wejściem do Dziurawego Kotła. Zapewne wzbudzi spore zainteresowanie. Naciągnął na głowę kaptur bluzy i wszedł do środka. Nie reagując na zaczepki lekko podchmielonych czarodziejów przeszedł na zaplecze i stukając w odpowiednie cegły, na Pokątną. Skierował się na Nokturn.

Szybkim krokiem zbliżał się do Domu. Został wpuszczony bez zbędnych ceregieli. Wystarczyło powiedzieć, ze ma dla Didi i Dextera dobre wiadomości. Znowu został zaprowadzony do tego samego, obskurnego pokoiku. Bliźniaki już na niego czekali. Skinął im głową uśmiechając się szeroko.

- Udało się. Oboje macie robotę i do tego mieszkanie. Znacie Freda i George’ a?

- Weasleyów? – zapytała zdziwiona dziewczyna.

- A znasz innych kawalarzy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Pakujcie się.

Dominik i Carol w iście ekspresowym tempie zgarnęli z pomieszczenia kilka porozrzucanych rzeczy. Zmniejszyli swoje kufry i już byli gotowi do drogi. Harry znowu naciągnął na głowę kaptur i poprowadził swoich towarzyszy w stronę Pokątnej.

Ciągle miał wrażenie, że ktoś go obserwuje, ale zignorował to. W pewnym momencie Carol chwyciła go za rękę i wskazała coś, co zmroziło mu krew w żyłach. W jednej z ciemniejszych uliczek kilku czarodziei ubranych w ministerialne szaty znęcało się nad małym chłopcem. Dzieciak mógł mieć co najwyżej dziesięć lat.

- Szczurołapy – szepnęła dziewczyna. – Wysyłają na Nokturn dzieciaki zaraz po studiach, żeby nauczyły się, że dla wroga nie ma litości. Owszem, nie wszyscy tu trafiają, bo niektórzy mają na tyle szczęścia, że któryś ze starszych weźmie ich pod swój protektorat.

- Najgorszy z nich wszystkich był Moody – wychrypiał, jakiś mężczyzna wyłaniając się z mroku. – To, że stracił jedno oko to moja sprawka – dodał z dumą. – A i kilka blizn na jego parszywej gębie było dziełem Dzieci Nokturnu. Chodźcie, odprowadzę was do końca ulicy, lepiej, żebyście się tutaj sami nie włóczyli.

- Niech by ino spróbowali – warknął Harry. – Już ja bym sobie z nimi grzecznie porozmawiał.

- Nie wątpię, a teraz chodźcie, zanim zorientują się, kim jesteście.

Harry w milczeniu podążył za człowiekiem. Bez wątpienia był to Devil. Chłopak poznał go po jego gabarytach i pionowej bliźnie przecinającej łuk brwiowy nad prawym okiem.

- Mówiłeś, że Szalonooki był szczurołapem. Skąd wiesz? – zagadnął.

- Próbował mnie ukatrupić, a ja mu ufałem – mruknął. – Chodziliśmy razem do szkoły, tyle, że ja byłem w Slytherinie. No nic, tu się pożegnamy, dalej sobie poradzicie. Och, a gdybyś czegoś potrzebował Furia, to pytaj o Devila.

Puścił do niego oczko. Harry pokręcił ze zrezygnowaniem głową i ruszył przed siebie. Bliźniaki podreptali za nim. Cały czas patrzyli na niego dziwnym wzrokiem. O Kanciarzu, który wyprowadził ich z Nokturnu słyszeli różne rzeczy. Między innymi to, że nikomu nie opowiadał o swoim życiu. Nikt tak do końca nie wiedział, kim on był, ani skąd się wziął. Tymczasem Harry’ emu powiedział całkiem sporo.

Potter podszedł do sklepu bliźniaków, ściągając z głowy kaptur. Wszedł do środka i rozglądał się z zafascynowaniem. Hala była przestronna i przyozdobiona mnóstwem kolorowych miseczek pełnych cukierków, a także pudełeczkami, z których wychylały się fiolki. W niektórych miejscach ustawione były czapki i inne części garderoby.

Zza lady patrzyły na nich bystre oczy Lee Jordana. W chwili obecnej chłopak uwijał się przy kasie, a bliźniaki starali się nadążyć z doradzaniem młodzieży, co należy kupić, aby wywołać odpowiedni efekt.

Harry podszedł do bliźniaków i nie zwracając uwagi na zdziwionego Lee szepnął coś jednemu z braci. Ten spojrzał na niego ze zdziwieniem i skinąwszy swojemu bratu poprowadziła Harry’ ego i szczury na zaplecze, a stamtąd na górę. Wszedł do jednego ze skromnie urządzonych pokoi, w których stało piętrowe łóżko i niewielki stolik pod oknem wychodzącym na Pokątną. Dwie szafy i niewielka biblioteczka ustawione były na wprost łóżka. Całe pomieszczenie było pomalowane na żółto, a wykładzina była jasnozielona.

- Cóż, chyba nie jest aż tak źle? – zapytał z niepokojem Fred.

- Co ty, jest świetnie – uśmiechnęła się dziewczyna.

- Zostawcie swoje rzeczy. Oprowadzę was po reszcie naszego skromnego dobytku.

Przez trzydzieści minut pokazywał im wszystkie pomieszczenia, w skład których wchodziły trzy sypialnie: jedną zajmowali bliźniacy, a drugą Lee, trzecia dostała się szczurom. Łazienka, znajdującą się na końcu korytarza. Na górze znajdowało się również dość spore laboratorium podzielone na kilka sektorów. Jak się okazało w pierwszym bliźniacy tworzyli swoje wynalazki, a w drugim je wypróbowywali. Trzeci i czwarty stały nieużywane.

Harry obejrzał je dokładnie i uśmiechnął się z zadowoleniem. Te dwa sektory nadawały się idealnie do tego, co zamierzał tu robić. Musiał tylko zapytać Dominika, czy by się na to zgodził. Weasleyom oczywiście nic nie zamierzał mówić. Im mniej wiedzą, tym lepiej dla nich.

Całą czwórką zeszli na dół. Dominik i Carol spojrzeli na siebie. Dziewczyna wzięła głęboki oddech.

- Nie to, żebyśmy byli niewdzięczni czy coś – zaczęła, - ale wolelibyśmy wiedzieć, na czym stoimy. Znaczy…

- Spokojnie, Carol – przerwał jej Harry. – Ja będę wam płacił, ewentualnie zrobi to któryś z moich znajomych. W porządku?

Dziewczyna pokiwała głową. W gruncie rzeczy mogła zaufać temu niepozornemu Gryfonowi. W końcu to on wyciągnął ich z Nokturnu, załatwił pracę i był chyba jedyną osobą, która nie odwróciła się od nich, po tym, jak dowiedziała się, kim są naprawdę.

- Mam tylko do was jedną prośbę – dodał niespodziewanie. – Nie zrywajcie starych sojuszów i układów. Mogą wam się później przydać.

Po tych słowach wyszedł na halę, pożegnał się z Lee i wyszedł na ulicę. Poszedł na mugolską część Londynu. Wsiadł do pierwszego autobusu, który jechał w stronę Grimmuald Place.

Nie wiedział czemu, ale jakoś nie chciało mu się teleportować. Poza tym chciał jak najdłużej odwlec moment powrotu do domu. Tutaj, w Londynie czuł się wolny, nikt go nie kontrolował, nikt nie mówił mu co ma robić. A w Kwaterze? Cały czas go pilnowali, zupełnie, jakby był małym dzieckiem. A on już dzieckiem nie był. Poza tym Riddle nie mógł go zaatakować, bo złamałby w ten sposób przysięgę, którą złożył i to mogłoby odwrócić się przeciwko niemu. A Harry wiedział, że Tom nie był w ciemię bity.

Przymknął oczy, rozkoszując się spokojem. Gdzieś z przodu autobusu starsza kobieta wykłócała się o miejsce z nastolatką. Koło niego mała dziewczynka ciągnęła matkę za rękę i koniecznie chciała iść na lody. Na Harry’ ego nikt nie zwracał uwagi.

Chłopak dotarł na Grimmuald Place dziesięć minut później. Stanął pomiędzy domami z numerami 11 i 13. W myślach wypowiedział odpowiednią formułkę i już po kilku minutach wchodził do swojego domu.

Starał się przejść jak najciszej do swojego pokoju, ale niestety, nie udało mu się. Zdążył zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy wyrósł przed nim Moody, z miną nie zwiastującą nic dobrego.

- Gdzie byłeś? – zapytał bez ogródek były Auror.

Harry spojrzał na niego czarnymi oczyma. Zaczął myśleć intensywnie, nie mógł sobie pozwolić na powiedzenie prawdy

- U przyjaciół – mruknął w końcu.

- A gdzie i u kogo? – Moody nie dawał za wygraną.

- Za przeproszeniem, ale, co to pana obchodzi? – zapytał już lekko podirytowany chłopak. – Mam już skończone siedemnaście lat i jestem pełnoletni, więc to gdzie i z kim przebywam, nie powinno pana interesować.

- A może nie chcesz przyznać się do tego, że bywasz na Nokturnie?

- Skoro wie pan, gdzie bywam, to dlaczego o to pyta? – jego głos był spokojny, ale w środku cały się gotował.

- Nie powinieneś tam chodzić – powiedział Moody. – To niebezpieczne miejsce, jeszcze jacyś śmierciożercy…

- Śmierciożercy?! – warknął wściekle Harry. – Śmierciojadów tam jak na lekarstwo! Powiedz raczej, że boisz się, że zaatakują mnie tacy jak ty, Aurorze od siedmiu boleści!

Alastor poczerwieniał ze złości. Nawet śmierciożercy i inni Aurorzy się go bali, a jeśli nie, to przynajmniej mieli do niego respekt. Tymczasem stojący przed nim dzieciak, wcale nie wyglądał na osobę, która choć trochę go szanuje. O nie, on nie pozwoli się tak traktować. Bez udziału woli wyszarpnął różdżkę.

- Jak ty się do mnie zwracasz, chłopcze – zagrzmiał.

- Tak jak na to zasługujesz, Szczurołapie! – wrzasnął wściekle Harry. – No dalej, ulżyj sobie – warknął, patrząc na trzymaną przez czarodzieja różdżkę. – Rzuć od razu Cruciatusa, tak jak na dzieciaki z Nokturnu. Przecież to frajda, znęcać się nad kimś, kto nie może się bronić!

Moody zbladł, a później zrobił się jeszcze bardziej czerwony. Ten chłopak jeszcze popamięta, przyrzekł sobie.

Zwabiona hałasami Molly Weasley wyszła na korytarz. Za nią podążyli Ginny, Ron i Hermiona. Zdziwili się, kiedy zobaczyli Moody’ ego z różdżką wycelowaną w serce chłopaka stojącego nieopodal portretu pani Black.

- No dalej, na co czekasz? A może boisz się, że nie wycelujesz? – Zarówno gesty, jak i słowa nieznajomego ociekały jadem.

Różdżka Moody’ ego zaczęła niebezpiecznie drgać. Posypały się z niej czerwone iskry.

- Powiedz mi coś, Moody. Kiedy przestałeś tam chodzić? Kiedy chcieli odrąbać ci nogę, czy może kiedy wydłubali ci oko?

- Skąd to wiesz? – głos mężczyzny zaczął niebezpiecznie drgać.

- Masz pozdrowienie od Devila – warknął Harry. Wyminął Alastora i zaczął kierować się w stronę schodów.

- Jeszcze nie skończyłem, Potter! – krzyknął za nim Moody.

- Ale ja tak!

Harry przebiegł obok zdezorientowanych przyjaciół i pognał do swojego pokoju. Zamknął drzwi kilkoma zaklęciami i rzucił się na łóżko. Odnosił wrażenie, że gdyby nie zostawił Moody’ ego samego, to mógłby go rozszarpać gołymi rękoma. Zaklął szpetnie. Coraz bardziej się siebie bał.

Wszedł za portret i odnalazł siłownię. Na rękach zmaterializował rękawice bokserskie i z całej siły zaczął walić w worek. Czuł, że jeśli nie pozbędzie się nadmiaru energii, to mógłby wybuchnąć. Z każdym kolejnym ciosem z jego gardła wydobywał się wrzask wściekłości.

Tego sposobu pozbywania się złości, nauczyła go Yennefer. Vipera twierdziła, że tłumione emocje są dobrą bronią, ale co za dużo to niezdrowo. Na początku Harry tego nie rozumiał, ale z czasem zaczął coraz więcej pojmować. Raz, kiedy Malfoy do upadłego kazała mu powtarzać składniki Eliksiru Nasennego, zwanego również Krótkotrwałą Śpiączką, chłopak tak się zdenerwował, że szlag trafił telewizor. Później Yennefer wyjaśniła mu, że jeśli człowiek nie pozbędzie się z organizmu nadmiaru energii, to ta sama będzie szukała drogi ucieczki. Czasami ją znajdzie, czego wynikiem będą różnorakie zniszczenia w pobliżu czarodzieja, a czasami nie. W takim przypadku może to doprowadzić nawet do śmierci.

Tymczasem na dole nikt się nie poruszył. Wszyscy byli zbyt zdziwieni, żeby w jakikolwiek sposób zareagować. Moody warknął coś wściekle i opuścił dom. Pani Weasley z bezradną miną stała w tym samym miejscu. Ginny, Ron i Hermiona wpatrywali się w schody, jakby Harry zaraz miał stamtąd zejść i powiedzieć, że żartował. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.

Panna Granger zaciągnęła rude rodzeństwo do pokoju Rona. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Co chwilę marszczyła brwi. Martwiła się o Harry’ ego. Chłopak był drażliwy i wszystko mogło go wyprowadzić z równowagi. Swoją drogą ciekawe, gdzie dzisiaj był, skoro tak szybko zmył się z Ministerstwa.

- Hermiono, daj spokój – zirytował się Ron. – Harry jest dorosły. Potrafi o siebie zadbać. Poza tym, on jest człowiekiem, który kocha wolność. Nie można go zamknąć w złotej klatce i kazać wykonywać swoje polecenia.

- Dumbledore próbował i teraz Harry mu nie ufa – wtrąciła Ginny.

Hermiona przytaknęła, ale ciągle nie była przekonana.

- Zauważyliście, jak on teraz wyglądał? – zapytała znienacka.

Ron zmarszczył brwi, powoli zaczynając rozumieć o co chodziło Hermionie. Harry nie wyglądał jak Harry. Miał czarne oczy, a na nosie brakowało okularów. Włosy miał ukryte pod chustą, zawiązaną w ten sposób, że nie było widać jego blizny. Również jego ubranie nie przypominało tego, w którym wyszedł rano z domu i w którym był w Ministerstwie.

- Myślisz, że w ten sposób ukrywał się przed czarodziejami? U mugoli? – zapytał rudowłosy chłopak.

- Do
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 21:56, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 8

Jak kameleon (cz. 2)



Następnego dnia wieczorem miało się odbyć zebranie Zakonu Feniksa. Już o piątej po południu członkowie organizacji zaczęli się zbierać. Pierwszy przyszedł Hagrid, który miał ze sobą motor Syriusza.

Hermiona pobiegła po Harry’ ego. Wielkie było jej zdziwienie, kiedy zastała zamknięty pokój. Zapukała, ale ze środka nie było żadnego odzewu. Pięć minut później była już mocno zirytowana. Wyciągnęła różdżkę i skierowawszy ją na zamek szepnęła zaklęcie otwierające.

Przez chwilę nic się nie działo, aż w końcu wokół klamki pojawiło się wściekle żółte światło, które wirowało w szaleńczym tempie. Po chwili zmieniło się na zielone i drzwi zostały otwarte.

Zdziwiona dziewczyna weszła do środka. Harry siedział na środku pokoju w pozycji kwiatu lotosu. Miał zamknięte oczy. Hermiona westchnęła cicho.

- Coś się stało, Hermiono? – zapytał chłopak nie otwierając oczu.

- Hagrid przyszedł. Ma ze sobą motocykl Syriusza.

Potter wstał i podszedł do jednej z szuflad. Wyciągnął stamtąd małą fiolkę fioletowego eliksiru i pociągnął z niego zdrowy łyk, krzywiąc się przy tym, jakby pił sok z cytryny. Przeciągnął się i spojrzał na dziewczynę, która ciekawie rozglądała się po jego małym królestwie.

- Dobra, możemy iść.

Popchnął przed sobą Hermionę i zamknął drzwi. Grangerówna cały czas na niego patrzyła. W końcu nie wytrzymała i zapytała, na jakie zaklęcie chłopak zamknął drzwi do swojego pokoju. Harry jedynie pokręcił głową i kazał jej dokładnie przejrzeć książki o magicznych zabezpieczeniach. Dziewczyna spojrzała na niego oburzona, na co chłopak zachichotał i stwierdził, że po raz pierwszy od sześciu lat zauważył, że Hermiona nie pała miłością do książek. Gryfonka prychnęła i przyspieszyła kroku.

Harry zaczynał ją irytować. Prawie w ogóle nie wychodził z tej swojej twierdzy, a nawet jeśli, to był milczący i starał się z nikim nie rozmawiać. Wyjątek stanowiła wczorajsza kłótnia z Moodym.

Chłopak zszedł z ostatniego stopnia i z fascynacją spojrzał na motocykl. Siedzisko zrobione było z czarnej skóry, tego samego koloru była rama i bak. Reszta ociekała chromem. Na tylnym zderzaku wymalowany był łeb psa.

Harry stwierdził, że będzie musiał trochę zmienić prezencję pojazdu, ale nawet teraz całość prezentowała się świetnie. Chłopak przez chwilę stał nieruchomo, a potem podszedł do motocykla. Nie znał się na pojazdach mechanicznych, ale w czasie jednej z rozmów z Carmen udało mu się wywnioskować, że Jesse ma fioła na punkcie motoryzacji.

Do holu weszli Snape i Moody, ten drugi rzucał nienawistne spojrzenia w stronę Mistrza Eliksirów.

Harry przelotnie na nich spojrzał. Kiwnął głową w stronę Snape’ a. Moody’ ego zignorował.

- Dobry wieczór, profesorze – przywitał się. – A co on, tu robi? – jego głos mógłby ciąć metal.

Palcem wskazał Alastora. Auror spojrzał na niego z irytacją.

- Jeszcze ci fochy nie przeszły?

- Brzydzę się takimi jak ty – warknął Harry. – Święty Auror, obrońca uciśnionych – prychnął. – A co zrobiłeś, żeby im pomóc?

- Im już nie da się pomóc. – Moody zaczynał tracić cierpliwość.

- Jasne. Lepiej obrzucać ich klątwami. Bo przecież to nic nie czuje! Takie małe, wredne i nie powinno istnieć, więc się tego pozbądźmy! Czyż nie tak jest, Szczurołapie? Tyle, że wy nie macie na tyle honoru, żeby dobić. Wydłubmy oczy, a potem dajmy laskę! Już wolałbym zostać śmierciożercą. Oni przynajmniej na koniec zabijają!

Odwrócił się na pięcie i pobiegł do swojego pokoju. Z wściekłością uderzył pięścią w zamknięte drzwi. I uwierzyć, że jeszcze miesiąc temu chciał zostać łowcą czarnoksiężników. Teraz nie był już tego taki pewien.

Snape zmarszczył brwi. Czyżby Moody był jednym z niesławnej “elity”, która sadyzmu uczyła się na Dzieciach Nokturnu? Mężczyzna potrząsnął głową. To się kupy nie trzymało. Chociaż właściwie…

Intrygowało go też, skąd Potter mógł wiedzieć o szczurołapach. Takie określenia stosowali jedynie Nokturniarze. Wszystko wskazywało więc na to, że dzieciak spędził trochę czasu na tej ulicy. Z resztą do Kwatery Głównej przyszedł z Fletcherem, a on rezyduje głównie tam. Mężczyzna wiedział, że milczenie na Nokturnie kosztuje i jeśli Potter chciał je kupić, to Mundungus mógłby milczeć. Ciekawe tylko, ile Potter mu za to dał.

Hermiona miała szok wypisany na twarzy. Nie poznawała tego Harry’ ego. O ile wcześniej miał powód do kłótni, o tyle teraz Moody nic nie zrobił. I dlaczego, na Merlina, Harry określa Moody’ ego mianem Szczurołapa?

- Szczurołap to Auror, który chodzi po Nokturnie i wyłapuje jego mieszkańców – wyjaśnił Snape.

- Nie do końca – wtrącił Fletcher. – Szczurami nazywa się dzieci, które zamiast iść do szkoły włóczą się po mieście i imają różnych nielegalnych interesów. To właśnie takie dzieciaki wyłapują szczurołapy. Przeklęte hycle!

Dung splunął pod nogi Moody’ ego.

Alastor poczerwieniał ze złości. Tego było już za wiele. Najpierw Potter, a teraz Fletcher. To przestawało być zabawne.

- Czemu to zrobiłeś?!

- Masz pozdrowienia od Devila – warknął Kanciarz.

W parodii czułości dotknął magicznego oka Aurora. Wszedł do kuchni, nie zaszczycając pozostałych nawet spojrzeniem.

Kiedy na miejsce przybył Dumbledore zdziwił się ponurą atmosferą panującą w całym domu. Ron, Hermiona i Ginny siedzieli na schodach i z niepewnymi minami patrzyli na Moody’ ego, który również nie wyglądał na zbyt szczęśliwego. Snape za to stał przy drzwiach do kuchni i z ironicznym uśmieszkiem łypał na sufit.

Zaraz za dyrektorem do domu weszła Tonks w towarzystwie Billy’ ego i Lupina.

Billy ciekawie rozglądał się po holu. W powietrzu czuł ciężką atmosferę i swoim dziecięcym serduszkiem pragnął, aby wszystko było już dobrze. Pociągnął Nimfadorę za rękę i szeptem zapytał, gdzie jest Harry. Kobieta rozejrzała się po minach obecnych. Wiedziała, że stało się coś złego.

- Nie teraz, Billy.

Albus popatrzył na twarze młodzieży, które były lekko przestraszone. Nigdzie w pobliżu nie było Harry’ ego, ale pozostała trójka co chwilę nerwowo zerkała na Moody’ ego.

- Czy ktoś zechce mi wytłumaczyć, co tu się właściwie stało? – zapytał dyrektor po chwili wyjątkowo napiętej ciszy.

- Ja mogę wytłumaczyć – odezwał się spokojny głos, który swoim brzmieniem przywodził na myśl arktyczny lód. – Nie życzę sobie, aby w moim domu przebywali ludzie pokroju tego Szczurołapa. – Niedbałym gestem wskazał czerwonego z wściekłości Alastora. – I chciałem jeszcze powiedzieć, że poszło o Śmiertelny Nokturn i jego mieszkańców. Cześć Billy.

Chłopiec podskoczył i podbiegł do stojącego na schodach chłopaka. Harry wyciągnął ręce o objął chłopczyka.

- Co porabiałeś, mały urwisie?

Teraz zarówno jego głos jak i twarz pełne byłe rozbawienia i czegoś na wzór szczęścia. Zupełnie nie przypominał siebie sprzed kilku minut. Sachs zacisnął ręce na szyi Harry’ ego i piszczał, ilekroć Potter próbował go od siebie oderwać.

Snape, stojący przy kuchennych drzwiach był pod wrażeniem umiejętności Pottera. Chłopak miał tysiące masek, które zmieniał jak aktor na scenie. Raz był poważny do bólu, innym razem wściekły, a rozzłoszczony atakował z zaciętością węża. Najczęściej jednak był obojętny, przynajmniej w ostatnim czasie. Potrafił być też szczęśliwy, ale to, było tylko na pokaz. Sztuczny uśmiech przyklejony do twarzy i puste oczy. Ale teraz chłopak był radosny jak skowronek. I nie było to uczucie udawane.

Snape, jako szpieg posiadał dar intuicji. Oczy są zwierciadłem duszy i on wiedział o tym najlepiej. Może to dziwne, ale nie umiał patrzeć w oczy stojącego kilka kroków od niego młodzieńca. Za bardzo przypominały mu zieleń śmierci i były takie same jak oczy Lisicy. W całym Hogwarcie tylko ona była jego prawdziwą przyjaciółką. I Morgana. Obie rude, obie szalone i obie nie znoszące, Jamesa, chociaż Lilly później się w nim zakochała. Czy miał jej to za złe? Może na początku. Nie, nie kochał jej. Po prostu nie mógł zrozumieć, jak można kochać takiego potwora, jakim był James.

Oczy Pottera były inne niż oczy jakiegokolwiek nastolatka. W pierwszej klasie były naiwne i pełne ufności. W drugiej były lekko przestraszone, ale jednak ciągle miały w sobie dużo ciepła. W trzeciej były przerażone, a jednocześnie uparte. W czwartej były jedynie zdeterminowane. W piątej przerażone i smutne. W szóstej pełne tłumionego bólu, ale także wewnętrznej siły. W ciągu ostatniego tygodnia mężczyzna widział już tyle ich wersji, że sam nie wiedział, które były prawdziwe.

Chłopak potrafił się zmieniać. Umiejętność ta była rzadka, ale dobrze wykorzystana potrafiła przynosić olbrzymie profity. Snape miał tylko dwie twarze. Korzystał tylko z jednej, tej uniwersalnej: zimnego drania. Romantyka zachował dla siebie. Chłopaki nie płaczą, więc Severus nie płakał. Tylko raz mu się zdarzyło. Kiedy ta głupia dziewucha poszła na cały oddział Aurorów, żeby odebrać zemstę za ojca i bliźniaczego brata. Nie przeżyła tego spotkania. Z jej ciała zostały tylko strzępy. Kawałek ubrania, trochę poszarpanych mięśni. Severusa pocieszał fakt, że zabrała ze sobą co najmniej dwudziestu morderców, którzy byli oprawcami jej ojca i brata. A przecież ta dwójka niczego nie zrobiła. Nie byli nawet śmierciożercami. Najwyraźniej jednak staremu Crouchowi do wydania tego przeklętego rozkazu wystarczył sam fakt, że pochodzili z mrocznej rodziny. Ministerstwo i sprawiedliwość. Snape już dawno przestał w to wierzyć.

Uśmiechnął się drwiąco, kiedy spojrzał na twarz Moody’ ego. Stary Auror miał liczne rany na całym ciele. Ona potrafiła okaleczać. Zadawała rany doskonałe. Na tyle głębokie, że już nigdy nie mogły się zabliźnić i jednocześnie tak umiejętnie przecinała skórę i mięśnie, że nie pozwalała się wykrwawić. Ale Alastora zostawiła na pewną śmierć. Szalonooki żył tylko i wyłącznie dzięki Albusowi, który w porę go znalazł. Moody do tej pory nie pamiętał, kto mu to zrobił. Cóż, ludzie Nokturnu mieli wiele ukrytych zdolności.

Ona była wyjątkową osobą. Pogodną i radosną. To śmierć dwóch osób, które tak naprawdę kochała miłością wieczną i bezgraniczną, ją zmieniła. Stała się mścicielką. Kazała się nazywać Temidą. Nawet wytatuowała sobie wagę skrzyżowaną z mieczem na lewym pośladku. Szalona dziewczyna.

W przeciwieństwie do Aurorów, którzy w większości przypadków nie mieli własnych mózgów dokładnie dobierała swoje ofiary. Na pierwszy ogień poszedł Knot. Nie zrobiła mu krzywdy, a jedynie zadawała pytania. A on odpowiadał. Bo czasami nie można było odmówić jej wdzięku. Jeśli czegoś chciała, to właśnie to otrzymywała. Później jedno z Dzieci Nokturnu zmodyfikowało mu pamięć.

Potem był Moody. On sam niczego nie pamiętał, ale jego tak zwani przyjaciele wiedzieli, że to jej sprawka. Przyszli po nią, ale ona nie dała się łatwo. Zawsze była zdolna i przebiegła. Użyła zwykłej, mugolskiej bomby. Zdetonowała ją w samym środku pola walki.

Snape otrząsnął się ze wspomnień. Ironiczny uśmieszek ciągle nie schodził z jego twarzy. Zwłaszcza, że Albus z mieszaniną zdziwienia i przerażenie patrzył na Alastora.

- To prawda? Byłeś Szczurołapem?

- Błąd młodości – warknął Moody. – Skończmy już omawiać moje życie.

- No, no, no, czyżby nasz Szczurołap się wstydził? A może okłamałeś dyrektora? Nieładnie.

Potter kpił. Kolejna maska. Severus zastanawiał się ile jeszcze chłopak ich ma.

- Ty też okłamałeś!

- Nie, mój drogi – powiedział Harry z miną człowieka, który tłumaczy coś małemu dziecku. – Ja jedynie nie powiedziałem całej prawdy.

- Na jedno wychodzi – burknął Szalonooki.

- Nie do końca. Ja nie skłamałem a zataiłem kilka faktów. Jest różnica, między kłamstwem a zatajaniem.

Po tych słowach chłopak odwrócił się na pięcie i zamierzał iść na górę z Billym ciągle uczepionym jego szyi.

- Potter – odezwał się milczący do tej pory Severus. – Chyba zaczynasz się uczyć reguł gry.

- Dziękuję – mruknął Harry, uśmiechał się delikatnie. – Miałem świetnego nauczyciela.

Zachichotał i pobiegł na górę.

Snape przez chwilę patrzył w ślad za nim. Ten dzieciak był dziwny. Z całą pewnością nie był normalny. Tak, na pewno nie był. Jeszcze żaden uczeń nie uśmiechnął się do niego. Pominąwszy Dracona, ale ten był jego chrześniakiem, więc się nie liczy.

Dumbledore po chwili osłupienia zagonił Zakonników do kuchni. Młodzież szybko została oddelegowana do ich pokoi choć wszyscy doskonale wiedzieli, że dzieciaki będą podsłuchiwać. Rodzice Hermiony również siedzieli w kuchni. Może byli tylko mugolami, ale tu chodziło także o ich świat.

Harry i Billy bawili się w najlepsze. Potter co i rusz wyczarowywał zwierzęta, które chłopczyk starał się dogonić, ale te zawsze rozpływały się w powietrzu. Sachs najbardziej lubił uganiać się za lisem. Zwierzątko miało niebieskie oczy i rudą sierść, ale skarpetki i podbrzusze było jasnobłękitne, gdzieniegdzie poprzecinane zielonymi żyłkami.

W czasie rozmowy, jaka nawiązała się między nimi Harry zdążył dowiedzieć się, że Billy za dwa tygodnie ma urodziny. Że bardzo tęskni za siostrą, ale stara się tego nie okazywać, żeby nie ranić Nimsy. Potter uśmiechnął się. Zdaje się, że Tonks tylko Billy’ emu pozwalała używać zdrobniałej wersji swojego imienia.

- Mam pomysł – oświadczył nagle Harry. Billy spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Zostań moim braciszkiem.

Sachs patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Swoim małym, dziecięcym serduszkiem czuł, że Harry zawsze będzie go bronił.

- Dobrze – stwierdził po namyśle. Marszczył swój nosek, jakby mówił, że to największa głupota w jego życiu.

Harry roześmiał się głośno.

- Obiecaj, że nigdy mnie nie zostawisz – powiedział niezwykle poważnie Billy.

- Obiecuję, braciszku, obiecuję. Nawet, jeśli nie będę przy tobie ciałem, to zawsze będę przy tobie duchem. Tutaj. – Ręką dotknął jego piersi. – I tutaj. – Tym razem wskazał głowę. – Nigdy nie śmiej wątpić w prawdziwość moich słów.

Billy uśmiechnął się delikatnie i wtulił w Harry’ ego. Gryfon zmierzwił mu włosy. Kilkanaście minut później Billy usnął. Potter położył chłopca na swoim łóżku i okrył go kocem. Sam zaś zasiadł przy biurku i wyciągnął lusterko dwukierunkowe. Połączył się z Carmen.

Chłopak przywitał się z dziewczyną i poprosił, by ta jak najszybciej zawołała swojego brata. Panna Black spojrzała na niego ze zdziwieniem, żądając wyjaśnień. Harry prychnął.

- Mówiłaś, że Jesse ma hopla na punkcie motocykli. A mnie się właśnie jeden dostał w spadku. Tylko jest taki malutki problemik. Nie umiem go obsługiwać.

Rose parsknęła, ale zawołała Jesse’ ego. Mężczyzna pytająco spojrzał na rozmówcę. Harry uśmiechnął się przymilnie i zapytał, czy Black nie miałby czasu na nauczenie go jazdy na motocyklu. Jesse zaczął udawać, że przeszukuje swój terminarz. W końcu po kilku minutach zgodził się, że lekcje mogą zacząć już jutro z samego rana. Umówili się na dziesiątą w okolicach Grimmuald Place. Harry miał czekać na chłopaka w jakiejś rzadko uczęszczanej uliczce.

Harry rozłączył się. Z szuflady wyciągnął książkę, którą zaczął przeglądać tydzień temu. Jakoś nie mógł się przez nią przebić. Niby interesowały go trucizny, ale mimo wszystko połowy z czytanych zagadnień nie mógł zrozumieć. Nawet, jeśli Vipera starała się je wytłumaczyć. W końcu nawet ona się poddała i stwierdziła, że Harry najwyraźniej tylko eliksiry lecznicze jest w stanie opanować.

Harry odłożył książkę, kiedy Billy zaczął się rzucać na łóżku. Podszedł do niego i dotknął jego ramienia. Chłopczyk jęknął i uciekł przed dotykiem. Gryfon westchnął i lewą dłoń położył na czole chłopca, a prawą na jego sercu. Znowu poczuł pieczenie rąk, ale nie przerwał procesu. Po jego palcach spłynęły białe i różowe iskierki, które wniknęły w ciało dziecka.

Ciemny korytarz, najprawdopodobniej szkolny. W oddali słychać krzyki i przekleństwa. Ktoś trzyma małego chłopczyka za rękę. Każe mu uciekać, ale dziecko nie słucha. Jest zbyt przerażone. Po chwili podbiegają zamaskowani ludzie. Czuć od nich zło. Chłopiec trzęsie się, jak osika.

Śmierciożercy otaczają ich ciasnym kordonem i zaczynają rzucać zaklęcia. Pierwsze z nich trafia w Billy’ ego. Kolejne uderza w stojącą obok niego dziewczynę.

Harry’ ego nikt nie zauważa. Chłopak wykorzystuje to podbiegając do Billy’ ego i opiekuńczym gestem obejmując jego drżące ciało.

- Nic ci się nie stanie – szepcze. – Wyciągnę cię z tego koszmaru, braciszku.

Harry przerwał połączenie i zachwiał się niebezpiecznie. Takie połączenia nigdy nie działały na niego zbyt dobrze. Objął Billy’ ego i poczekał, aż chłopiec się uspokoi. Po piętnastu minutach kołysania i szeptania zapewnień, że to był tylko zły sen, Billy uspokoił się na tyle, by móc ponownie zasnąć.

Harry delikatnie położył go na łóżku. Wyczarował świeczkę. Podszedł do plecaka i z jego dna wygrzebał fiolkę z eliksirem, który dostał od Yennefer pod koniec czerwca. Eliksir Tęczowy. Zawsze miał go przy sobie, ale niemal nigdy nie używał. Skropił nim świeczkę. Przytknął różdżkę do knota i wyszeptał zaklęcie.

Patrzył, jak ogień zaczyna topić wosk. W powietrzu zaczął się unosić przyjemny aromat lawendy. Chłopak dałby sobie rękę uciąć, ze wyczuwał też nutkę piołunu. Cały czas trzymał rękę na ramieniu Billy’ ego. Ziewnął potężnie. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta. Położył się na skraju łóżka i przyłożył głowę do poduszki. Zgasił światło i machając różdżką sprawił, że świeczka zaczęła unosić się w powietrzu. Kolejnym machnięciem różdżki sprawił, że światło zgasło. Przytulił do siebie Billy’ ego, który ufnie wtulił się w jego tors.

Obudziło go pukanie. Przez chwilę rozglądał się zdezorientowany. Machnął różdżką zapalając światło. Zmrużył oczy. Przez chwilę mrugał zawzięcie. Podszedł do drzwi i otworzył je, opierając się o futrynę.

- Tak, Tonks? – zapytał, ziewając. – Chciałaś coś?

- Przyszłam po Billy’ ego.

Harry obrzucił spojrzeniem swoje łóżko, na którym Sachs leżał zwinięty w kłębek. Tulił do siebie róg koca i uśmiechał się delikatnie. Potterowi zdawało się, że to dzięki unoszącego się w powietrzu, subtelnemu zapachowi.

- Niech śpi – mruknął Harry. – Ty też możesz się tutaj zdrzemnąć.

Nimfadora obrzuciła go skonsternowanym spojrzeniem.

- Czyżbyś proponował mi akt lubieżny? – zapytała ze śmiechem na ustach.

- Gdzieżbym śmiał, o nadobna niewiasto. – Z przesadną kurtuazją ukłonił się. – Z tego co pamiętam, to wzdycha do ciebie pewien wilkołaczek. Idź do niego, bo się biedakowi serce kraje z tęsknoty za tobą.

Chwycił Tonks za ramiona i poprowadził ją do schodów. Potem odwrócił się na pięcie i zniknął w swoim pokoju.

Kobieta stała przy drzwiach i zdziwionym wzrokiem patrzyła w ślad za młodzieńcem. Czyli jednak ciągle umiał żartować. W czasie zebrania poruszono także temat dziwnego zachowania młodego Pottera. Co ciekawe, Snape nie wtrącił ani jednej, nawet najmniejszej złośliwej uwagi. W przeciwieństwie do Moody’ ego, który do powiedzenia miał aż za dużo.

***

Draco Malfoy ze złością odłożył na bok kolejną książkę. Zniżył się do poziomu mugola i zaklął szpetnie. Draco był zły, a to nie wróżyło niczego dobrego. Minął ponad tydzień, od kiedy zaczął poszukiwać czegoś na temat pentagramu, błyskawicy i róż. Dokładnie w takim połączeniu. Każda rzecz z osobna miała jaki taki sens, ale jeśli połączyć je razem, to nic nie rozumiał.

Pentagram z jednym ramieniem skierowanym ku górze był nazywany “Pentagramem Światła’, znany też jako pentagram biały – był podstawowym znakiem ochronnym. Działał, jako tarcza, która odbija złe moce i kieruje je w stronę nadawcy. Podczas magicznych rytuałów nie pozwala przekroczyć granic, powszechnie uznawanych za niebezpieczne. Dzięki pentagramowi można sprowadzić siły nieczyste na właściwe im miejsce i zapieczętować przejście. Pentagram ten pozwala opanować siły nadprzyrodzone.* Czarodzieje nazywali go pentagramem Pięciu Żywiołów. Woda, Ogień, Ziemia i Powietrze, a także Światło, lub Serce. Podania i legendy nie precyzowały jak nazywał się Piąty Element.

Róża. W starożytności była uznawana za symbol Afrodyty (Wenus). Ponoć powstała w czasie, kiedy bogini rodziła się z morskiej piany. Niektóre z nich zabarwiła na czerwono krew ukochanego Afrodyty, Adonisa. Kwiat ten stał się symbolem odrodzenia i miłości zwyciężającej śmierć.* Róża, mimo iż zachwycająca miała kolce. Potrafiła się bronić i była skrzyżowaniem piękna i niebezpieczeństwa.

Błyskawica we wszystkich dawnych kulturach uznawana była za przejaw i symbol sił nadprzyrodzonych. Była znakiem potęgi i boskości. Symbolizowała także nagłe oświecenie duchowe.* Błyskawice zawsze pojawiały się w czasie burzy i mówiono, że są znakiem rozpoznawczym chaosu.

- No i jak tu coś zrozumieć? – załamanym głosem mruknął Draco.

Z rezygnacją spojrzał na notatki, jakie zdążył poczynić w czasie przeglądania książek. Żeby jeszcze mógł pojąć, o czym pisała mu babka Vivian. Snape’ owi nie zamierzał mówić o szkatułce, przez którą nie przespał kilku nocy. Mistrz Eliksirów dał mu nawet Eliksir Nasenny, ale Draco go nie wypił. Nie znosił takich specyfików.

Jęknął, ukrywając twarz w dłoniach. Za dwa tygodnie wraca do domu, żeby przygotować się do zaręczyn z Pansy. Był XX wiek, a w arystokratycznych rodzinach ciągle aranżowano małżeństwa. On sam wybrałby pannę Bulstrode, w dodatku miała ładne imię. Ale nie. Milli miała zbyt mały majątek. Do Malfoyów czy Parkinsonów brakowało jej co najmniej kilku milionów. A sam fakt, że miała krew czystą jak łza nikogo już nie obchodził.

Ziewnął i rozmyślając położył się na łóżku. Rano on i Mistrz Eliksirów mieli zabrać się za warzenie trucizn dla Czarnego Pana. Właściwie to tylko Snape miał zajmować się produkcją. Draco miał jedynie asystować i kroić ingrediencje. Doprawdy, wielce ważne zajęcie.

***

Harry obudził się o ósmej. Wstał, przeciągnął się i podszedł do szafy wyciągając ubranie. Spojrzał na śpiącego Sachsa. Pokręcił głową z niedowierzaniem i poszedł do łazienki. W iście ekspresowym tempie zrobił poranną toaletę. Założył na siebie ciemne dżinsy i ciemnozielony podkoszulek. Przejrzał się w lustrze.

- Wyglądam jak Ślizgon – stwierdził ze zdziwieniem.

Z rezygnacją spojrzał na grzebień. Spróbował się uczesać, co wyszło mu dopiero po dwudziestominutowej walce. Pluł sobie w brodę, że nie nauczył się zaklęcia rozczesującego włosy.

Wrócił do swojego pokoju i obudził Billy’ ego.

- Śniadanie ci ucieknie, śpiochu.

Chłopiec prychnął oburzony i pobiegł do łazienki. Pięć minut później uczepił się Harry’ ego i za nic nie chciał go puścić. Chłopcy zeszli na dół, przez całą drogę krzycząc na siebie.

- Puść mnie, duży mężczyzno – powiedział ze śmiechem Harry. – Zaraz szyja mi odpadnie. Poza tym, już doszliśmy do kuchni.

Sachs zrobił obrażoną minkę. Usiadł na krześle i z naburmuszoną miną zaczął wpatrywać się w stół.

- Jesteś niedobry. Już cię nie lubię – poinformował.

Harry spojrzał na niego z rozczuleniem. Brakowało mu rodzeństwa – stwierdził ze zdziwienia. Do tej pory jedynym dzieckiem, jakie znał Harry był Mark Evans, ale chłopak był już nastolatkiem. Co prawda Dudley był jego kuzynem, ale Potter nigdy nie umiał myśleć o nim, jak o bracie. Byli jeszcze Weasleyowie i Hermiona, ale to jednak nie było to. Billy był jedyny w swoim rodzaju.

Podszedł do chłopca i potargał mu włosy, co Sachs skwitował głośnym prychnięciem i odwróceniem głowy w drugą stronę. Pottere przez chwilę stał zdezorientowany. W końcu zaklęciem odsunął krzesło chłopca od stołu i przyklęknął przed nim.

- Przepraszam, braciszku, no? Wybaczysz mi?

Chłopczyk ostentacyjnie podrapał się po brodzie. Skinął głową. Jego oczy zaczęły szaleńczo błyszczeć. Harry widząc to zaczął się cofać ze zgrozą malującą się na twarzy. Billy zeskoczył z krzesła i popędził w stronę “starszego brata”, który z paniką na twarzy próbował przed nim uciec.

- Z tobą jest gorzej niż z nadąsaną kobietą – wysapał Harry, kiedy Billy’ emu udało mu się go dogonić. Teraz chłopiec siedział na chłopaku i usiłował go łaskotać. – Rany, weźcie tą szarańczę!

Hermiona popukała się w czoło, patrząc to na leżącego Harry’ ego, to na Billy’ ego. Ron szczerzył się jak wariat i najwyraźniej nie zamierzał przestawać. Ginny marszczyła brwi zastanawiając się, co mogło spowodować poprawę humoru u Gryfona.

Jane Granger patrzyła na dwóch chłopców, z których jeden był przyjacielem jej córki. Wiele słyszała o tym czarnowłosym młodzieńcu. Od sześciu lat Hermiona pokazywała jej kolejne zdjęcia Pottera, opowiadała o przygodach, jakie z nim przeżyła. Po piątej klasie zaczęła coraz więcej mówić o Ronie, ale Harry nadal się tam przewijał.

Hermiona mówiła, że Harry jest wspaniałym przyjacielem i idealnym materiałem na brata, ale raczej nie nadawał się na męża. Był roztrzepany i, w minimalnym stopniu, szalony. Dziewczyna często śmiała się, że to prawdopodobnie nieudana Avada poprzestawiała mu klepki w mózgu. Wtedy Jane tego nie rozumiała, ale teraz powoli zaczęło do niej docierać, o czym mówiła córka.

Pani Granger była dentystą, ale zawsze lubiła obserwować ludzi. W jej zawodzie było to przydatne, zwłaszcza, jeśli pod skrzydła trafiło jej się dziecko. Wtedy musiała po kilkanaście razy na minutę zapewniać, że borowanie, czy lakowanie zębów nie będzie bolało. Teraz też obserwowała. Czarodzieje mieli te same problemy co mugole. Nie rozumiała więc, dlaczego niektórzy uważali ich, nie-magicznych, za podrzędny gatunek. Ale Harry był inny. Nie miał nic do “szlam” (jak ona nie cierpiała tego określenia!), potrafił przyjaźnić się z czysto-krwistymi. Ideał.

Jednak każdy pozorny ideał może mieć rysę i takową Harry posiadał. Był nieobliczalny i nigdy nie wiadomo było, co tak naprawdę myśli. Potrafił jednym słowem sprawić, że człowiekowi włosy jeżyły się na karku. Umiał też tworzyć dłuższe przemowy, które potrafiły wlać w serce nadzieję i wiarę, że jutro będzie lepiej. To się nazywała dyplomacja.

Jane zastanawiała się, jakim cudem ktoś w tak młodym wieku może posiadać taką umiejętność. Potter może nie używał zbyt wyszukanego języka, nie miał też górnolotnego stylu, jednak faktem pozostawało, że mówić umiał. “Jego można tylko kochać, lub nienawidzić. Nie ma nic pośrodku” – przypomniały jej się słowa Hermiony. Teraz widziała to w całej okazałości.

Uśmiechnęła się na widok błyszczących oczu Billy’ ego. Chłopiec najwyraźniej był wniebowzięty, a i Harry’ emu zdawała się nie przeszkadzać ta, skądinąd dziwaczna pozycja. Wręcz przeciwnie. Sprawiał wrażenie zadowolonego. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj przypominał chmurę gradową. Ten dzieciak posiadał nadzwyczajną umiejętność zmieniania swego oblicza.

- Mógłbyś ze mnie zejść, Billy? Dusisz mnie – jęknął Harry z poziomu podłogi.

- To ty chciałeś, żebym był twoim bratem – wytknął chłopiec.

- I nadal tego chcę, ale zrobiłem się głodny.

Tonks stała w drzwiach i przysłuchiwała się wymianie zdań, między jej przybranym synkiem, a Harrym. Kiedy Sachs powiedział, że jest bratem Harry’ ego, kobieta zrobiła zdziwioną minę.

- No pięknie – westchnęła. – Wystarczy zostawić was samych na parę minut i zaraz odbywają się nielegalne procesy adopcyjne. Ja jestem za młoda na twoją matkę, Potter! – krzyknęła niemal histerycznie.

Harry spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem.

- A kto ci każe być moją matką, Nimsy? Wystarczy, że zostaniesz moją przyjaciółką. Ewentualnie kuzynką – dodał po namyśle.

- A więc witaj w rodzinie, kuzynie.

Hermiona pokręciła głową i zabrała się za jedzenie swojego śniadania. Płatki kukurydziane z mlekiem wyglądały jak rozgotowane kluchy i Hermiona nie była pewna, czy będzie w stanie to zjeść. Nigdy nie lubiła mleka i w Hogwarcie na szczęście nie musiała go spożywać, ale tutaj byli jej rodzice, którzy uparli się, że ich córka musi przyjmować odpowiednią ilość białka.

Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę, co spowodowało, że tak nagle rozmnożyła się rodzina jej przyjaciela. Jakoś wątpiła, żeby wszyscy aż garnęli się do zostania adoptowanym bratem/ siostrą/ dzieckiem Pottera.

Harry uśmiechnął się szeroko.

- Ty jeszcze nie znasz całej mojej rodziny, Hermiono – stwierdził ze śmiechem. – I lepiej, żebyś nie poznała wuja Williama i kuzynki Corinne. Obawiam się, że poraziłoby to twój zmysł estetyczny.

Uchylił się przed lecącą w jego stronę łyżką i wyszedł z kuchni. W drzwiach minął się z Moodym. Bez słowa go wyminął, chociaż w jego oczach widać było tłumioną złość. Alastor wszedł do kuchni i ze zdziwieniem spojrzał na prychającego Billy’ ego.

- Harry cię nie lubi i ja cię też nie lubię – oznajmił.

Odwrócił się w stronę Ginny i zaczął z nią rozmawiać o psidwakach i o tym, że chciałby jednego, ale Nimsy jest uczulona na sierść.

Moody wzruszył ramionami. Nie obchodziło go zdanie jakiegoś szczeniaka.

- Billy i Harry są braćmi – wyjaśniła Tonks.

Alastor wzruszył ramionami.

Stojący w drzwiach Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie. Jego oczy błyszczały wewnętrznym blaskiem. Czuć było od niego potęgę, ale i zadowolenie.

***

Jesse w milczeniu patrzył na motocykl, który Harry ze sobą przyprowadził.

- Przydałoby się wymienić silnik na mocniejszy – stwierdził po namyśle. – Poza tym nie jest źle, choć ja wolę wersję sportową, ale jeśli jakimś cudem dołożymy temu kilka koni mechanicznych, to będę zadowolony.

Mówił jakby do siebie, zupełnie ignorując Harry’ ego, który niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. Już nie mógł się doczekać pierwszej lekcji. Odkąd tylko wstał był podekscytowany, a teraz jego zainteresowanie sięgnęło zenitu.

Jesse spojrzał na niego kątem oka. Coś mu się wydawało, że to wcale nie będzie przyjemny urlop z dala od angielskiego zgiełku. Teraz okazało się, że zgiełk będzie. I to nawet większy niż przypuszczał.

- Masz przy sobie dokumenty pojazdu?

- W domu.

To biegaj po nie. Nie mam zamiaru tłumaczyć się mugolskiej policji, dlaczego motocykl nie jest zarejestrowany.

Jesse był Blackiem z krwi i kości, a po swoim dalekim wuju odziedziczył zamiłowanie do koni mechanicznych. Najbardziej lubił jednak motocykle. Samochody nie były złe, ale nie miały w sobie tego “czegoś”. I były bezpieczniejsze, a Jesse uwielbiał ryzyko.

Spojrzał na motocykl. Syriusz miał zdecydowanie dobry gust. Jedynie ten pies na zderzaku wyglądał idiotycznie. Jeśli pominąć ten drobny defekt, to cała reszta prezentowała się całkiem nieźle. Okazale nawet. Jesse przejechał ręką po kierownicy i siodle. Tak, ten motor miał w sobie charakterek i potencjał. Uśmiechnął się do siebie. Już on postara się, żeby wydobyć z niego trochę więcej życia niż tylko ładną linię ramy.

Piętnaście minut później przybiegł do niego zziajany Harry. Miał na sobie to samo ubranie co wcześniej, a jednak Blackowi wydało się, że wyglądał nieco inaczej. Przyjrzał mu się uważniej. Papierowa teczka pod pachą, czarna, skórzana kurtka w ręce i czerwona bandama na głowie.

Jesse odebrał od chłopaka teczkę i przez chwilę studiował jej zawartość. Skinął głową i machnął kilka razy zamieniając kamienie w dwa kaski. Jeden z nich rzucił Harry’ emu i kazał mu usiąść za sobą.

Harry czuł świst powietrza i słyszał ryk silnika. Po raz pierwszy czuł się naprawdę wolny, nawet miotła nie zapewniała mu tej adrenaliny, jaką czuł jadąc tą metalową bestią.

Godzinę później dojechali na przedmieścia Londynu. Jesse znalazł parking, który teraz ział pustkami.

- Po pierwsze, musisz wiedzieć, co jest do czego. Inaczej ani rusz. Żeby uruchomić motocykl musisz użyć kluczyka, ale to już chyba wiesz?

Harry pokiwał głową. W ciągu kolejnych kilku godzin Black tłumaczył mu wszystko, co jak stwierdził było wiedzą niezbędną. Harry co chwilę dyskretnie ziewał.

Jesse spojrzał na chłopaka z irytacją. Harry zasypiał na stojąco, ale mężnie stawiał opór swoim fizjologicznym odruchom. Mężczyzna westchnął. On w czasie swojej pierwszej lekcji zachowywał się tak samo. Dopiero później zaczął doceniać piękno dźwięku, jaki wydaje silnik. Cóż, nie każdy musi być tym zafascynowany.

- Co zapamiętałeś?

- Do odpalenia używamy kluczyka. Silnik trzeba wymienić. Motor ci się nie podoba. Jak zapali się kontrolka to szybko na stację paliw.

- Elokwencja po byku – stwierdził Black. – No dobra, zaczynamy.

Harry próbował do dwudziestej wieczorem. Na razie wiedział, jak należy odpalić motocykl i jak hamować. Miał problemy z utrzymaniem równowagi i niejednokrotnie się przewrócił, ale dzięki zaklęciom Jesse’ ego motocykl ciągle był cały.

Jesse odwiózł go do domu i obiecał, że jutro spotkają się o tej samej porze. Harry przytaknął i powłócząc nogami wszedł do domu przy Grimmuald Place. Motocykl zostawił na korytarzu, obok niego położył kask.

Wszedł do kuchni, w której siedział jedynie pan Granger. Mężczyzna spojrzał na chłopaka z zainteresowaniem. Przez chwilę przyglądał się mechanicznym czynnościom wykonywanym przez Harry’ ego.

- Martwili się, kiedy rano zniknąłeś.

Harry spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Może tylko Ron, Hermiona i Ginny martwili się o mnie. O prawdziwego mnie. Reszta troszczy się o Wybrańca – prychnął. – Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Przed przeznaczeniem nie można uciec, więc nie ważne czego bym nie robił i tak będę przywiązany do swojego losu. Dumbledore zdaje się powiedział, że to silniejsi muszą nieść ciężar odpowiedzialności za słabszych. Bzdura. Kto normalny wysyła na wojnę dzieci?

- Nie jesteś już dzieckiem – zaprotestował ojciec Hermiony. – Jesteś młodym mężczyzną.

Potter wzruszył ramionami.

- W czasie wojny wszyscy muszą szybciej dorosnąć. Jeśli Dumbledore nadal będzie robił to, co robi, to za parę miesięcy jedenastolatki będą mieć oczy wiekowych starców. Tak nie powinno być. To jest złe, ale on zdaje się tego nie zauważać. Chciał mieć rycerzyka bez zmazy ni skazy, ale rycerzyk się zbuntował.

Harry pociągnął łyk herbaty. Podszedł do lodówki i wyciągnął z niej cytrynę. Odmierzył pięć kropel i dosypał łyżeczkę cukru. Teraz bursztynowy napój miał idealny smak. Chłopak zmrużył oczy rozkoszując się przyjemnym ciepłem spływającym mu po przełyku.

Pan Granger patrzył na niego przez dłuższą chwilę.

- Ty, zdaje się, nie masz ochoty mieszać się w tą wojnę.

- Zostałem w nią wmieszany jeszcze zanim się urodziłem – powiedział ponuro. – Ja, albo Nevile. Obaj spełnialiśmy kryteria. Jakbyśmy byli jakimiś obiektami badań! – Uderzył pięścią w stół.

- To znaczy?

- Obaj urodziliśmy się pod koniec lipca i to już przesądziło sprawę. Nasi rodzice trzy razy oparli się Gadowi, chociaż nie wiem, na czym ten opór miał polegać. Ten skurczybyk mógł sobie po prostu wybierać jak w ulęgałkach, którego z nas chce naznaczyć. Entliczek pętliczek czerwony stoliczek, na kogo wypadnie na tego bęc. Wypadło na mnie.

Harry pstryknął palcami, akcentując słowo “bęc”. Ojciec Hermiony podskoczył na krześle.

- Jak w śmiertelnej wyliczance – dodał po kilku minutach. – Masz pecha, jeśli padnie na ciebie.

Chłopak wstał od stołu. Umył kubek i nie odwracając się do swojego rozmówcy powiedział, że świat nie zasłużył na to, a by go ratować. Potem wziął kurtkę i poszedł do swojego pokoju.

Pan Granger jeszcze długo siedział w kuchni, trawiąc słowa zasłyszane od młodzieńca. Nie wiedział, skąd tyle jadu w tak młodym umyśle. Harry może miał tylko siedemnaście lat, ale zachowywał się jak doświadczony przez los staruszek.

__________________

* Pentagram – wiadomości zaczerpnięte z <tej> strony

* Róża – informacje zaczerpnięte z “Leksykony Symboli” autorstwa Prof. dr Hansa Biedermana (wydawnictwo: MUZA S.A., Warszawa 2001)

* Błyskawica – jak wyżej.
Carmen Black (21:51)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 21:58, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 9

Łowcy

Seth siedział w swoim gabinecie. Po przeciwnej stronie biurka stała młoda kobieta. Jej czekoladowe włosy związane były w wysokiego kucyka, jednak nawet teraz sięgały połowy ud. Miała niebieskie oczy, w których teraz błyszczał upór.

- Nie – powiedziała stanowczo. – Nie zgadzam się. Do tego trzeba mieć cierpliwość, a ja nie mam jej za knuta. Znajdź kogoś innego, kto będzie miał czas, żeby uczyć jakiegoś zakichanego rycerzyka w lśniącej zbroi.

Odwróciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami. Przemierzając korytarza zastanawiała się, jak ten bachor mógł tak się zachować. Nie chciała go uczyć głównie dlatego, że nie wytrzymałaby nerwowo i prawdopodobnie dość szybko definitywnie by się go pozbyła. Nie, nie miała do niego jakichś specjalnych zażaleń. Może jedynie to, że przez całe wakacje nie napisał ani jednego listu i teraz Mary cierpi. Właśnie dlatego ona nigdy nie miała chłopaka.

Seth ukrył twarz w dłoniach. Wiedział, że Sagitta jest uparta i zdawał sobie sprawę, że przekonanie jej do czegokolwiek będzie graniczyło z cudem. W końcu znał ją nie od dziś. Była jego najstarszą córką.

Mężczyzna uśmiechnął się nieco złośliwie. Chyba jednak każdy ma w sobie Ślizgona, stwierdził w duchu skreślając kilka słów na grafiku. W ogóle rzadko się mścił, ale teraz gra była warta świeczki. I lepiej, żeby najstarsza Abernathy nie myślała, że skoro jest jego dzieckiem to wszystko jej wolno. Może kilka dni w oddziale Marasmusa nauczą ją posłuszeństwa? Od dawana domyślał się, że dziewczyna marzy o własnej drużynie. Prawdopodobnie dostałaby ją, gdyby tylko zgodziła się uczyć Pottera. Cóż, najwyraźniej trzeba będzie wysłać tam kogoś innego.

***

Mary siedziała przy biurku i smętnym wzrokiem wpatrywała się w okno. Od niechcenia przesuwała ołówkiem po papierze. Spojrzała na swoje pseudo dzieło. Zmarszczyła brwi. Zmięła kartkę i rzuciła ją do kosza, nie trafiła.

Sięgnęła po zeszyt i zaczęła pisać. Po jej policzkach spływały łzy. Wiedziała, że po tym, co Harry przeżył w czerwcu będzie potrzebował czasu, żeby dojść do siebie, ale nie sądziła, że to wszystko będzie aż tak zagmatwane. W ciągu ostatniego miesiąca wysłała już kilka listów, ale chłopak nie odpisał na żaden z nich. Co więcej, listy w ogóle nie były otwierane.

Zastanawiała się, co stało się z ich miłością. Czyżby Harry traktował ją jak przelotną miłostkę? Jak coś, co jest miłe i przyjemne, ale gdy się znudzi, to można to odrzucić w kąt jak starą zabawkę? Ona nie pozwoli się tak traktować. Co to, to nie.

Zacisnęła pięści, przysięgając sobie, że już nigdy nie będzie płakać z powodu jakiegokolwiek chłopaka.

***

Hermiona po raz kolejny została oddelegowana do ściągnięcia Harry’ ego na dół. Chłopak już od kilku dni wychodził jeszcze przed szóstą, a wracał w późnych godzinach nocnych, jak poinformował wszystkich pan Granger, który cierpiał na bezsenność.

Dziewczyna zapukała, ale jak zwykle nie było odzewu. Już miała wyciągnąć różdżkę, kiedy Harry zaprosił ją do środka. Gryfonka niepewnie przekroczyła i z uwagą rozejrzała się dookoła. Był dopiero ranek, ale w pokoju panował półmrok rozpraszany przez kilka świec stojących na podłodze i szafkach. Sam Harry siedział na łóżku w otoczeniu kilku grubych woluminów i przyświecając sobie różdżką co chwilę zapisywał coś w zeszycie.

- Co robisz? – zapytała zaintrygowana.

- Próbuję dowiedzieć się, jak działa dysk, ale Lisica nie chce mi nic powiedzieć. – Wskazał trzymany na kolanach zeszyt. – Cały czas powtarza, że sam muszę do tego dojść, a ona może jedynie mnie na to nakierować.

Hermiona pokiwała głową.

- Jeśli jeszcze nie zauważyłeś, to twoja mama zmusza cię do myślenia. Nie możesz liczyć na to, że cały czas ktoś będzie odwalał za ciebie brudną robotę. – Zamilkła na chwilę. – A teraz chodź na dół, bo pani Weasley się załamie.

Harry uśmiechnął się krzywo. Wstał z łóżka i podszedł do jednej z szafek. Odnalazł granatowy eliksir i pociągnął z niego potężny łyk. Hermiona zmarszczyła brwi. To już drugi raz, kiedy Potter w jej obecności pił to coś, bo z tej odległości nie była pewna, co też to jest.

Wyszli z pokoju. Dziewczyna cały czas patrzyła na niego z zainteresowaniem.

- Co to był za eliksir? – zapytała w końcu. Zwyciężyła ciekawość.

- Powiem ci, ale nie tu i nie teraz. Przyjdź z Ronem i Ginny do mojego pokoju po śniadaniu. Hasło to “dies irae”*.

Skinęła głową, zastanawiając się, czy Harry wreszcie im coś wytłumaczy. Dalszą drogę przebyli w milczeniu.

Pojawienie się w kuchni Harry’ ego wzbudziło sporą sensację. Zwłaszcza, że chłopak wcale nie wyglądał na wychudzonego, czego obawiała się Molly. Miał może tylko lekko zaczerwienione oczy i cienie pod nimi.

- No, skoro już mnie tu ściągnęliście, to moglibyście wytłumaczyć mi, co też nakłoniło was do tego czynu? – zapytał.

- Chcielibyśmy po prostu wiedzieć, co się z tobą dzieje – odezwał się Remus. – Martwimy się o ciebie.

- Niepotrzebnie – skwitował Harry. – Jeśli jednak chcecie wiedzieć, to powiem wam. Przynajmniej część, bo wszystkiego nie sposób. Z domu znikałem, bo chciałem nauczyć się jeździć na motocyklu, a na korytarzu nie chciałem tego robić. I jeszcze jedno. Nie radzę na siłę otwierać drzwi do mojego pokoju. Źle mogłoby się to dla kogoś skończyć.

Chwycił kromkę chleba, ze stołu wziął kubek z herbatą i znowu udał się do swojego pokoju.

Hermiona szybko przekazała Ronowi i Ginny, że Harry chciałby się z nimi spotkać. Przez całe śniadanie starali się nie wiercić na swoich krzesłach, ale marnie im to wychodziło. Po dwudziestu długich minutach podziękowali za posiłek i poszli na górę.

Panna Granger wypowiedziała hasło i całą trójką weszli do pomieszczenia. O ile wcześniej było tu ciemno, o tyle teraz pokój był nieco przyjaźniejszy. Zasłony zostały odsłonięte, a świece poznikały. W powietrzu unosił się przyjemny zapach świeżo skoszonej trawy.

- Cieszę się, że przyszliście – powiedział na powitanie Harry. – Zanim cokolwiek wam powiem musicie obiecać, że nikomu tego nie powiecie. Przynajmniej nie z własnej woli.

Skinęli głowami. Harry milczał przez kilka minut.

- Pamiętasz Hermiono, jak wyglądał ten pokój, kiedy weszłaś tu przed obiadem?

- No tak. Jakby odbywały się tu praktyki satanistyczne.

- Właśnie. Powiedziałem ci wtedy, że próbowałem się dowiedzieć, jak działa dysk. Ale to nie do końca prawda.

- W takim razie co robiłeś? – zapytała zainteresowana dziewczyna.

- Bawiłem się w złodzieja marzeń.

- Nie mów, stary, że to prawda – wtrącił Ron. – Złodzieja marzeń? Ty?

- O co ci chodzi, Ron? – zapytała Granger.

Ron uśmiechnął się i spojrzał na Hermionę. Po raz pierwszy wiedział więcej niż panna Granger i był z tego powodu bardzo zadowolony. Nie to, żeby był zazdrosny o wiedzę dziewczyny. Chłopak wiedział, że jego przyjaciółka nie zagląda do książek z baśniami czy legendami.

Złodziej marzeń był jednym z czołowych czarnych charakterów, którymi w młodości straszone były dzieci czarodziejów. Osobnik ten miał rzekomo przychodzić nocami i kraść dziecięce marzenia i sny. Potem jakoby taki mały człowieczek nigdy nie miał już być normalny.

Ginny co chwilę kiwała głową, jakby chciała potwierdzić prawdziwość słów mówionych przez brata.

- I wy w to wierzycie?! – prychnęła Hermiona. – Przecież to jakieś bujdy!

- W każdej legendzie jest ziarenko prawdy, a każda baśń ma jakiś morał – odezwał się Harry. – A ja kradnę marzenia Gada.

Cała trójka spojrzała na niego zdziwionym wzrokiem. Nie wiedzieli, co mają powiedzieć.

- Pamiętacie, co działo się na początku września?

Przytaknęli.

- Powiedzmy, że odrobinkę na tym skorzystałem. Dzięki temu wiem, co planuje Gad, zanim Zakon się o tym dowie.

Milczeli. Hermiona swoim zwyczajem zmarszczyła brwi. Nie podobało jej się to, co mówił Harry, bardzo jej się to nie podobało. Chłopak powinien powiedzieć dyrektorowi o pogłębiającej się więzi z Tym, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Gdy o tym powiedziała, Harry pokręcił przecząco głową. Nie mógł tego zrobić, ale powodów nie zdradził.

- Nie rozumiem cię, stary – skwitował Ron. – Na twoim miejscu chciałbym przerwać ten kontakt, ale rób jak uważasz. Tylko, żeby potem nie było, że nie ostrzegałem.

- Nie będzie – powiedział z ironicznym uśmiechem Harry. – Możesz mi wierzyć.

Rozmawiali jeszcze przez kilka długich godzin. W międzyczasie zastanawiali się, jak należy uruchomić Słoneczny Dysk, wynaleziony przez Lisicę. Oczywiście Lily również brała udział w konwersacji, bo Harry skrupulatnie zapisywał wszystkie propozycje. Niektóre zostały wyśmiane, a inne spotkały się z gorącym aplauzem.

Lily stwierdziła, że tylko Harry może uruchomić Dysk i tylko w taki sposób, w jaki czuje, że może to zrobić. Lisica poradziła też Harry’ emu, aby sięgnął po literaturę fachową, jak określiła książki, w których dokładnie opisano wszystkie gatunki wampirów. Po kilku minutach Lily dopisała, że na sam początek wystarczy jedynie “Vademecum Łowcy”, a jeśli coś bardziej zainteresuje Harry’ ego, to sam znajdzie odpowiednie księgi. Lisica dodała jeszcze, że “Vademecum” powinno być gdzieś w rzeczach, które zostawiła Harry’ emu.

Chłopak od razu rzucił się do paczki, którą to w całości zawsze przy sobie nosił, oczywiście, po uprzednim potraktowaniu jej zaklęciem zmniejszającym. Teraz przywołał ją do siebie i zdjął wszystkie zaklęcia zabezpieczające. Razem z przyjaciółmi zaczął przeglądać wszystkie książki, jakie udało im się znaleźć, ale okazało się, że nie będzie to aż tak proste. “Vademecum” tytułu nie miało i w istocie było notatkami poczynionymi przez Lisicę, a nie oddanymi do druku.

- No, to przynajmniej wiemy, że twoja mama miała aspiracje do zostania autorką podręcznika dla początkującego Łowcy – skwitowała znalezisko Hermiona. – Teraz trzeba tylko to przejrzeć i starać się jak najwięcej zapamiętać.

- Nie przesadzaj, Hermiono. To ja muszę się tego nauczyć – powiedział Harry z nieszczęśliwą miną patrząc na dwa stukartkowe zeszyty o formacie A4.

Chłopak jęknął rozdzierająco widząc stronice zapisane drobniutkimi literkami.

- Twoja mama miała też talent do rysunku – mruknęła Ginny, wskazując obrazek przedstawiający strzygę po przemianie w bestię.

Rozmowę przyjaciół przerwała pani Weasley, która wołała ich na obiad. Chcąc nie chcąc odłożyli na bok książki i zeszli do kuchni.

Harry ostentacyjnie zignorował Moody’ ego, zagłębiając się w cichej konwersacji z panem Granger. Posiłek mijał w ciszy. Dopiero przybycie Dedalusa Diggle, który informował, że w podlondyńskiej miejscowości doszło do masakry wprowadziło spore zamieszanie. Młodzież bez zbędnych ceregieli udała się do pokoju Harry’ ego, a zakonnicy starali się bez wzbudzania podejrzeń wyjść z domu i aportować się na miejsce kaźni. Jedynie Molly została w kuchni i niewidzącym wzrokiem wpatrywała się w okno.

Hermiona, Ron i Ginny siedzieli w pokoju Harry’ ego i rozmawiali szeptem. Potter natomiast z zainteresowaniem przeglądał zeszyty zapisane przez Lisicę, a przynajmniej tak wydawało się jego przyjaciołom.

Harry przewrócił kolejną kartkę i wczytał się w notatkę dotyczącą strzyg. Byleby tylko nie myśleć o tym, co wyprawiał Voldemort. Spojrzał na zegarek. Dochodziło południe, a on zastanawiał się, jak dawno nie był u Avady. Westchnął. Teraz i tak nie mógłby się tam zjawić.

Hermiona co kilka minut rzucała Harry’ emu ukradkowe spojrzenia. Zastanawiała się, jak chłopak może być aż tak spokojny. Ron zauważył wzrok, jakim dziewczyna patrzyła na czarnowłosego. Szepnął Ginny kilka słów, a ta szybko pokiwała głową i powiedziała:

- Harry, może byś tak powiedział, co twoja mama pisze o, dajmy na to, wampirach?

Potter spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nie sądził, aby kogokolwiek z nich interesowało to tak naprawdę, ale wiedział, że chcą zrobić wszystko, aby oderwać się od ponurej codzienności.

- Czemu nie? – mruknął. Przekartkował zeszyt i odnalazł właściwy rozdział. – Wampiry to jeden z najstarszych…

Wampiry to jeden z najstarszych gatunków chodzących po ziemi. Nikt nie wie, skąd się wzięły, ani kto i czy w ogóle je stworzył. Zwykło się uważać, że wampir to zło wcielone. Jednak nie jest to prawda. Owszem, niektóre potrafią być wyjątkowo okrutne, ale to wina ludzi i sposobu, w jaki traktuje się ten gatunek.

Najpopularniejszym przedstawicielem wampirów z całą pewnością jest Vlad Ţepeş, co oznacza “Palownik”, noszący przydomek Drakula (Syn Smoka, lub Diabła). Nie będę tu przytaczać jego historii, bo chyba każdy o nim słyszał. Drakula był na tyle sławny, że mówili o nim także mugole*.

Niektórzy uważają, że pierwszym wampirem był niejaki Kain, ale sprawa ta nigdy nie została wyjaśniona. Faktem pozostaje, że najstarszy żyjący obecnie wampir to Marius, przez niektórych uważany za potomka Kaina.

- Koniec wstępu – skwitował Harry, nie wiadomo czemu uśmiechając się krzywo.

- No, na co czekasz? Czytaj dalej – pogoniła zainteresowana Hermiona.

Chłopak westchnął. Coś mu się zdawało, że sesja dotycząca wampirów pociągnie się jeszcze przez kilka godzin. Machnął różdżką, przywołując z kuchni dzbanek z wodą i cztery szklanki.

Podział wampirów

Główny podział wampirów przedstawia się następująco: wampiry wyższe, czyli takie, które wampirami się urodziły i wampiry niższe, które zostały przemienione (w tym również mugole), nazywa się je Nosferatu. Jednak nie każdy wie, że wampiry wyższe dzielą się na kilka “podgatunków”.

Wampiry PSI:

Zwane Psionikami. To wampiry energetyczne. Nie piją krwi, ale aby przeżyć muszą stykać się z ludźmi, od których pobierają esencję życiową. Wystarczy im krótkotrwały kontakt fizyczny. Zazwyczaj nie robią nikomu krzywdy, a przynajmniej nie zabijają. Mogą jedynie sprawić, że człowiek poczuje się osłabiony. Czasami pobierają energię poprzez pocałunek, ale na taki eksces musi zgodzić się dawca, bowiem jest to niebezpieczne i wampir może stracić nad sobą kontrolę.

Bardziej doświadczone wampiry mogą pobierać energię jedynie poprzez wizualizację, ale jest to wyjątkowo trudne i wymaga dość sporego nakładu energii.

Wampiry Emocjonalne:

Jak sama nazwa mówi, żywią się emocjami. Zdarza się, że same prowokuję różnorakie sytuacje, aby łatwiej móc pochłonąć energię ofiary. Najczęściej można spotkać je w dużych skupiskach ludzi, lub szkołach, gdzie ogrom emocji nagromadzonych w młodych osobach jest wprost niewyobrażalny i najłatwiej jest pochłaniać energię płynącą z uczuć, bez czynienia krzywdy ofierze.

Wampiry Astralne:

Wampir Astralny pojawia się wtedy, kiedy jest w stanie uniknąć drugiej śmierci (śmierć pierwsza, to śmierć ciała fizycznego; śmierć druga, to śmierć ciała duchowego, ludzkiej części duszy). Jego powłoka fizyczna jest martwa, w związku z tym wampir ten nie może samodzielnie funkcjonować. Ten rodzaj wampira jest uznawany za najgorszy, gdyż bardzo często przywłaszcza sobie cudze ciała.

Wampiry Sang:

Czyli Wampiry Krwi, zwane też Sanguarianami. Jest to najmniej liczna grupa wampirów. To właśnie na ten ich rodzaj poluje się najczęściej.

Wbrew plotkom nie wszystkie Wampiry Sang muszą pić ludzką krew. Niektórym wystarcza krew zwierząt. Tak naprawdę Sanguarianie zaczynają polować na ludzi dopiero wtedy, kiedy uzależnią się od smaku ich krwi. Swoją złą sławę zawdzięczają Nosferatu, którzy są prawdziwymi pijawkami i nie potrafią żyć bez ludzkiej krwi.

Wampiry Sang i Nosferatu muszą pić krew, ponieważ w ich krwioobiegu brakuje czerwonych krwinek i w jakiś sposób muszą je pobierać.

Harry zrobił kolejną przerwę. Nalał sobie wody do szklanki i wypił duszkiem. Jego przyjaciele siedzieli dookoła niego na podłodze. Chłopakowi przez chwilę wydało się, że wyglądają jak dzieci, które czekają na kolejną, ekscytującą bajkę.

Oczy Hermiony wyrażały bezbrzeżne zdumienie. Dziewczyna była wyjątkowo zainteresowana podziałem wampirów. Nigdy nie sądziła, że jest ich aż tyle rodzajów, co więcej, tego nie była w żadnej książce, którą do tej pory przeczytała. Skinęła Harry’ emu, żeby czytał dalej, co też chłopak niezwłocznie uczynił.

Większość ludzi uważa, że światło słoneczne, czosnek i woda święcona wystarczy aby pokonać wampira. Jest to błędne myślenie.

Światło słoneczne nie wyrządzi wampirowi wyższemu żadnej krzywdy, chyba, że ten cierpi na fotoalergię, zwaną też światłowstrętem. Choroba ta jest coraz częstsza, zwłaszcza wśród Sanguarian. W przypadku Nosferatu sprawa ma się inaczej. Słońce spopiela ich ciała niemal natychmiast.

Czosnek nie działa na żadne wampiry. Jedynie ich zapach nieco je denerwuje.

Woda święcona zabija Nosferatu, ponieważ zostały one stworzone z prawie martwego ciała. Tak samo jest w przypadku Wampirów Astralnych. Psionikom, Sanguarianom i Wampirom Emocjonalnym nie robi krzywdy.

Osinowy kołek wbity w serce lub pomiędzy oczy naprawdę może sprowadzić śmierć na wampira. Lepszą jednakże bronią jest zwykły pistolet, nawet mugolski, z kulami powleczonymi rtęcią.

Do lamusa należy wyrzucić twierdzenie, jakoby srebro mogło wampirowi wyrządzić krzywdę. Tak naprawdę to rtęć, bardzo podobna do srebra pod względem koloru jest dla nich śmiercionośna.

Harry skończył czytać. Odłożył rękopis na bok i przeciągnął się. Miał dość nauki jak na jeden dzień.

Hermiona co chwilę marszczyła brwi. To, co przed chwilą przeczytał Harry nijak nie zgadzało się z wiadomościami z innych książek.

- Nie, nie, nie – mruknęła Hermiona. – To się nie zgadza.

- Co? – zainteresował się od razu Ron.

Ginny przysunęła się bliżej i zaczęła przeglądać książkę. Raz po raz pochylała się w stronę Harry’ ego i szeptem komentowała niektóre ilustracje lub ustępy tekstu.

Ron i Hermiona kłócili się o prawdziwość tez wysnutych przez Lily.

Wszystko wyglądało tak jak kiedyś, za lepszych czasów, kiedy Voldemort majaczył gdzieś na horyzoncie, ale nie stanowił realnego zagrożenia. Tak jak wtedy, kiedy myśleli, że wojna nie dotknie uczniów szkoły. Przeliczyli się.

Harry miał nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się wiecznie. Nadzieja matką głupich. Ale matka wszystkie swoje dzieci kocha – odezwał się irytujący głosik z tyłu jego głowy. Harry uśmiechnął się delikatnie.

Ron trącił Hermionę i wskazał Pottera. Dziewczyna również się uśmiechnęła.

Harry zdawał sobie sprawę, że dobre samopoczucie całej grupy jest wywołane narkotycznymi oparami Eliksiru Tęczowego. Jakoś nie chciało mu się mówić o tym głośno. Oparł się o łóżko i przyglądał się poczynaniom Hermiony, która starała się wytłumaczyć Ronowi, że według wszelkich posiadanych przez nią informacji, wampiry “są” uczulone na słońce. Rudzielec uparcie twierdził, że Lily chyba jednak wiedziała, o czym pisała.

Sielankę przerwał łomot dochodzący z dołu. Zerwali się z podłogi i pobiegli na dół. Harry został z tyłu. Schodził po schodach dystyngowanym krokiem arystokraty. Ani za wolno, ani za szybko. W sam raz.

Zarówno w kuchni, jak i w salonie leżało pełno członków Zakonu Feniksa. Wszyscy przedstawiali sobą obraz nędzy i rozpaczy. Spoceni, brudni i zakrwawieni. Pani Weasley krzątała się wokół Charliego, który miał mocno zmasakrowaną twarz i pocięte ręce. Harry rozpoznał skutki Zaklęcia Noży i Czarnej Strzałki.

Na sofie leżał nieprzytomny człowiek w stroju śmierciożercy. Był jednak zbyt drobny jak na Snape’ a.

Hermiona, Ron i Ginny stali w przejściu i z niezbyt wyraźnymi minami przyglądali się całemu rozgardiaszowi. Widać było, że są lekko przerażeni.

- Niezłe widoki, nie? – obojętnym tonem zapytał Harry, tak, żeby usłyszała go tylko trójka jego przyjaciół. Potem, już głośniej dodał: - Czyżby zasadzka?

Lupin, siedzący najbliżej wyjścia skinął głową.

Harry uśmiechnął się ironicznie. Mógł się tego spodziewać. Minął młodych Gryfonów i podszedł do nieprzytomnego śmierciożercy. Nie ściągając mu maski sprawdził tętno. Ledwo je wyczuwał.

- A ten ma tu kopnąć w kalendarz? – rzucił w przestrzeń.

Oczy wszystkich skupiły się na nim.

- Nie pasuje do ciebie sarkazm – powiedział stojący w drzwiach Snape.

- A panu nie pasuje fryzura. I najwyraźniej pańskiej cerze nie sprzyja ślęczenie nad kociołkami – odparował.

- Bezczelny dzieciak.

- Czyli doszliśmy do meritum. A teraz radzę podać mu eliksir na obrażenia wewnętrzne. I chyba ma wstrząs mózgu – skontrował Harry, jednocześnie wskazując nieprzytomnego niby-śmierciożercę.

Harry rozejrzał się dookoła. Szukał Dumbledore’ a. Nie to, żeby już mu wybaczył, ale miał dla niego radę. Choć wydawało mu się, że rada ta zostanie potraktowana jak obelga, to nie mógł się powstrzymać. Albus stał za Snape’ em. Harry spojrzał mu w oczy i powiedział, uśmiechając się ironicznie:

- Radziłbym lepiej chronić swoich informatorów.

Wyminął Mistrza Eliksirów i dyrektora, i poszedł do swojego pokoju.

Snape otrząsnął się z dziwnego odrętwienia, w jakie popadł po słowach Gryfona. Podszedł do Informatora i wziął go na magiczne nosze. Wychodząc z pomieszczenia kazał iść ze sobą Hermionie i Ginny. Potrzebował pomocy w opatrywaniu rannego.

***

Matt i Andrew krążyli po Surey niczym sępy. Nie znosili takiej roboty. Kochali akcję i podróże, a tu musieli siedzieć praktycznie w jednym miejscu i pilnować jakiegoś zakichanego Dudleya. A to wszystko dlatego, że jakiś tam dzieciak owinął sobie wokół palca Maxa. Potter, owszem, był całkiem niezły w rozmawianiu z ludźmi, ale do ideału było mu daleko.

Przechodzili właśnie koło parku, kiedy między drzewami mignął im jakiś cień. Zignorowali go i poszli dalej. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy. Kiedy kilka metrów przed nimi jakiś osobnik w kraciastej marynarce z tweedu wskoczył na drzewo nie mogli dłużej ignorować oznak, że działo się coś złego.

Matt wyjął z kieszeni sportowej kurtki komórkę i wykręcił numer Pottera. Odgórne rozkazy jasno mówiły, że jeśli zauważą coś niepokojącego, to mają natychmiastowo poinformować o tym Pottera.

Harry odebrał po kilku sygnałach. Albinos szybko powiedział, co mu się nie spodobało. Rozmówca uważnie słuchał, a kiedy powiedział, żeby unikali ciemnych uliczek, jego głos wyraźnie drżał. Matt nie był pewny, czy ze strachu, czy z podekscytowania.

Zgodnie z poleceniami Pottera trzymali się głównych, jasno-oświetlonych ulic. Niezidentyfikowanych osobników naprawdę było tam mniej.

Jakiś czas później usłyszeli ryk silnika i w szybkim tempie zbliżające się światła. Motocyklista przejeżdżając obok skinął im głową i popędził w stronę parku. Bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia i pobiegli w tamtą stronę przeskakując ogrodzenia i uciekając przed psami.

Kiedy przybyli na miejsce, ten sam motocyklista, rycząc silnikiem swego stalowego rumaka jeździł dookoła zbitych w ciasną grupkę ludzi w różnym wieku. Każdy z nich trzymał wielki miecz lub topór, chociaż przeważały te pierwsze.

Po przeciwnej stronie ścieżki stała banda Dudleya.

Motocyklista zatrzymał się przed jedną ze stojących w kręgu osób. Powiedział kilka słów i zsiadł z motocykla. Przekazał go tej właśnie osobie i patrzył, jak ta odjeżdża w najciemniejszą stronę parku.

Tym razem to motocyklista został otoczony, jednak on nic sobie z tego nie robił. Zaczął coś mówić, ale jego słowa zostały zagłuszone przez zbiorowy okrzyk bandy.

- Chciałem być miły – warknął Harry, przywołując miecz.

W białym świetle latarni zabłysła srebrna klinga. Napis na niej zajarzył się błękitem. Gladiola była idealnie zsynchronizowana z chłopakiem. Potter wykonywał płynne ruchy, które niemal zawsze trafiały celu.

Matt spojrzał na swojego brata, ale ten zapatrzony był w nieznajomego wojownika. Osobnik ten, ubrany w wytarte, czarne dżinsy i czarną, skórzaną kurtkę ciągle nie zdjął kasku.

Andrew patrzył na niego nie mogąc nadziwić się precyzji jego ruchów. Zwód, unik, piruet i cięcie na płask, na wysokości szyi. Ciosy nie miał zranić ale zabić. Idealny morderca wykańczał swoje ofiary jedna po drugiej, ale ciągle przybywało nowych przeciwników. Albinos nie był już nawet pewny, ilu ich tam było.

Harry pozwolił, aby władzę nad nim przejęła natura zabójcy, którą odziedziczył w spadku po swoich przodkach. Teraz nie był już tym chłopcem, którym był jeszcze kilka godzin temu. Teraz był Łowcą.

Nie chciał zabijać, ale wiedział, że ci tutaj to Nosferatu. Zapowiadała się niezła imprezka, a on czuł się jej honorowym gościem. Z tym drobnym faktem, że to on miał wystąpić w roli dania nocy.

Wiedział, że nie poradzi sobie z nimi wszystkimi. Przypomniał sobie słowa Lisicy, kiedy mówiła, że tylko jeśli naprawdę będzie czegoś pragnął, to, to się stanie. Teraz marzył o tym, żeby zjawił się doborowy oddział Łowców i rozprawił się z wampirami. Łowców jednak nie było, a on coraz bardziej opadał z sił.

W głowie zaświtał mu pewien plan. Był to szalony pomysł, ale przy odrobinie dobrej woli mógł się udać. Z kieszenie wyszarpnął Słoneczny Dysk i wzniósł go wysoko nad głowę.

- Słońce we mnie! Słońce nade mną! Słońce wokół mnie! – wrzasnął.

Czuł, że z każdą kolejną frazą robi mu się coraz goręcej. Kiedy skończył inkantację z jego ręki wypłynęła oślepiająca fala światła. Wampiry padały na ziemię martwe, ale Sanguarianie ciągle się trzymali. Harry schował Dysk, który przestał już świecić i z nową siłą zaatakował najbliżej stojącego osobnika.

Odciął mu głowę. Krew, czarna i połyskująca w świetle latarni, chlusnęła na wszystkie strony. Do jego uszu dobiegł histeryczny śmiech, mrożący krew w żyłach i paraliżujący strachem. Zignorował podszepty świadomości, która nakazywała natychmiastową ucieczkę.

Resztą potworów nie musiał się martwić, bo ni z tego, ni z owego zjawiła się odsiecz w postaci dwunastki ludzi galopujących na białych koniach i ubranych w białe stroje. Oddział szybko zajął się niedobitkami.

Jeden z nich, prawdopodobnie dowódca podszedł do dyszącego Pottera, który zdążył już ściągnął z głowy kask. Uważnie przyjrzał się chłopakowi, zastanawiając się, czy ten dzieciak to wariat, czy może Łowca-samouk. Bardziej prawdopodobne było to pierwsze, bo żaden, nawet naiwny czarodziej nie rzucałby się samotnie na zgraję potępieńców.

- Kim jesteś chłopcze? – zapytał.

- Potworem – bezbarwnym tonem stwierdził Harry.

Odwrócił się na pięcie i podszedł do bandy Dudleya, która w trakcie walki schowała się w pobliskich krzakach. Miecz wytarł o ubranie jednego z poległych i schował do pochwy na plecach i zatrzymał się nieopodal przerażonej grupki chłopaków. Przez chwilę rozglądał się na boki, chcąc sprawdzić, czy ktoś na niego nie patrzy, ale wszyscy byli zajęci pozbywaniem się zwłok.

Wszedł między gałęzie i stanął twarzą w twarz ze swoim kuzynem. Dursley natychmiast się odsunął. W jego oczach widać było strach, ale i ciekawość. Harry przetarł chusteczką zakrwawioną twarz, ale czuł, że ciągle coś spływa po jego policzku.

- Kim jesteś? – zapytał Dudley, widząc, że przybysz jakoś nie kwapi się z rozpoczęciem rozmowy.

- Czyżbyś mnie nie poznawał, drogi kuzynie? – Harry uśmiechnął się ironicznie, ściągając z głowy nieodłączną ostatnimi czasy bandamę.

Dudley ściągnął brwi.

- Potter? – prychnął Pierce. – Potter nie skrzywdziłby nawet muchy.

- Ludzie się zmieniają – wyszeptał Harry. – A miesiąc to bardzo dużo. A teraz zmiatajcie i radzę wam nie wychodzić po zmroku. Nie zawsze będę w pobliżu.

- Czego mielibyśmy się bać? – zapytał Dursley.

- Tego, co zrodzone dla ciemności.

- Co?

- Po prostu nie wychodźcie.

W czasie ich krótkiej rozmowy Łowcy uwinęli się z pozbyciem ciał i teraz szukali niedobitków, których oczywiście nie znaleźli, więc bez zbędnych słów znikli.

Harry usłyszał znajomy ryk silnika, dobiegający z odległości nie większej niż sto metrów. Skinął głową w stronę wciąż zdezorientowanych chłopaków i przekroczywszy granicę drzew stanął w kręgu światła. Dźwignął z ziemi mocno sfatygowany kask. Poprawił włosy tak, żeby grzywka opadała na jego czoło.

Po kilku sekundach pojawił się motocyklista. Z piskiem opon zatrzymał się przed Harrym i zsiadł z motocykla. Przyjrzał się chłopakowi. Skądś znał jego twarz. Rozejrzał się po pobojowisku. Okolica była idealnie wysprzątana. Jedynie zaschnięta krew na ubraniu i twarzy chłopaka świadczyła o tym, ze miała miejsce walka.

- Czy my się znamy?

- Prywatnie nie. Nieco mniej prywatnie to już prędzej. A tak zupełnie na poważnie, to znałeś moją matkę, Loki i przysięgałeś jej, że będziesz bronił jej dzieciaka. Coś mi się zdaje, że to dzieciak musi teraz bronić ciebie.

- Znałem wiele kobiet i wielu obiecywałem różne rzeczy.

- A ilu pomagałeś tworzyć to? – Chłopak wyciągnął z kieszeni Dysk i pokazał go mężczyźnie.

Loki w milczeniu kontemplował broń. Takie cacko na czarnym rynku warte byłoby majątek, ale ten posiadany przez chłopaka typ był unikatowy. Był jedyny w swoim rodzaju, był prototypem broni, mającej na celu unicestwianie Nosferatu. Tylko Lili “Lisica” Evans-Potter miała taki.

- Musisz być Harrym – stwierdził po namyśle. – Nie wyglądasz.

- Ty też nie zachowujesz się jak tradycyjny Nosferatu, wyrzutku z ludzką duszą.

- Dużo o mnie wiesz.

- Owszem. Dlatego właśnie kazałem ci stąd uciekać, zanim rozpoczęła się jatka.

- Czemu?

- Może dlatego, że mam dobre serce? A może dlatego, że byłeś jedynym przyjacielem mojej mamy, do którego udało mi się dotrzeć? Spotkamy się kiedyś i opowiesz mi o niej, bo ona nie jest zbyt rozmowna.

- “Jest?”

- Zadajesz za dużo pytań. Muszę jechać, bo zaczną się w Kwaterze martwić. – Milczał przez chwilę. – Miałbym do ciebie prośbę. Mógłbyś mieć oko na Dursleyów? Albo przynajmniej staraj się trzymać wampirzastych z daleka od Surey.

- Niczego nie obiecuję.

- Wcale tego nie oczekuję.

Chłopak wskoczył na motocykl i odjechał, niknąc w mroku.

Loki pokręcił z uśmiechem głową i poszedł w stronę krzaków, za którymi ciągle siedziała banda Wielkiego De.

Dudley co chwilę zaciągał się papierosem. Harry Potter, chłopak, który przez ostatnie lata służył mu za worek treningowy umiał się bić. I to nie byle jak. Coś tu nie grało, ale Dudley nie wiedział jeszcze co.

Andrew i Matt wymienili niedowierzające spojrzenia. Teraz wiedzieli już, kim był wojownik. Potter. Tylko gdzie chłopak nauczył się tak walczyć? Odeszli w swoją stronę.

Była dwudziesta trzecia trzydzieści.

***

W żyłach Harry’ ego ciągle buzowała energia. Dlatego zamiast do domu chłopak pojechał do mieszkania Malfoya Seniora.

Zaraz przy drzwiach powitała go Avada, na zabawie z którą spędził kilkanaście minut. Tęsknił za tym kotem. Zastanawiał się, co z nią zrobi, kiedy zacznie się rok szkolny. Przecież nie mógł zabrać jej ze sobą do szkoły, bo miał już Hegwigę, no i jeszcze Strzałę, ale ta ciągle była zwierzęciem szkolnym. Hagrid nadal mógł pokazywać ją uczniom.

Harry bardziej domyślił się niż zauważył, że z balkonu obserwuje go Louis. Poszedł na taras a za nim dreptała kocica.

- Coś cię niepokoi – zagadnął mężczyzna.

Potter milczał przez kilka minut.

- Zabiłem.

- Kogo?

- Nosferatu i jednego wyższego. Resztą zajęli się Łowcy.

- Ilu?

- Nie liczyłem.

Louis w milczeniu patrzył na chłopaka. Wiedział, jak Harry się czuł. On sam, kiedy po raz pierwszy zabił przez tydzień siedział w swojej komnacie i nie wychodził z niej, twierdząc, że nie jest godnym słońca i gwiazd.

Mężczyzna westchnął i usiadł na stojącym nieopodal krześle. Zanosiło się na długą rozmowę. Chłopak cały czas stał odwrócony do niego plecami, więc wampir nie mógł wiedzieć, co maluje się na twarzy młodzieńca.

- Wiesz już zapewne, jak dzielą się wampiry? – zapytał po chwili.

Odpowiedziało mu potakujące skinięcie głową.

- Nosferatu to nie-umarli. Ich ciała potrzebują ludzkiego mięsa i krwi, żeby przetrwać. Sanguarianie, Psioniki są żywi, choć nie mają boskiej cząstki duszy. Są w pewnym sensie martwymi w ciele żywego. Wampirem Emocjonalnym może być każdy, nawet niemagiczny mugol i nie zawsze zdaje sobie z tego sprawę. Wampiry Astralne są jak Nosferatu, z tym, że są nimi z własnej woli.

- To znaczy, że nie zabiłem, ale jedynie pomogłem im przejść na drugą stronę? Uwolniłem ich dusze od materii?

- Właśnie – przytaknął wampir. – Gdybyś zabił człowieka, to wtedy mógłbyś mieć wyrzuty sumienia. Jednak wampir nie jest człowiekiem.

Harry milczał, tępo wpatrując się w księżyc w pierwszej kwadrze przesłonięty ciemnymi chmurami. Zanosiło się na burzę. Chłopak musiał sobie to wszystko poukładać. Potrzebował czasu, ale wiedział, że jak najszybciej musi wrócić do Kwatery.

Po policzku spłynęła pojedyncza łza, którą starł ze złością. Jeśli nie może poradzić sobie z unicestwieniem wampira, to jak chce pokonać Gada? Nie mógł się rozkleić, ale łzy coraz częściej spływały.

Potrząsnął głową postanawiając, że koniecznie musi pogadać na ten temat z Lisicą. Pożegnał się z Louisem i opuścił mieszkanie.

Avada przez całą noc stała pod drzwiami i przeraźliwie miauczała.

***

Harry nie przejmując się późną godziną wszedł do Kwatery. Domyślał się, że było około pierwszej, może drugiej, więc zdziwił się, że w kuchni ciągle pali się światło. Otrzepał się jak piec, który dopiero wyszedł z wody. Na dworze w najlepsze szalała burza, ale jemu to nie przeszkadzało. Ostatnio lubił anomalie pogody.

Zignorował przyciszone rozmowy dochodzące z kuchni. Pomyślał, że pewnie znowu trwało tam zebranie Zakonu. Motocykl pozostawił na korytarzu, obok niego położył kask, który aż prosił się o wyrzucenie na śmietnik. Chłopak przez chwilę zastanawiał się, czy by nie załatwić sobie nowego, ale zrezygnował po namyśle. Machnął różdżką i czarna materia znowu wyglądała na nową.

Wszedł po schodach i udał się do swojego pokoju. Wypuścił Hegwigę na nocne łowy, a sam pobiegł do łazienki. Przed snem wypił łyk eliksiru słodkiego snu z zapasów, które dała mu Angel. Wiedział, ze w przeciwnym wypadku mógłby nie zasnąć.

_____________________

* dies irae – (łac.) dzień gniewu

* Vlad III Drakula: F
Carmen Black (17:31)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Czw 21:59, 17 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 10

Magia Słów



Yennefer siedziała przy fortepianie i z melancholią wygrywała utwory skomponowane przez Bacha. Ulubiony kompozytor jej babki. Na podłodze obok leżały dwa listy.

Jeden napisany przez Narcyzę Malfoy. W białej kopercie, na białym papierze czarnym atramentem napisano treść zaproszenia na oficjalne zaręczyny Dracona. “Ja, Narcyza Malfoy z domu Black w imieniu swoim i…” i tak dalej w tym wzniosło-drętwym stylu, którego Yennefer szczerze nienawidziła.

Drugi list był nieco mniej pompatyczny. Pisany był w pośpiechu przez drżącą rękę młodego mężczyzny, jakim był Draco. Chłopak pytał w nim, czy jest jakiś sposób na odwołanie zaręczyn. Vipera zdawała sobie sprawę, że list ten był chwilową słabością chłopaka, bo ten był bezwzględnie posłuszny rodzicom. Jeśli jednak chłopak zbuntowałby się i powiedział, że nie chce zaręczać się z Pansy to znaczyłoby to, że pomału wyzwala się spod wpływu Lucjusza.

Yennefer ze złością uderzyła w klawisze. Nie powinna zmieniać biegu historii. Tym bardziej nie powinna wchodzić w paradę Losowi, ale temu już kilka razy przeszkodziła w uśmierceniu Pottera. I była w tym dobra – uśmiechnęła się ironicznie.

Stary zegar stojący w holu dwanaście razy zabił w gong. Malfoy wiedziała, że powinna zacząć się przygotowywać, jeśli chciała o osiemnastej zjawić się na balu. Jednak zignorowała to. Najchętniej w ogóle nie poszłaby na niego, ale niestety nie mogła odmówić. Tradycja jasno mówiła, że na zaręczynach należy być obecnym. Chyba, że zostało się wyklętym z rodu.

- Powinna się panienka zacząć przygotowywać. Kąpiel już gotowa.

- Dziękuję, Miyu. Ty też się przygotuj, chciałabym cię komuś przedstawić.

Miyu była elfem kwiatowym. Nie była większa niż dziesięć centymetrów, ale jej moc magiczna przekraczała wszelkie czarodziejskie skale. Mimo to ciągle tkwiła przy kolejnych właścicielach dworku.

Miyu miała długie, czarne i proste włosy. Niemal zawsze ubrana była w róż lub purpurę. Z pleców wyrastały jej półprzeźroczyste skrzydełka motyla. Jej spiczaste uszy sprawiały, że Miyu słyszała wszystko, co działo się w domu i nic nie było w stanie się przed nią ukryć. Może właśnie dlatego Draco nazywał ją Spicą.

Yennefer westchnęła rozdzierająco i udała się do łazienki. Po drodze minęła wielkie, czarne psisko, które miało typowo kocią naturę i zawsze chadzało własnymi ścieżkami. Nic nie było w stanie utrzymać go na miejscu, nawet Magia Słów nie działała. Blondynka przypuszczała, że było to spowodowane głuchotą Behemota.

Z przyjemnością zanurzyła się w wodzie pachnącej lawendą. Moczyła się przez dwadzieścia minut i moczyłaby się pewnie dłużej, gdyby nie wszędobylska Miyu, która oświadczyła, że “włosy panienki wymagają specjalnej troski” i, że zupełnie nie rozumie, jak Yennefer mogła dopuścić do tak opłakanego ich stanu.

Kobieta westchnęła, wyprosiła czarnowłosą i wyszła z wanny. Wytarła się do sucha i założyła szlafrok. Z krytyką przyjrzała się swoim włosom. Rzeczywiście przedstawiały sobą obraz nędzy i rozpaczy.

Przeszła do sypialni, w której Miyu już przygotowała kilka kreacji, które należało przymierzyć, aby wybrać odpowiednią. Yennefer uważnie im się przyjrzała. Najchętniej założyłaby rozciągnięty podkoszulek i stare, wytarte dżinsy. Ot, żeby zrobić na złość tym nadętym bubkom.

Usiadła na krześle i pozwoliła rozczesać swoje splątane włosy. Miyu wysuszyła je pstryknięciem palców, a potem zaplotła w misterny warkocz, a ten okręciła dookoła głowy siedzącej przed nią kobiety. W ten sposób chciała utrzymać je w ryzach i jednocześnie sprawić, żeby choć trochę zaczęły się falować.

Yennefer założyła bieliznę. Potem po kolei mierzyła wszystkie suknie. Mimo iż wszystkie na wieszaku wyglądały ładnie, to na Yennefer nie każda była tą właściwą. Ta miała niewłaściwy krój, tamta była źle stylizowana, a w tamtej kolor nie pasował.

Ostatecznie Yennefer, przy olbrzymiej ilości krytycyzmu i dobrych rad ze strony Miyu, zdecydowała się na skromną sukienkę w kolorze jasnego błękitu. Po namyśle do całości dodała srebrny łańcuszek, który zapięła wokół talii.

***



Draco, starannie ogolony, z włosami zaczesanymi do tyłu, siedział w swojej sypialni w Malfoy Manor i zastanawiał się, czy jego rodzice nie mogliby się wstrzymać z tymi zaręczynami. Lubił Pansy, owszem, ale była dla niego jak przyjaciółka.

Westchnął przeciągle i poszedł do garderoby. Po drodze ze zdziwieniem zauważył, że ostatnio coś za często wzdycha. Wybrał odświętną szatę i nałożył ją na czarny garnitur od Armaniego.

Przejrzał się w lustrze. Czerń szaty przyjemnie kontrastowała z jego wyjątkowo jasną skórą i niemal białymi włosami. Z przodu, po prawe stronie srebrną nicią wyhaftowany był herb Malfoyów. Smok na tle skrzyżowanych różdżek. Draco do tej pory nie wiedział, co miały symbolizować różdżki. Przypuszczał, że babka Vivian to wiedziała, a jeśli wiedziała to ona, to wiedziała to prawdopodobnie Yennefer, która każde swoje wakacje spędzała z babką.

Poprawił idealnie przylizane włosy i skrzywił się z odrazą. Granger miała rację: wyglądał jak szczur. Niestety jego włosy, mimo iż na pierwszy rzut oka zadbane i piękne, tak naprawdę sprawiały mnóstwo problemów. Albo łamały się, albo wypadały, albo nie dały się poskromić. Właśnie dlatego kilka godzin dziennie spędzał przed lustrem. Tak jak teraz.

- Narcyzik – powiedziało złośliwie lustro.

- Zamknij się, albo pójdziesz na złom – odpowiedział chłopak, bez cienia zwykłej ironii.

Draco założył wypolerowane na błysk buty i powoli zszedł na parter. Jego matka różdżką ustawiała dekoracje, a dookoła biegały skrzaty, ustawiając półmiski z zakąskami.

Narcyza Malfoy była piękną kobietą. Taką, o której marzył każdy młody arystokrata, niestety była już zajęta. Jej jasne włosy były dziś związane w misterny kok, na powiekach miała jasny, opalizujący cień w kolorze chabrów. Jej ulubiony kolor. Usta pociągnięte były jasnoróżowym błyszczykiem. Ubrana była w dystyngowaną, ciemnogranatową suknię. Wyglądała bardziej jak nastolatka, niż jak matka siedemnastoletniego syna.

- Wyglądasz olśniewająco, matko – odezwał się Draco.

Kobieta uśmiechnęła się, jak nakazywała tradycja.

- Ty też nie wyglądasz najgorzej. Jesteś strasznie podobny do ojca.

W duchu modliła się aby Draco nie usłyszał w jej głosie złości. Wolałaby, żeby jej syn (och, jak to zabrzmiało – skarciła się w duchu – to także syn Lucjusza, niestety) był bardziej podobny do Syriusza. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale kochała swojego brata, nawet wtedy, kiedy trafił do Gryffindoru. Może zwłaszcza wtedy, dlatego, że potrafił się zbuntować.

Schowała różdżkę i z krytyką przyjrzała się swojemu dziełu. Wszędzie było pełno kwiatów, zwłaszcza białych i czerwonych róż. Na stołach stojących pod ścianami ustawiono pełno półmisków z zakąskami i kilka karafek wina (Don Perignon rocznik ’90 – dla Malfoyów wszystko co najlepsze).

- Jak zwykle wszystko wygląda idealnie, matko – zapewnił Draco.

Narcyza znowu się uśmiechnęła. Odprawiła skrzaty i zmęczona opadła na fotel. Przyjrzała się swojemu synowi. Wiedziała, że jedynak nie chce już teraz przesądzać swojego życia. Ale wiedziała też, że nie może zmienić decyzji i paktów podpisanych w rok po urodzeniu się chłopaka. Pansy była idealną kandydatką na żonę. Fakt, urodziwa to ona nie była, ale miała odpowiedni status społeczny.

- Zaraz zaczną przybywać goście, Draco. Zajmij się muzyką, proszę.

Chłopak skinął i powolnym, acz nieco nerwowym krokiem poszedł do salonu. Musiał uzgodnić wszystko z zespołem. Malfoyowie nigdy nie korzystali z zaklęcia Maestro, sprawiającego, że instrumenty same grały, to było poniżej ich godności. Oni zamawiali prawdziwą orkiestrę.

Po chwili po całym domu roznosiły się dźwięki “Wiosny” Vivaldiego.

Narcyza wstała z zajmowanego przez siebie miejsca i przeszła do holu. Przy drzwiach stał Butek, skrzat domowy, co chwilę otwierał drzwi i niezgrabną ręką wskazywał panią Malfoy. Kobieta ze sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy witała kolejnych gości. “Miło mi się widzieć, Sasho, jak zdrowie męża?” “Cieszę się z twojego przybycia, Pronojo, oczywiście zawsze jesteś tu mile widziana…” i tak dalej w ten deseń.

Narcyza szczerze nienawidziła takiej sztuczności, ale przez tyle lat w czasie których zmuszona była do udawania przykładnej małżonki zdążyła przywyknąć do gry. Życie to teatr, a my jesteśmy aktorami – przypomniała sobie słowa wypowiedziane kiedyś, chyba przez jakiegoś mugola.

Szczerze uśmiechnęła się do Amadeusza i Jezebel Malfoyów. Oni jedyni w całej tej zwariowanej rodzince byli normalni. Od polityki trzymali się z daleka i najchętniej w ogóle nie opuszczaliby swojego ustronia w Alpach Francuskich.

Amadeusz, mimo iż był od Lucjusza starszy zaledwie o dwie godziny (zwarzywszy na godzinę jego przyjścia na świat, to datę urodzin również miał inną), to prezentował się o niebo lepiej. Nie był tak snobistycznie wyniosły, choć nie można było odmówić mu klasy, a czasem nawet wyrafinowania. Miał jasne, niemal białe włosy i wesołe, niebieskoszare oczy. Włosy nosił ścięte krótko, zupełnie nie przejmując się zasadami czysto-krwistych rodów, które jasno mówiły, że długość włosów głowy rodziny zależy od pozycji społecznej.

Jezebel, małżonka wyżej wymienionego Amadeusza, była kobietą drobną. Rysy jej twarzy były typowe dla Duvainów. Delikatne, ale mające w sobie coś niepokojącego. Jej włosy były ciemne, ścięte na wysokości uszu i ukazujące łabędzią szyję, na której teraz błyszczał sznur pereł. Jezebel miała piwne oczy, ale Narcyza wiedziała, że kilka razy w roku zmieniają się w żółte oczy potwora. Jezebel była Sanguarianinem.

Kilkanaście minut później do rezydencji Malfoyów przybyła Yennefer. Ubrana była w błękitną sukienkę i równie jasne buty na niewielkim obcasiku. We włosy wplecioną miała plecionkę z błękitnych i jasnoróżowych różyczek. Nie wyglądała na swoje dwadzieścia trzy lata. Przypominała raczej nastolatkę, która na swój niewinny wygląd próbuje poderwać przystojnego młodzieńca.

Narcyza wiedziała, że wygląd Yennefer może być zwodniczy. Skrzyżowanie wili, człowieka i wampira nigdy nie było zbyt dobre.

- Och, Yennefer, cieszę się, że i ty przybyłaś – odezwała się Narcyza.

Vipera obrzuciła ją uważnym spojrzeniem.

- Nie musisz udawać, ciociu. Wiem, że te zaręczyny nie są ci w smak.

- Dziwisz się? Mnie też kazali wyjść za mąż za Lucjusza, choć wcześniej rozmawiałam z nim tylko dwa razy. Nawet dobrze go nie znałam. Pansy ma przynajmniej tę łatwość, że przez ostatnich sześć lat cały czas przebywała w towarzystwie Dracona…

- Ale to Draco nie chce tego mariażu – dokończyła Yennefer. – Porozmawiam z nim, jednak nie obiecuję, że to cokolwiek przyniesie. Będę musiała też porozmawiać z panną Parkinson.

- Kandydatka na małżonkę mojego syna będzie tu za około pół godziny, oficjalne zaręczyny nastąpią za godzinę – konspiracyjnym szeptem poinformowała Narcyza. – Draco jest w salonie – dodała już normalnym głosem.

Yennefer skinęła głową i nie dając po sobie poznać zdziwienia przeszła dalej, robiąc miejsce Goylom. Czuła na sobie spojrzenie Gregory’ ego. Przelotnie musnęła go wzrokiem, ale zaraz potem całkowicie go zignorowała. Nie lubiła spaślaków, ale jeśli miałaby wybierać między Gregorym i Dudley’ e, tom bez wątpienia wybrałaby tego pierwszego. Goyl miał przynajmniej jaką taką prezencję i, tego była pewna, umiał coś więcej niż tylko bić. Uśmiechnęła się ironicznie, Draco nie doceniał swoich goryli.

Młody Malfoy stał przy oknie wychodzącym na ogród i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w rosnące nieopodal róże. Ich zapach wdzierał się do środka. Wiatr targał firanami i sprawiał, że blondyn naprawdę wyglądał jak Apollo, a nie jak ulizany szczur.

Yennefer zatrzymała się przy nim.

- Musimy porozmawiać – powiedziała dźwięcznym głosem.

Draco drgnął i spojrzał na nią pustym wzrokiem. Po co? – chciał krzyczeć jego umysł. Przecież i tak jego życie było już zaplanowane. Miał zaręczyć się z Pansy, w dwa miesiące po ukończeniu szkoły miał zostać jej mężem, a dziewięć miesięcy później urodzi im się potomek. Przed całym światem będą udawać szczęśliwe małżeństwo, a w domu będą udawać, że dla siebie nie istnieją. Kiedy ich dziedzic, o ile będzie chłopcem, skończy sześć lat zacznie pobierać nauki fechtunku u najlepszych nauczycieli. Później pójdzie do Hogwartu, a on i Pansy znowu zaczną się ignorować. Każde z nich będzie miało tuziny kochanków i kochanek. Nie, nie chciał takiego życia.

Poprowadził Yennefer do swojej sypialni. Wskazał jej krzesło, ale ta zignorowała jego gest. Zamiast tego podeszła do okna i, otwarłszy je na całą szerokość, zanuciła coś. Na jej ramieniu pojawiła się ubrana na bordowo mała istotka.

- Możesz iść do ogrodu, Miyu. Tym kwiatom przyda się kojąca pieśń twojego serca.

- Oczywiście, panienko. Jeśli będzie panienka czegoś potrzebować to wystarczy mnie zawołać.

Po tych słowach znikła, a Yennefer przymknęła okno i odwróciła się w stronę chłopaka.

- Sprawa jest poważna, Młody. Czy jesteś absolutnie pewien, że chcesz zostać kolejnym z Malfoyów, który podporządkuje się tradycji? Czy chcesz być mężem Pansy?

- Co to ma do rzeczy? Co zmienią moje pragnienia? Przecież i tak mój los został już przesądzony.

- Nie popadajmy w patetyzm. Może wiesz, a może dopiero się dowiesz, ale powiem ci, że ja zwiałam mężowi spod ołtarza. Hektor do tej pory się do mnie nie odzywa, bo ponoć splamiłam jego honor.

Powiedziała to w tak zabawnie poważny sposób, że Draco roześmiał się.

- Naprawdę zwiałaś sprzed ołtarza?

- Nie kłamałabym w tak poważnej sprawie. Musisz wiedzieć, że Hektor to mruk. Odzywa się tylko wtedy, kiedy coś idzie nie tak, jak powinno. Najchętniej w ogóle bym go nie spotykała, no ale niestety…

Malfoy Junior przez chwilę patrzył na nią ze zdziwieniem w oczach. Na początku myślał, że Yennefer po prostu się wygłupia, ale teraz nie był tego taki pewien.

- Do czego zmierzasz? Czy…– zapytał po chwili milczenia.

- Kochasz Pansy? – przerwała mu w pół słowa.

- Nie – odpowiedział bez namysłu.

- Lubisz?

Pokręcił przecząca głową.

- Więc jesteś z nią tylko dlatego, że tak wypada? W takim razie, poczekaj tutaj na mnie. Zjawię się tutaj za jakieś dwadzieścia minut.

Nie czekając na reakcję kuzyna wybiegła z sypialni i przeszła do holu, w którym ciągle stała Narcyza.

- Są już Parkinsonowie?

- Tak. Pansy to ta dziewczyna siedząca na krześle obitym białym perkalem.

Yennefer skinęła głową i powolnym krokiem ruszyła w jej stronę. Pansy Parkinson nie była wyjątkowo piękną osobą, nie miała też figury supermodelki, choć niewątpliwie miała swój urok.

Biały perkal… Viperze niezbyt dobrze się kojarzył. Wzięła głęboki oddech i uśmiechnęła się do młodszej dziewczyny.

- Ty pewnie jesteś tą szczęściarą, która ma wyjść za młodego Malfoya? – Starała się, żeby w jej głosie dało się wyczuć zazdrość.

- Nie powiem, żeby to było szczęście. A tak właściwie to kim ty jesteś? Nigdy cię nie widziałam.

- Nie dziwię się. Wujek Lucjusz niezbyt często przyznawał się do tego, że jego bratanica uciekła sprzed ołtarza, a później także do tego, że zaczęła studiować na mugolskim uniwersytecie. Chodź, musimy porozmawiać.

Dziewczyna spojrzała na Viperę nie rozumiejącym wzrokiem. Przyjrzała się swojej rozmówczyni i musiała przyznać, że jest ona wyjątkowo piękna. Na pewno miała w sobie coś z wili, choć jej urok nie objawiał się tak nachalnie jak u Fleur Delacour. W jej błękitnych oczach dało się zauważyć wesołe błyski.

Oczy, to była chyba najdziwniejsza rzecz w całej jej postawie. Nie były takie, jakie miał Dumbledore. Te oczy przywodziły na myśl lazur nieba i jednocześnie skute lodem jezioro. Pansy miała wrażenie, że stojąca przed nią kobieta widziała więcej niż chciała widzieć.

Rozmowa, tak, Pansy tego potrzebowała. Jednakże nie mogła ruszyć się z tego krzesła, którego szczerze zaczynała nienawidzić. Tradycja wyraźnie mówiła, że kandydatka na małżonkę na pół godziny przed oficjalnymi zaręczynami musi siedzieć w widocznym miejscu, aby każdy mógł podziwiać przyszłą pannę młodą.

Yennefer uśmiechnęła się i zanuciła coś niezbyt głośno. Na jej ramieniu pojawiła się Miyu i pytającym wzrokiem spojrzała na blondynkę. Vipera szybko wyjaśniła, że koniecznie teraz musi porozmawiać z Pansy, ale ta nie może zejść z krzesła, bo w ten sposób zaniechałaby tradycji.

Miyu milczała przez kilkanaście sekund. Wiedziała, o co prosiła ją Yennefer. Problemem pozostawał czas i energia potrzebne do wykonania rytuału pełnej przemiany.

- Będzie to kosztowało panienkę mnóstwo róż.

- Jeśli zechcesz to stworzę specjalnie dla ciebie ogród różany.

- Tajemniczy ogród, taki, w którym tylko ja będę mogła przebywać, no, chyba, że zaproszę… kogoś – zakończyła kulawo.

- Jak sobie życzysz, Miyu. Czas mija.

Elfka skupiła się. Po chwili wokół niej utworzył się jakby kokon, który z każdą chwilą stawał się coraz większy. Kiedy osiągnął rozmiary człowieka zajarzył się różowym światłem, a potem zaczął pękać. Gdy skorupy znikły przed Pansy stała jej wierna kopia.

- To tylko kopia twojego ciała. Żeby zrobić kopię astrala potrzeba mnóstwo czasu i energii, a my nie mamy ani jednego, ani drugiego. Miyu zastąpi cię tutaj, a ty choć ze mną.

Pansy niepewnie skinęła głową. Wstała i odeszła kilka kroków. Obejrzała się, ale krzesło już zostało zajęte przez Miyu.

Sama Pansy miała na sobie ciemnozieloną sukienkę z gorsetem, do tego wysokie szpilki i delikatny, niezbyt wyzywający makijaż. W uszach miała srebrne kolczyki w kształcie tulipanów. Włosy związane były w wymyślnego koka, z przodu wymykało się kilka kosmyków. Po prawej stronie, zaraz nad uchem, przypięty był kwiat żółtego tulipana.

Yennefer poprowadziła ją do altany na tyłach ogrodu. Usiadły na białej ławce otoczonej kwiatami.

- Kochasz go? – zapytała Malfoy.

- Co?

- Pytam, czy kochasz Dracona.

- Jego nie da się kochać. Lubię go, chociaż nie, ja go nie lubię. Po prostu przyzwyczaiłam się do jego obecności. On zachowuje się, jakby był pępkiem świata, nie zauważa innych. Nawet mnie traktuje jako dodatek do wystroju wnętrza.

- Zastanawiałaś się kiedyś, dlaczego taki jest? Dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej? Czy znałaś go innym?

- Nie wiem… może. Kiedy byliśmy dziećmi potrafił się śmiać. Nie tylko uśmiechać się drwiąco, ale śmiać. Tak naprawdę. Jego śmiech był zaraźliwy. – Zachichotała.

- Właśnie. Draco przez ostatnie kilkanaście lat był wychowywany praktycznie przez ojca. Narcyza nie miała nic do powiedzenia. Lucjusz był osobą, która była dla Dracona wzorem.

- Nauczył się jak pomiatać innymi.

- Owszem, ale jeszcze nie jest zbyt późno, żeby to zmienić. – Milczała przez kilka minut. – Słuchaj, gdyby na świecie zostało tylko dwóch mężczyzn Harry Potter i Draco, to którego wybrałabyś na ojca swoich dzieci?

Pansy zamilkła na dłuższą chwilę. To pytanie było podchwytliwe. Draco był przystojny, ale jednocześnie sztuczny, tłumił w sobie emocje, chciał dorównać ojcu. Potter również nie był brzydki, a w ostatnim roku wyprzystojniał. Szpeciła go jedynie blizna i niedobrane okulary. Nie miał ojca i był naturalny. Uciekał przed sławą, o którą Draco zabiegał, przez co często zachowywał się jak kompletny idiota.

Który z nich byłby lepszym ojcem? Nie miała pojęcia. Obaj kandydaci nie spełniali jej wymagań. Potter zapewne rozpieszczałby dzieci, z kolei Draco trzymałby je krótko.

Czego chciała ona sama? Zawsze wychowywano ją na grzeczną panienkę, ale gdy tylko poszła do Hogwartu zaczęła dostrzegać, że nie jest ani najmądrzejsza, ani najpiękniejsza. Zazdrościła Granger jej zdolności i przyjaźni, jaka wytworzyła się między Rudzielcem, Potterem i dziewczyną. Później zazdrościła Ginny Weasley jej płomiennorudych włosów i nienagannej, wysportowanej sylwetki. Tak, miała mnóstwo kompleksów.

- Nie wiem – powiedziała w końcu. – Draco ma czystą krew i jest bogaty, ale to Potter jest sobą. Chyba Potter byłby człowiekiem, z którym chciałabym mieć dzieci, ale to z Draconem wolałabym spędzić resztę życia.

- Dlaczego akurat tak ich zaklasyfikowałaś?

- Potter chodziłby z dziećmi do ZOO i do cyrku, uczyłby je grać w Quidditcha i pokazywał sztuczki. Draco nie jest taki. On jest… przewidywalny. Zachowywałby się tak samo jak jego ojciec, a ja nie chcę, żeby moje dzieci były traktowane jak kolejny potencjalny materiał na śmierciożercę.

Yennefer pokiwała głową. Była w stanie zrozumieć dziewczynę, choć ona sama lubiła urozmaicenie. Właśnie dlatego porzuciła Hektora, bo chciała zabawy, przygody. Dostała to, ale teraz nie była pewna, czy dobrze zrobiła.

- Zdajesz sobie sprawę, że on nie darzy cię żadnym cieplejszym uczuciem?

Pansy pokiwała głową. Nie wiedziała, czemu mówiła te wszystkie rzeczy. Coś kazało jej być szczerą, coś, co działało jak Imperius, ale było bardziej subtelne.

- Zdradzę ci pewien sekret – odezwała się nagle Vipera. – W domu mężczyzna jest głową, a kobieta szyją i może kręcić głową na wszystkie strony, choć musi to robić w taki sposób, aby głowa się nie zorientowała. Wychowaj sobie Dracona, naucz go, że może być sobą, że jeszcze może się zmienić.

- Myślisz, że może się udać?

- Ja nie myślę, ja wiem. Owszem, będzie wymagać to czasu i cierpliwości z twojej strony, ale efekt końcowy będzie zabójczy.

Uśmiechnęły się do siebie i powolnym krokiem ruszyły w stronę domu.

Pansy niepokoiła tylko jedna rzecz. W jaki sposób miałaby zmienić młodego Malfoya? Przecież ten chłopak dążył do ideału, jakim był jego ojciec. Gdy zapytała o to swej towarzyszki ta odpowiedziała, że tylko cierpliwość jest w obecnej chwili wskazana. Dracona należało popchnąć w odpowiednią stronę, ale tym zajmie się ona i jej przyjaciele. Rola panny Parkinson miała polegać na częstych rozmowach z blondynem i na wypytywaniu o jego światopogląd. Ten oczywiście był ogólnie znany, ale Yennefer uparcie twierdziła, że nawet to już za kilka miesięcy ulegnie zmianie.

Do salonu weszły przez nikogo nie niepokojone. Pansy zajęła swoje miejsce i uśmiechnęła się do osoby, z którą spędziła ostatnie pół godziny.

- Jak masz na imię? – zapytała w końcu.

- Yennefer Katarina Adelajda Malfoy. Ćwierćwila po ojcu, półwampirzyca po matce.

Vipera pożegnała się z młodszą dziewczyną i z Miyu na ramieniu pognała do sypialni Dracona. Elfka wkrótce potem znowu znalazła się w ogrodzie, gdzie regenerowała swoje siły.

Kobieta przyjrzała się chłopakowi z każdej możliwej strony. Bez wątpienia był przystojny, ale ta fryzura a’ la Lucjusza Malfoya wcale nie dodawała mu uroku. Nie wspominając już o okropnie dobranej szacie i butach, które co prawda błyszczały, jak na lakierki przystało, ale nie pasowały do nastolatka.

- Czego najbardziej zazdrościsz Potterowi? Sławy, przyjaciół, wyglądu? – zapytała znienacka.

- Odwagi.

- Chcesz być odważny? Zacznij od prowokacji. Nie mówię, że masz od razu zrobić sobie kolczyk w uchu, ale drobne zmiany wyglądu jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

- Do czego zmierzasz, Yen?

- Pansy uważa, ze jesteś przewidywalny i dlatego wolałaby hajtnąć się z Potterem. Tak więc zaskocz ją, Smoczku. Nie możesz zerwać zaręczyn z nią, ale możesz ją pokochać.

- Ty nie pokochałaś Hektora – wytknął chłopak.

- Owszem, ale nie zapominaj, że ja jestem półwampirzycą, a ty masz w sobie tylko jedną czwartą krwi wili. Mnie bliżej jest do bycia wampirem niż człowiekiem czy wilą, a jak wiesz wampiry mogą wstąpić w związek małżeński dopiero wtedy, kiedy ich czyny, a nie wiek metrykalny będą świadczyły o ich dojrzałości.

Draco patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Wiedział, że jego kuzynka ma rację, w końcu ciotka już kilka razy, zwłaszcza w okresie świątecznym tłumaczyła mu zawiłości prawne związane z posiadaniem kłów.

Zastanawiał się, co też wymyśliła Yennefer. Domyślał się, że będzie to coś bez wątpienia dziwnego i szokującego. W końcu na tym Yen znała się najlepiej. Sama kiedyś śmiała się, że Prowokacja to jej drugie imię.

Skinął głową i powiedział, że jest gotów przejść metamorfozę.

Vipera podskoczyła, jak mała dziewczynka. Ściągnęła buty i zagłębiła się w garderobie. Po dziesięciu minutach wyłoniła się stamtąd z naręczem różnych koszul.

***

Narcyza zastanawiała się, gdzie mógł podziać się jej syn. Ogłoszenie oficjalnej kandydatki na małżonkę opóźniało się już dobre piętnaście minut, a młodego arystokraty ciągle nie było widać.

Przywołała do siebie skrzata i kazała mu zobaczyć, co dzieje się z paniczem. Butek wrócił po kilku minutach i powiedział, że drzwi do sypialni młodego pana Malfoya są zamknięte na cztery spusty i co chwilę dochodzą stamtąd niezidentyfikowane odgłosy, które raz brzmią jak śmiech, innym znowu razem przypominają wycie wściekłego kojota.

Kobieta westchnęła i posłała Butka po Yennefer, ale okazało się, że i ona znikła. Jezebel, matka Vipery, również nie miała pojęcia, gdzie podziewa się jej córka, ale najwyraźniej nie zamierzała się tym przejmować. Stwierdziła, że Yen od dziecka była typem indywidualistki i często znikała na całe dnie.

Narcyza podeszła do Amadeusza i zamieniła z nim kilka słów. Mężczyzna stwierdził, że Yennefer i Draco są prawdopodobnie razem i, że nie należy się tym przejmować, bo Yen może i jest półwampirzycą, ale całkowicie kontroluje swoje odruchy bestii. Draconowi nie zrobi krzywdy, a może nawet pomoże mu zrozumieć kilka kwestii.

Pani Malfoy była zdenerwowana, bo okazało się, ze jest niedoinformowana. Miała wrażenie, że wszyscy wiedzą więcej od niej. Nawet Pansy sprawiała wrażenie rozluźnionej i pewnej siebie. Dziewczyna co chwilę uśmiechała się niemal niezauważalnie. Uważny obserwator dopatrzyłby się w tym uśmiechu rozbawienie, podekscytowania i złośliwości.

***

Wszyscy goście zamilkli wpatrując się w schody prowadzące na piętro. Stała na nich nieziemskiej urody dziewczyna, która rozsiewała wokół siebie trudną do zidentyfikowania woń kwiatów. Miała długie, lśniące czernią włosy, zmysłowe i pełne usta. Ubrana była w bordową suknię, która przy każdym ruchu zmieniała kolor na śliwkowy.

Dziewczyna zachichotała i prysła jak bańka mydlana. Zamiast niej pojawiła się kobieta będąca jej całkowitym przeciwieństwem. Ubrana w błękit i biel zdawała się być eteryczną zjawą, a nie człowiekiem. Ona jednak nie znikła, w przeciwieństwie do swej poprzedniczki.

- Panie i panowie! – zakrzyknęła Yennefer. – Draco Malfoy!

Usunęła się na bok. U szczytu schodów pojawił się wyczekiwany przez wszystkich zgromadzonych młodzieniec, jednak wcale nie przypominał samego siebie. Włosy miał przycięte na mugolską modłę. Z przodu kilka kosmyków opadało na oczy. Miał na sobie czarne spodnie, które najpewniej były dżinsami, do tego biała koszula bez krawata, za to z kilkoma guzikami odpiętymi od góry. Na to wszystko narzuconą miał szatę z herbem rodu Malfory po prawej stronie klatki piersiowej. Najwięcej sensacji wzbudziły jednak buty. Ciemnogranatowe trampki z białymi sznurówkami.

Pansy nie mogła uwierzyć w to, co widziała. Czy ten chłopak, który stał zaledwie pięć metrów od niej mógł być tym samym Draconem, którego znała ze szkoły? Jak to możliwe, żeby Yennefer w ciągu zaledwie dwudziestu minut zmieniła go do tego stopnia?

- Kilka zaklęć z dziedziny fryzjerstwa – mruknęła jej do ucha Vipera. – W Beauxbatons uczą ciekawych rzeczy.

- Wiesz, że nie o to pytam.

Yennefer uśmiechnęła się konspiracyjnie.

- Studiowałam psychologię, uczyłam się rozpoznawać emocje u najlepszych empatów. Sztuki rozumienia ludzkich umysłów i dusz uczyli mnie długowieczni. Mam swoje sposoby, by dotrzeć do każdego.

Pansy znowu poczuła, jakby coś zabraniało jej zadawać kolejne pytania. Zamiast tego skinęła głową i spojrzała w stronę Dracona, który najwyraźniej nie czuł się zbyt pewnie. Nie dziwiła mu się. Już za kilka minut oficjalnie mieli stać się parą.

Narcyza otrząsnęła się z szoku, jaki wywołało u niej pojawienie się Dracona. Przypuszczała, że to Yen, używając swoich słownych sztuczek namówiła chłopaka do zmiany swojego wizerunku. Nie mogła powiedzieć, żeby nie była z tego zadowolona.

Weszła na schody i stanęła obok syna. Był od niej wyższy o głowę, ale ona i tak objęła go po matczynemu. Znowu tradycja, ale teraz kobieta miała na to ochotę i mogła to zrobić nie obawiając się o to, co pomyślą inni.

- Jesteś już dorosły mój synu. Nadeszła pora, abyś poznał swoją przyszłą małżonkę. Zostanie nią… Pansy Parkinson!

Sam fakt, że Draco znał Pansy odkąd skończył cztery lata niczego nie zmieniał. Taką formułkę należało powiedzieć, choć właściwie powinien to zrobić ojciec kawalera. Lucjusz niestety, z tego co wiedziała Narcyza, przebywał w jednym z dworów Czarnego Pana, ukrywając się tam przed Aurorami.

- Jesteśmy zaszczyceni, że tak szacowna rodzina jaką są Malfoyowie, zwróciła uwagę na naszą córkę – odezwał się ojciec Pansy.

Draco podszedł do dziewczyny i ucałował ją w dłoń. Uklęknął przed nią i na jego ręce pojawił się delikatny pierścionek ze złota, rubinowe oczko błyszczało w świetle świec. Nałożył go na palec dziewczyny i ukłoniwszy się, porwał ją do tańca.

Na początku kołysali się w rytm spokojnej ballady, do której muzykę napisał znany w czarodziejskim świecie kompozytor, Eustachy Iwanowicz. Tańczyli przez blisko godzinę, aż w końcu nadszedł czas na zaprezentowanie swoich talentów przez parę wieczoru.

Najczęściej były to talenty muzyczne lub wokalne, choć zdarzało się, że panna bądź młodzieniec prezentowali coś zgoła innego.

Yennefer podeszła do zmęczonych nastolatków. Wymieniła z nimi kilka słów i z uśmiechem podeszła do sceny.

- Drodzy państwo! Oto nadszedł czas, aby ukazać prawdziwe oblicza kochanków!

Muzycy wmieszali się w tłum. Na scenę wkroczył Draco, trzymający za rękę Pansy. Kiwnął głową Yennefer, która cofnęła się w tył i machnęła kilka razy różdżką.

Światło zostało przyciemnione, jedynie przez nie zamknięte okno wpadało światło księżyca w pełni. Na środku salonu pojawił się parkiet, na który zaraz wkroczyła Pansy. Dziewczyna stała bez ruchu wpatrując się w różową kulę unoszącą się kilka centymetrów przed jej twarzą.

Gdzieś w tle zaczęły pobrzękiwać skrzypce. Rozbłysnął jeden z niewidzialnych reflektorów oświetlając samotną postać Dracona. Melodia była cicha, jak powiew liści na wietrze. Z czasem przerodziła się w coraz głośniejszą, przypominającą rozpętującą się burzę.

W miarę narastania gwałtowności muzyki, kula robiła się coraz większa, aż w końcu była na tyle duża, by pomieścić w sobie człowieka. Pansy weszła do jej środka. Bańka od wewnątrz rozbłysła milionami kolorów i zaczęła się unosić na wysokości kilku metrów. Dziewczyna uwięziona we wnętrzu mydlanej bańki poruszała się w rytm muzyki. Zdawało się, że każdy jej ruch jest doskonale zsynchronizowany z kolejnymi dźwiękami.

Po kilku minutach, które, zdawało się, trwały wieczność, muzyka ucichła jak ucicha przyroda przed wielką burzą. Potem odrodziła się z nową siłą prawdziwej nawałnicy. Do skrzypiec dołączył fortepian. Przeplatające się ze sobą dźwięki sprawiały wrażenie, jakby chciały zapanować nad światem.

Yennefer w szaleńczym tempie uderzała w klawisze fortepianu. Draco męczył struny skrzypiec. Pansy wiła się w kuli.

Przez nadmiar dźwięków przebił się cichy i niepewny dźwięk fletu. Fortepian ucichł, tak samo skrzypce. Teraz wyraźnie słychać było delikatną melodię fletu. To Pansy znowu stojąc na ziemi grała na instrumencie.

Burza minęła pozostawiając miejsce ciszy i spokojowi. Draco znowu zaczął grać, tym razem cicho i bez artystycznych wariacji. Przyroda znowu wracała do poprzedniej harmonii. Światła przestawały błyskać i stopniowo robiło się coraz jaśniej.

Kiedy muzyka umilkła zgromadzeni goście zaczęli bić brawo i domagać się powtórki przedstawienia, ale młodzież kategorycznie odmówiła. Kilka minut później nikt nie był w stanie ich odnaleźć, bowiem zaszyli się w najdalszej części ogrodu.

Yennefer stała przy drzwiach prowadzących na tyły domu. Z zachwytem wypisanym na twarzy wpatrywała się w księżyc. Miyu unosiła się kilka centymetrów dalej.

- Jak myślisz, Miyu, będą w stanie się pokochać?

- Grać umieją, a od przyzwyczajenia do miłości daleka droga.

Carmen Black (17:42)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Pią 0:20, 18 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 11

Światło i mrok



Harry Potter już od tygodnia nie wychodził z łóżka. Miał przekrwione oczy i zaczerwieniony nos. Gorączka kilka dni wcześniej osiągnęła swoje apogeum i teraz chłopak prawie cały czas spał regenerując swoje siły.

W czasie choroby jedynie Hermiona mogła wchodzić do jego pokoju a i to po długotrwałych negocjacjach, bo Potter uparł się, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. Dziewczyna przychodziła do niego trzy razy dziennie i podawała eliksiry lecznicze, których Harry oczywiście nie chciał pić. Panna Granger spędzała u niego średnio trzy godziny, zmuszając go do jedzenia i litrami wlewając mu wodę do gardła.

Pani Weasley załamywała ręce. Nigdy wcześniej nie miała tak upartego pacjenta. Wszystkie jej dzieci, kiedy za młodu chorowały zawsze pozwalały, aby leczyła je domowymi sposobami, choć i tak Ginny kilka razy wylądowała w szpitalu. Raz, bo zapalenie płuc osiągnęło stan krytyczny i groziło dziewczynce śmiercią, drugi, bo mała miała połamane żebra i z trudem oddychała. Ginny już nigdy więcej nie wchodziła na drzewa, choć uraz do wysokości nie przeszkadzał jej w lataniu na miotle.

Ron i Ginny po cichu śmiali się z poczynań swojej matki. Jej działania przypominały miotanie się wściekłego hipogryfa w zbyt małej klatce. Molly co i rusz podchodziła do pokoju Harry’ ego, ale za każdym razem odchodziła z niczym.

Hermiona miała dość. Harry wykazywał iście ośli upór jeśli chodziło o przyjmowanie lekarstw. Na szczęście ta gehenna powoli się kończyła i chłopak zaczynał racjonalnie myśleć, a co za tym idzie bez sprzeciwu łykać eliksiry i wykupione przez jej matkę tabletki. Teraz z kolei Harry zaczynał wypytywać o działanie poszczególnych specyfików, ich przeznaczenie i skutki uboczne. Z dwojga złego dziewczyna wolała tłumaczenie mu zawiłości medykamentów niż wpychanie mu ich na siłę.

Po siedmiu długich dniach Harry wreszcie wstał z łóżka. Cały czas był osłabiony, ale mężnie próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Zszedł na dół, zjadł podane mu śniadanie i wrócił do siebie. Odebrał dzwoniący telefon i cierpliwie wysłuchał narzekań Maxa. Obiecał, że najpóźniej za trzy godziny zjawi się w magazynach.

Godzinę później wyszedł z domu. Ubrany był w czarne spodnie, czerwony podkoszulek i skórzaną kurtkę z mnóstwem klamerek. Wsiadł na motocykl i założył kask. Odjechał z piskiem opon, w duchu śmiejąc się z min Zakonników, bo znowu zdołał ich wykiwać.

Harry zdawał sobie sprawę, że z jednej skrajności popada w drugą. Pierwszą jego pasją był Ouidditch, ale w czasie wakacji nie miał czasu w niego grać. Zaczął więc czytać, ale kiedy tylko zbliżał się do książek czuł się jak niewolnik. Nie rozumiał, jak Hermiona mogła aż tak zachwycać się grubymi woluminami. Kolejną pasją powoli stawał się motocykl. Wiedział już, czemu Łapa tak bardzo lubił ten latający gruchot, który teraz, dzięki starannym zabiegom Jesse’ ego i samego Harry’ ego coraz mniej przypominał ten stary sprzęt, który chłopak dostał w spadku.

Przez cały miniony tydzień, który zmuszony był spędzić w łóżku, dużo myślał. Często zadawał sobie pytanie, czy jest w ogóle sens zabijać Nosferatu i inne “potworki” skoro one i tak będą się mnożyć. W końcu stwierdził, że ludzkiej natury i tak nic nie zmieni. Ludzie uwielbiali wojny, bo tylko wtedy coś się działo. Ale on wojen nie znosił. Bez względu na to, czy zabić trzeba było człowieka, czy “nieludzia”.

Zatrzymał się przed blaszakiem i rozejrzał na boki. Nikogo nie zauważył, ale wiedział, że aż roi się tu od uzbrojonych po zęby strażników. Wszedł do środka i od razu skierował się do gabinetu, a przynajmniej czegoś, co ten gabinet miało przypominać.

Max uśmiechnął się do niego. Zaproponował herbatę, ale Harry grzecznie odmówił. Blondyn wzruszył ramionami.

- No, Harry, czemuś nie odzywał się przez cały tydzień?

- Byłem chory. A poza tym, co cię to interesuje i właściwie dlaczego mnie tu wezwałeś? Jakoś nie chce mi się wierzyć, że tylko po to, żeby zapytać o moje samopoczucie.

- Nie bądź taki ironiczny – prychnął Max. – Andrew i Matt widzieli coś, co bardzo ich zaintrygowało. Ponoć nie tylko umiesz gadać, ale też bijesz się całkiem nieźle.

- Mam wiele ukrytych talentów – mruknął Potter.

- Ale mnie bardziej zainteresowało światło, które rzekomo wypłynęło z twojej dłoni i miało jakoby spopielić kilkunastu twoich przeciwników – powiedział mężczyzna, całkowicie ignorując przytyk Harry’ ego.

Potter udał zdziwienie. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Zastanawiał się, jak miałby ukryć pochodzenie, a przede wszystkim przeznaczenie Dysku.

- Pewnie im się przywidziało.

- W tym samym momencie? I widzieli to samo? – Sceptycyzm był doskonale wyczuwalny w głosie blondyna.

- Czemu nie. Czasami zdarza się, że ludzie są poddawani zbiorowej halucynacji, widzą rzeczy, których tak naprawdę nie ma.

- Czemu ci nie wierzę?

Max patrzył na Harry’ ego i nie wiedział, czy chłopak mówi prawdę, czy zmyśla. Jego maska obojętności była niemal doskonała. Niemal, bo na czole pokazało się kilka niewielkich kropelek potu, a zaciśnięte usta drgały w niekontrolowany sposób.

Potter wiedział, że nie jest jeszcze mistrzem kłamstwa. Co prawda ćwiczył się w tej sztuce przez ostatnie kilka miesięcy, ale nadal daleko brakowało mu do wirtuozerii Snape’ a. Harry uśmiechnął się ironicznie. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął podziwiać hogwarckiego Mistrza Eliksirów.

Blondyn patrzył na swojego rozmówcę i zastanawiał się, co mogło dziać się w głowie dzieciaka. Chłopak uśmiechał się, ale jego oczy pozostały bez wyrazu. Max pamiętał, jak matka mówiła mu, że oczy są zwierciadłem duszy. Ponoć dzięki oczom można poznać prawdziwą naturę człowieka, ale w przypadku siedzącego przed nim nastolatka było to niemożliwe.

Harry westchnął. Wiedział, że nie mógł powiedzieć prawdy, ani nie mógł też skłamać.

- Światło, które rzekomo wypłynęło z mojej ręki? – chłopak uśmiechnął się ironicznie. – To wynik pracy Słonecznego Dysku. Sam dokładnie nie wiem, jak to działa.

- Ale co to jest ten cały Słoneczny Dysk?

- Dla mnie pamiątka, która działa jak broń. Dla ciebie bezużyteczny kawałek metalu. Moja mama lubiła bawić się w wynalazcę. Ponoć w pracowni potrafiła spędzać całe dnie i nawet na posiłki nie wychodzić. Stworzyła Dysk i zaprogramowała go w ten sposób, że tylko pewna grupa osób może z niego korzystać. Nic więcej ci nie powiem, bo nie wiem.

Max domyślał się, że chłopak nie powiedział mu całej prawdy. Nie naciskał. Z doświadczenia wiedział, że lepiej jest milczeć niż zadawać pytania, bo wtedy łatwiej jest skłamać. Sam przerabiał to setki razy, najpierw z rodzicami, później z policją.

Harry przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Od Yennefer słyszał o sposobach, w jaki wyciągnąć z oskarżonego prawdę. On co prawda nie był o nic oskarżony, ale i tak czuł się jak na przesłuchaniu. Wzdrygnął się mimowolnie. Nie znosił takich sytuacji.

- Chciałbyś wiedzieć coś jeszcze, czy może chciałeś jedynie zapytać o moje umiejętności?

- Gdzie nauczyłeś się walczyć?

Harry milczał. Jego myśli przewijały się z prędkością karabinu maszynowego. Co miał odpowiedzieć na tak błahe z pozoru pytanie?

- Tu i tam. To, że umiem się bić wcale nie znaczy, że to lubię. Nawet nie myśl o tym, żeby dołączyć mnie do grupy szturmowej – zastrzegł.

- Ty jesteś mi potrzebny do bardziej subtelnych zajęć. Słuchaj, we wrześniu mam kolację z pewnym wysoko postawionym jegomościem. Jako ochronę zabiorę ze sobą albinosów, ale bezpieczniej czułbym się, gdybyś i ty się tam pojawił.

- Ja? Gwarantem bezpieczeństwa? – prychnął Harry. Może jeszcze niedługo każą mu przejąć interes?

- Czemu nie? Twoim jedynym zadaniem byłoby kręcić się w pobliżu i wypatrywać niebezpieczeństwa. Przypuszczam, że ten człowiek będzie chciał mnie sprzątnąć. Będę tam oczywiście z Samem, ale jednak ja i on to nie wszystko. W razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa wezwiesz gliny.

- Ile mam czasu na przemyślenie sprawy?

- Właściwie to nie masz. Chodzi tylko o ustalenie dokładnej daty i godziny.

Harry zamyślił się. Wrzesień to piękny miesiąc, ale uczniowie go nie znoszą, bo wtedy zaczyna się szkoła. Pierwszy września odpada, bo wtedy będzie w drodze do Hogwartu, drugi i trzeci przypada na sobotę i niedzielę, a wtedy będzie chciał pogadać ze Smokami. Czwartego zaczynają się lekcje i nie powinno być zbyt dużo zadane, ale jemu jakoś nie uśmiechało się opuszczanie szkoły akurat wtedy. W ogóle pierwszy tydzień będzie tygodniem gorącym, bo znowu trzeba będzie przywyknąć do wczesnego wstawania i wytężonej nauki.

Zaproponował piętnastego września, ale ten dzień nie pasował Maxowi. Imieniny narzeczonej – wytłumaczył. Chciałby spędzić ten dzień ze swą ukochaną. Jako ostateczną datę ustalili trzynastego. Harry nigdy nie wierzył w przesądy, ale stwierdził, że piątek trzynastego nie jest zbyt trafionym pomysłem. Tak więc sobota dziewiątego. Harry nie musi się wtedy uczyć, a Max i Sam mają wolne.

- Skontaktuję się z tym gościem i potwierdzę datę spotkania. Potem dam ci znać – obiecał Max.

Potter skinął głową i pożegnawszy się pognał do wyjścia. Wsiadł na motocykl. Pojechał do londyńskiego mieszkania zajmowanego wcześniej przez niego i przez Yennefer. Pobiegł do komputera i sprawdził pocztę. Uśmiechnął się do siebie. Mistrz pozwolił mu na pewną autonomię w szpiegowaniu Lorda.

Miał ochotę odtańczyć taniec zwycięstwa, ale powstrzymał się. Nie było czasu na głupoty. Spojrzał na zegar. Dochodziła dwunasta, a to znaczyło, że w Kwaterze nie było go już od trzech godzin. Nie przejął się tym. Był pełnoletni i miał prawo robić to, co chciał.

***

Do prowizorycznego gabinetu wszedł Samuel. Uważnie przyjrzał się swojemu bratu. Wiedział, że Max miał porozmawiać z Potterem. Wiedział też, że chłopak raczej nie będzie skory do zwierzeń.

- Nic ci nie powiedział – bardziej stwierdził niż zapytał.

Odpowiedziało mu ponure kiwnięcie głową. Max zrelacjonował całą rozmowę. Wspomniał nawet o propozycji, jaką złożył chłopakowi.

Sam ani razu mu nie przerwał. W milczeniu wysłuchał żalów młodszego. Na koniec uśmiechnął się z wyrozumiałością starszego brata.

- Dzieciuch – mruknął, kierując się w stronę drzwi. Uchylił się przed lecącą w jego stronę popielniczką. – A co myślałeś? Że Potter zacznie skakać z radości, że wszyscy interesują się jego życiem? Moim skromnym zdaniem, to on nienawidzi rozgłosu i czepiania się jego osoby. Jak będzie chciał coś ci powiedzieć, to powie.

- Powinien mi ufać.

- Z księżyca spadłeś, Max? W dzisiejszych czasach nikt nikomu nie ufa. Zdaje się, że Potter doszedł do tej wiedzy dużo wcześniej od ciebie.

***

Harry bez celu jeździł po ulicach. Nie chciało mu się siedzieć w zamknięciu. Czuł się wtedy jak ptak w klatce. Niby mógł latać, ale granica wolności była wyznaczana przez pręty.

Zatrzymał się przed centrum handlowym. Pamiętał, że był tu kiedyś z ciotką i wujem. Wtedy tego nie wiedział, ale teraz domyślał się, że chodziło jedynie o pozory. Ludzie zaczynali plotkować, że chłopak cały czas siedzi w domu. Petunia i Vernon, i tak musieli jechać po zakupy, wzięli ze sobą Dudleya. Harry miał zostać, ale Dursleyowie stwierdzili, że chłopak może coś zniszczyć w ich wysprzątanym domu.

Wzruszył ramionami, odganiając wspomnienia. Światło zmieniło się na zielone i chłopak ruszył. Nie wiedzieć kiedy znalazł się na drodze prowadzącej do Surey. Jakiś czas później wjeżdżał do miasteczka.

Ryk silnika wywabił z domów wszystkich mieszkańców, którzy akurat nie byli w pracy. Harry widział, że większość osób przemykała pod płotami, patrole policji jeździły częściej niż zwykle. Wokół parku zebrało się kilkanaście osób z aparatami i dyktafonami w rękach. Potter zatrzymał się przy kiosku i rzucił okiem na najświeższą gazetę. “Sprawcy mordu w Surey ciągle nie znani!” – głosił wielki, czerwony nagłówek. Kupił pismo i zaczął czytać.

“Tydzień temu, małym miasteczkiem, Surey, nieopodal Londynu wstrząsnęła straszna wieść. W rzadko uczęszczanym parku znaleziono ślady walki. W okolicy dało się zauważyć mnóstwo krwi i mieczy, czy broni palnej.

Kobieta mieszkająca nieopodal miejsca tragedii zeznała, że około godziny 23.00 usłyszała ryk silnika. Kiedy wyjrzała przez okno zauważyła motocyklistę, który jechał w stronę parku. Przez szczelinę pomiędzy drzewami widziała walkę. Według jej zeznać “trupy padały gęsto”.

Ciał nie odnaleziono. Policja nie wypowiada się w tej sprawie.

Będziemy informować państwa o postępie śledztwa.

PJ”

Miał ochotę zakląć szpetnie. Jeszcze tego brakowało, żeby ktoś z Zakonu kupił mugolskie czasopismo. Jeśliby udało im się połączyć zeznania tej kobiety, czas, w którym zdarzenie miało miejsce z jego nieobecnością, to byłoby z nim krucho.

Odpalił silnik i pojechał w stronę domu swojego wujostwa. Musiał się upewnić, że Dudley i jego kumple nie zdradzą tajemnicy. Nie miał pojęcia, co go podkusiło, żeby nie pozwolić na usunięcie im wspomnień z tego feralnego dnia.

Czuł na sobie spojrzenia ludzi. Jedne, pełne strachu i podejrzliwości. Inne, pod maską obojętności skrywające fanatyczne uwielbienie. Nie wiedział, co myśleli o nim ci ludzie, ani za kogo go uważali, ale był pewien, że nie może zostać tu zbyt długo.

Przejeżdżając obok parku widział patrole policji. Czekali na sprawcę tragedii nie wiedząc nawet, że sprawca ma siedemnaście lat i doświadczenia wiekowego starca.

Petunia Dursley przesadzała kwiaty w ogrodzie, kiedy Harry podjechał pod dom. Chłopak zauważył, że pomagała jej pani Meggins, sąsiadka mieszkająca po prawej. Zaparkował i zsiadł z motocykla. Podszedł do kobiet i przez chwilę przyglądał się ich pracy. Dopiero po chwili Petunia go zauważyła.

- Tak? – zapytała uprzejmym tonem. – Szuka pan kogoś?

- Czyżbyś mnie nie poznawała? – prychnął Harry. – Aż tak zmieniłem się przez te dwa miesiące?

Petunia przyjrzała się uważnie nieznajomemu mężczyźnie. Luźne, czarne spodnie, ciemna, skórzana kurtka tu i ówdzie pobłyskująca srebrnymi klamerkami. Na głowie kask, z czarnym szkłem ochronnym.

- Przepraszam, ale nie przypominam sobie abym pana znała – powiedziała w końcu.

Harry uśmiechnął się w duchu. Oczywiście, że ciotka nie mogła go poznać, kiedy był zamaskowany od stóp po głowę. Jego głos też się nieco zmienił. Przytłumiony przez kask i do tego odrobinę szaleńczy.

Podniósł ręce. Materiał kurtki podwinął się, ukazując czerwony podkoszulek i rewolwer. Petunia nie znała się na broni, ale wiedziała, że z tym człowiekiem nie należy zadzierać. Podniosła wzrok. Jej oczom ukazała się znana jej twarz. Twarz młodzieńca, który wiele w swoim życiu wycierpiał. Wyraz oczu wcale nie zmienił się przez ostatnie kilka tygodni. Jedynie włosy były dłuższe.

- Witaj ciociu. Gdzie Dudley?

Pani Meggins powoli wycofywała się w tył. Wiele słyszała o Potterze. Wszyscy tutaj uważali go za łobuza. Do takiej wizji dzieciaka przez lata zdążono się przyzwyczaić. Przez cały rok chłopaka nie było, przyjeżdżał tylko na wakacje, ale też nie całe, bo, jak mówili Dursleyowie, jeździł na obozy resocjalizacyjne dla trudnej młodzieży. Sama Meggins nie sądziła, żeby dzieciak był zdolny do wszystkich przypisywanych mu zbrodni. Ale teraz, kiedy w Surey zamordowano kilka osób, a ciał nie odnaleziono przeraziła się. W końcu nie każdy chodzi po ulicach z bronią w ręku.

Petunia zaprosiła siostrzeńca do domu i spojrzała na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

- Nie jesteś tym Harrym, którego pamiętam – powiedziała prawie pieszczotliwie.

- Oczywiście – przytaknął. – Ludzie się zmieniają. To jest naturalna kolej rzeczy. Nie przyszedłem tu jednak po to, aby roztrząsać moje życie, lecz po to, aby porozmawiać z Dudleyem.

Nie spodziewał się, że Petunia odpowie. Kobieta jednak odpowiedziała. Beznamiętnym głosem zaczęła opowiadać.

Pięć dni temu do ich domu przyszło kilkoro ludzi. Byli policjantami. Stwierdzili, że Dudleya widziano na miejscu zbrodni i muszą go przesłuchać. Jednak chłopak nic nie powiedział. Stwierdził, że prędzej zgnije w więzieniu niż zdradzi tajemnicę i zaufanie, jakim obdarzył go nieznajomy morderca.

- Zabrali go – stwierdził Harry.

Petunia rozpłakała się na dobre i wtuliła w stojącego przed nim chłopaka. Wiedziała, że nie powinna okazywać słabości, ale była tylko człowiekiem.

Harry zdrętwiał pod jej dotykiem. Myślał, że już się wyleczył, ale najwyraźniej uraz pozostanie do końca życia. Trochę niezdarnie objął ciotkę. Zmusił ją do położenia się na sofie. Kobieta zwinęła się w kłębek i zaczęła dygotać.

Harry wyciągnął komórkę i wykręcił numer Maxa. Przez kilka minut rozmawiał z nim. Uśmiechnął się do siebie. Teraz wystarczy tylko poczekać.

Dwie godziny później pod dom podjechał radiowóz. Wszyscy sąsiedzi, a zwłaszcza Matilda Meggins przykleili nosy do szyb i ani myśleli przegapić widowisko.

Z samochodu wysiedli ludzie, w tym, o dziwo Dudley, który nie przypominał samego siebie. Nadal był gruby, ale wyglądał na zastraszonego. Pilnowało go dwóch policjantów. Z drugiego wozu wysiadło towarzystwo o tyleż ciekawe, co straszne.

Z domu Dursleyów wyszedł młodzieniec, który kiedyś tu mieszkał. Matilda nie wiedziała, o czym rozmawiają, ale była przekonana, że nie wyniknie z tego nic dobrego.

Harry w milczeniu patrzył na dwóch osiłków, którzy bardziej przypominali orangutany niż ludzi. Skinął im na powitanie głową i wymienił kilka zdawkowych uprzejmości. Kilka minut później policjanci odjechali, a Harry zapędził Dudleya do domu.

- Powinieneś się cieszyć, Dursley, że masz we mnie przyjaciela. Wrogowie prędzej czy później umierają – powiedział mu na ucho.

Jego mafijni znajomi, którzy, o ile dobrze się orientował, mieli znajomych w absolutnie każdym urzędzie odwalili kawał dobrej roboty. Przykazał Dudleyowi milczeć na jego temat, pożegnał się z ciotką, jednocześnie zbywając jej pytania wzruszeniem ramion.

- Mam swoje sposoby, ciociu.

Wyszedł z domu i zniknął wraz z zachodzącym słońcem.

***

Harry stał w drzwiach kuchni na Grimmuald Place i w milczeniu patrzył na siedzącą przy stole nastolatkę. Brązowe loki opadały na plecy. Nie widział oczu, bo dziewczyna miała na sobie przeciwsłoneczne okulary, chociaż w pomieszczeniu panował półmrok. Miał wrażenie, że już kiedyś ją widział.

- To Nicole – przedstawiła ją Hermiona. – Jest tutaj już od trzech dni.

- Nicole – jak echo powtórzył Harry. Smakował to imię. Znał kiedyś dziewczynę, która była kropla w kroplę podobna do tej, tylko trochę młodsza, ale tamta z całą pewnością nosiła inne imię. – Miło mi cię poznać, Nicole.

Uścisnął jej rękę. Galanteria przede wszystkim, potem przyjdzie czas na pytania – jak mówiła mu kiedyś Yennefer. Nie wyczuwał od dziewczyny magii takiej, jaka biła od Hermiony czy Rona, a nawet Dumbledore’ a. Magia Nicole była inna, bardziej subtelna.

Przez cały posiłek dziewczyna patrzyła na niego, choć, jak powiedziała pani Weasley, Nicole była niewidoma. Harry zdążył się dowiedzieć, że była wnuczką Nickolasa Fogga, członka Rady i dawnego przyjaciela Dumbledore’ a.

Grzecznie pożegnał się z wszystkimi i poszedł do swojego pokoju. Zrzucił z siebie kurtkę i położył się na łóżku. Był niemal pewien, że dziewczyna, która praktycznie znikąd pojawiła się w Anglii nie była prawdziwą Nicole.

Poczekał, aż wszyscy pójdą spać. Wymknął się z pokoju i zszedł piętro niżej. Podszedł do jedynych drzwi, które przez ostatnie tygodnie były wiecznie zamknięte. Był pewien, że to właśnie tam umieszczono Nicole, bo tylko tamten pokój był ostatnio wolny. Przez myśl przeszło, mu, że zachowuje się jak złodziej we własnym domu.

Ostrożnie otworzył drzwi i wślizgnął się do środka. Tak jak uczyła go Yennefer, najpierw sprawdzić, czy w pokoju nie ma żadnych niespodzianek, a dopiero później przystąpić do właściwego działania.

Światło ulicznej latarni wpadało przez okno i padało na łóżko, na którym leżała dziewczyna. Chłopak zapalił światło i podszedł do łóżka. Przysunął sobie krzesło i wygodnie się w nim rozsiadł. Czekał, aż nastolatka zorientuje się, że jest obserwowana.

Po chwili dziewczyna uśmiechnęła się. Nie otwierała oczu, ale chłopak był pewien, że już nie śpi.

- Witaj, Harry – odezwała się cicho. – Mógłbyś podać mi okulary.

Potter rozejrzał się dookoła. Wziął okulary z szafeczki nocnej i podał je Nicole. Brązowowłosa usiadła i dokładnie okryła się kocem.

- Co cię sprowadza do mnie o tak późnej porze, Harry?

- Ty, Nicole. A może raczej Sienno Connor?

Westchnęła w odpowiedzi.

- Więc jednak mnie poznałeś. I cały kamuflaż szlag trafił.

Powiedziała to w tak zabawny sposób, że chłopak roześmiał się. Spojrzał na nią załzawionymi oczyma.

- Może byś tak powiedziała mi, o co chodzi z tą utratą wzroku. Kiedy ostatnio się widzieliśmy wzrok miałaś całkiem sprawny. No i dlaczego wmawiasz wszystkim, że masz na imię Nicole?

Dziewczyna westchnęła i zaczęła opowiadać. Nie było sensu kłamać. Harry nie znosił kłamstwa i Sienna odnosiła wrażenie, że gdyby wcisnęła mu jakąś bajeczkę, to znienawidziłby ją jeszcze bardziej niż gdyby poznał prawdę.

Jej rodzicami byli Armando i Janice. Ojciec był wnukiem Nickolasa Fogga. Armando miał zatargi z Aurorami, bo nie popierał polityki Knota. Razem z żoną i córeczką ukrył się wśród mugoli, przybierając panieńskie nazwisko żony. Imię dziewczynki zostało zmienione z Nicole, na – Sienna.

Przez rok żyli jak mugole, nie mając żadnego kontaktu ze światem magicznym. Jej rodzice naprawdę zginęli w nieszczęśliwym wypadku, a ona trafiła do domu dziecka, jednak nie przebywała w nim długo. Raptem trzy miesiące później została adoptowana.

Jej nowymi rodzicami zostali bogaci ludzie, którzy mieli pełno wrogów. Pani Matilda prowadziła sklep kosmetyczny, a pan Joseph miał firmę fonograficzną. Mieszkali we Francji i było im wszystkim bardzo dobrze, jednak tylko przez trzy lata.

Samolot, którym lecieli do Nicei, aby odwiedzić matkę Matildy uległ uszkodzeniu. Rozbił się pięćdziesiąt kilometrów od celu. Tragedię przeżyło jedynie pięć osób, w tym Nicole. Wtedy to stała się niewidoma.

Zaopiekował się nią Nickolas. On i jego żona, wszelkimi znanymi sposobami próbowali przywrócić jej wzrok, ale nic nie działało. Zwrócili się nawet o pomoc do wiedźmy. Kobieta przywróciła dziewczynie wzrok, jednak w zmienionej formie.

- To była Czarna Magia, Harry. Wyleczyła mnie, ale wymagała ofiary. Moje oczy już nigdy nie wyglądały tak, jak wcześniej.

- To znaczy?

Nicole nie odpowiedziała. Zamiast tego ściągnęła okulary i uniosła powieki. Harry ze zdziwienia odskoczył w tył. Oczy nastolatki nie były takimi, jakimi je pamiętał. Nie były już wesołe i granatowe. Teraz źrenice były białe, a tęczówki wręcz złote. Najgorszy szok przeżył jednak patrząc na białka, które były czarne jak smoła.

- Tak, Harry. To moje oczy. To moja ofiara złożona Czarnej i Białej Magii. Kiedy nie mam na sobie okularów ze specjalnym filtrem nie widzę ludzi ani przedmiotów, a jedynie ich aurę.

- Aurę?

- Tak. We wszelkich odcieniach szarości. Nigdy nie spotkałam człowieka, który byłby nieskazitelnie biały, albo smoliście czarny.

- Biel to dobro, a czerń to zło? – chciał się upewnić chłopak.

Pokiwała głową. Milczała, pozwalając chłopakowi przetrawić zasłyszane informacje.

- Jaka jest moja aura? – zapytał po dłuższej chwili.

Skupiła się. Niewyraźna z początku plama zaczęła wyostrzać się. Zmarszczyła brwi. To, co widziała nie miało żadnego sensu, ani logicznego wytłumaczenia. Z resztą przyzwyczaiła się już, że na świecie mało jest logicznych rzeczy.

Zazwyczaj, kiedy sprawdzała czyjąś aurę, widziała ludzką postać, jasną bądź ciemną, ale zawsze ludzką. Teraz jednak nie była pewna, czy coś jej się nie przywidziało.

Człowiek, który przed nią stał nie był ani dobry, ani zły. Biel i czerń wirowały, tworząc zamazane plamy. Jedynie oczy były nieruchome. Zielone tęczówki i czerwone, pionowe źrenice.

- Nie wiem, jak interpretować twoją aurę, Harry – powiedziała w końcu.

- Powiedz może, co widziałaś?

- Ciebie, a jednak innego. Anioła, a jednak mrocznego.

- Że co?

Dziewczyna spokojnie powtórzyła. Dokładnie opisała twór, który miał jakoby być aurą Harry’ ego. Razem próbowali zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale byli zbyt zmęczeni, żeby móc normalnie myśleć.

- A może tu chodzi o to, że udajesz złego, choć naprawdę jesteś dobry? A może wręcz odwrotnie. Jesteś zły, a udajesz dobrego?

- Może – przytaknął chłopak.

Rozmawiali jeszcze przez kilkanaście minut, aż w końcu chłopak poszedł do siebie, twierdząc, że jest zbyt zmęczony, żeby cokolwiek robić. Dziewczyna pokiwała głową.

Kiedy Harry wyszedł, Nicole opadła na poduszki i uśmiechnęła się delikatnie. Myślała, że Harry nie będzie jej pamiętał. Albo, co gorsza, kiedy dowie się o niej prawdy to znienawidzi ją. Na szczęście obyło się bez żadnych niepotrzebnych starć.

Jednak to, że teraz z nim rozmawiała nie sprawiło, że czuła się lepiej. Nie powiedziała przyjacielowi wszystkiego, nie mogła. Zbyt dużo informacji na raz mogłoby zniszczyć wszystko. W dodatku częściowe zatajenie prawdy nie było kłamstwem.

Jej złote oczy zabłysły w mroku. Nickolas powinien być zadowolony. Udało jej się porozumieć z Harrym, sprawdziła wszystkich Zakonników, jakich do tej pory widziała, ale żaden nie był Kretem. Ron i Hermiona byli niemal całkowicie jaśni, choć zdarzały się ciemniejsze plamy. Cóż, nikt nie jest doskonały. Tak samo było z Ginny. Wilkołak był mroczny, ale jego serce świeciło się wyjątkowo jasnym blaskiem, a więc nie mógł być zły.

Zresztą w przypadku stworzeń czarnomagicznych nigdy nie można było być niczego pewnym.

- No i jak, dziadku? Dobrze się spisałam? – mruknęła zwijając się w kłębek. Chwilę potem zasnęła kamiennym snem.

***

Nickolas odłożył na bok księgę i uśmiechnął się do siebie, patrząc jednocześnie w wielką rzeźbioną misę. Wiedział, że Nicole sobie poradzi. W końcu nie na darmo była jego wnuczką.

Kiedy na środku pomieszczenia pojawił się wysoki mężczyzna ubrany w długi czarny płaszcz, Nickolas pospiesznie zasłonił misę i księgę.

- Witaj, Satana’ elu. Cóż sprowadza w moje skromne progi imiennika Największego ze Zbuntowanych?

- Wiesz co, Władco Losów, Panie Wszechrzeczy.

- Jestem tylko nędznym prowokatorem. Nie mam władzy nad ludzkimi losami. Mogę jedynie sprawić, że wybór stanie się łatwiejszy. Nie mogę ingerować w ich życie.

- Sama nasza obecność jest ingerencją. Jeśli coś zrobimy, coś się stanie, jeśli nie zrobimy niczego, stanie się coś innego.

- Widzę, że podszkoliłeś się w filozofii, mój przyjacielu.

Mimo iż słowa Nickolasa były gładkie i słodkie niczym miód, to dało się wyczuć w jego głosie tłumioną złość. Jego rozmówca natomiast był pewny siebie i niewzruszony na subtelne aluzje.

- Wracając do twojej prośby sprzed kilku lat. Niestety, po raz kolejny muszę odmówić. A tobie radzę zachowanie cierpliwości. Wszystko ma swój czas i swoje miejsce.

Satana’ el warknął coś niezrozumiałego. Zastanawiał się, czy ten stary piernik nie mógł przyspieszyć procesu. Przecież ludzkie istnienia były w jego władzy!

- Nie, Satana’ elu. To Pani Kosy ma moc przecinania kruchej nici życia. A teraz wybacz, jestem zmęczony.

Satana’ el wstał, skłonił się z przesadną kurtuazją i zniknął, tak samo nagle jak się pojawił.

Nickolas westchnął. Przywołał do siebie kartkę i pospiesznie nabazgrał kilka słów. Machnął różdżką, a list pojawił się wiele kilometrów dalej. Teraz Nicole musiała radzić sobie sama. On co najwyżej mógł poprosić Albusa, aby pozwolił jego wnuczce, niemagicznej notabene, jechać do Hogwartu.

***

Przez kolejne dni Harry i Nicole dużo rozmawiali. Było to tym dziwniejsze, że często z czegoś się śmiali, albo mieli miny tak ponure, że aż odechciewało się na nich patrzeć. Ron i Hermiona usilnie starali się dowiedzieć, jakie tajemnice ma przed nimi ta dwójka. Jednak wcale nie było to takie łatwe, jak mogłoby się wydawać.

Harry i Nicole potrafili znikać na całe dnie. Nikt nie zauważył, żeby gdziekolwiek wychodzili, więc pewne było, że przebywają w domu. Jednak żaden z członków Zakonu, czy przyjaciół Pottera nie był w stanie powiedzieć, gdzie chłopak przebywa.

Tymczasem Nicole próbowała dowiedzieć się, co dręczy jej przyjaciela z okresu dzieciństwa. Furia milczał jednak jak zaklęty i tylko czasami wymknęło mu się, że to zbyt niebezpieczne, żeby mówić o tym na głos.

Dziewczyna wiedziała, że Harry nie powie jej niczego, jeśli nie będzie z nim całkowicie szczera. Nie miała pojęcia, jak Harry to robi, ale potrafił wyczuć kłamstwo na kilometr.

Starała się nie ingerować zbytnio w jego życie, tak jak mówił jej to dziadek, tacy jak ona nie byli stworzeni do życia między ludźmi i do decydowania o ich sprawach.

Wszyscy Zakonnicy byli mocno zdziwieni, kiedy okazało się, że Harry i Nicole zamykają się w pokoju chłopaka. Ogólnie wiadomą rzeczą było, że Potter stara się nie wpuszczać nikogo do swojej małej twierdzy.

W trzy dni od przybycia Nicole do Kwatery, młodzież dostała listy ze szkoły. Odgórnie postanowiono, że na Pokątną pójdą jedynie dorośli, z czym Ron, Hermiona i Ginny nie mogli dyskutować, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie sprzeciwiłby się Molly Weasley. Jedynie Harry nie przystał na takie przedstawienie sprawy. Poparła go Nicole.

- Durnie, w ogóle go nie znacie – stwierdziła. – Nie można uwięzić burzy, bo rozniesie wszystko, co spotka na swojej drodze, aby tylko móc się wydostać z klatki.

Potem Harry i Nicole wybiegli z domu. Tego samego dnia wieczorem wrócili obładowani książkami. Dziewczyna miała przy sobie ładnie skrojoną, czarodziejską szatę, która, jak powiedziała, będzie jej potrzebna.

Harry uśmiechnął się ironicznie do przyjaciół, z którymi kontakt słabł każdego dnia. Potter wiedział, że to nie oni, lecz on się zmienił. Dopiero teraz, po kilku miesiącach od pobytu w Wężowym Grodzie uzmysłowił sobie, że nie jest już tym, kim był wcześniej.

Jego przemiana nie nastąpiła z dnia na dzień, dlatego tak ciężko było mu ją zauważyć. Oczywiście, pobyt z Yennefer i Ginger bardzo pomógł mu i w pewnym sensie ułatwił mu zrozumienie przemian jakie w nim zachodziły. Najpierw była obojętność, dlatego nie przeszkadzało mu z kim i o czym rozmawia. Dopiero później przestał ufać. Dlatego nawet on mocno zdziwił się, że potrafi godzinami rozmawiać ze Sienną.

- No, Harry, za cztery dni do szkoły – odezwała się w środowe popołudnie Sienna. – Cieszysz się ze spotkania z kolegami?

Wzruszył ramionami. Było mu wszystko jedno, czy spotka się z nimi, czy nie. Tutaj miał własny pokój i w każdej chwili mógł robić co chciał, w granicach rozsądku, oczywiście. Tam musiałby mieszkać w jednym pokoju z kilkoma chłopakami i żyć ze świadomością, że w każdej chwili może zostać zdemaskowany.

- Raczej nie – odpowiedział po namyśle. – Wolałbym raczej pławić się w blasku…

- Chwały? – usłużnie dopowiedziała dziewczyna, uśmiechając się przy tym nieco złośliwie.

- …wolności.

Harry znacząco popukał się w głowę. Ta dziewczyna, mimo iż bardzo ją lubił, potrafiła doprowadzić go do szewskiej pasji, jednak zawsze wychodziła cało z potyczek z nim.

- Idź mi stąd, padalcu jeden. Jestem za bardzo zmęczony, żeby się z tobą kłócić – rozkazał Harry.

Dziewczyna parsknęła stłumionym śmiechem. Chwyciła swoją białą laskę, która przez większą część roku była niewidzialna. Ot, umiejętnie rzucone zaklęcie Nickolasa działało nawet na nią.

Dotarłszy do swojego pokoju opadła na łóżko. O tak, ona też była zmęczona.


Carmen Black (15:37)
Powrót do góry
Gość







PostWysłany: Pią 0:22, 18 Lip 2008    Temat postu:

ROZDZIAŁ 12

Anioł Zemsty

Harry zaklął szpetnie, w środku nocy zrywając się z łóżka. Pulsujący ból prawej ręki nie dawał mu nawet chwili wytchnienia. Dopiero po kilku minutach udało mu się skojarzyć, co było powodem tak brutalnej pobudki.

- Tom – syknął zaciskając z bólu zęby. – Kiedyś cię zabiję.

Z zaskakującą zwinnością wyskoczył z łóżka i w pośpiechu zaczął się ubierać. Zgodnie z panującą wśród Śmierciożerców modą, wszystko czarne. Do plecaka wrzucił fałszywe dokumenty i zbiegł po schodach. Musiał dostać się do mieszkania, w którym przyszło mu spędzić pierwszy miesiąc wakacji, bo to właśnie tam miał śmierciożercze szaty.

Kiedy wyprowadzał motocykl, zauważył błyszczące w mroku oczy. Stojąca w kuchennych drzwiach postać ruszyła w jego stronę. Chłopak dopiero, po chwili zorientował się, że była to Sienna.

- Spokojnie, nie zdradzę twojego sekretu – uśmiechnęła się dziewczyna, patrząc w rozszerzone strachem źrenice Harry’ ego. – Nie zapominaj, że potrafię rozpoznać, Czarną, jak i Białą Magię. Od początku wiedziałam, że jesteś naznaczony, że masz Znak Mrocznego Lorda. Idź, on nie lubi spóźnialskich.

Potter przez chwilę stał skonsternowany na środku korytarza. Panna Connor tymczasem uśmiechnęła się, ukazując ostre, białe ząbki. Zbyt ostre, jak na człowieka.

- Gdybym chciała zdradzić twój sekret zrobiłabym to już wcześniej – zapewniła, popychając chłopaka w stronę drzwi.

Harry otrząsnął się z odrętwienia i wytoczył swojego stalowego rumaka na ulicę. Odpalił silnik i z piskiem opon ruszył przed siebie. Za zakrętem nikt nie byłby już w stanie go odnaleźć. Uśmiechnął się, w duchu dziękując Jesse’ emu za wbudowanie w motocykl niewykrywalnego świstoklika.

Niecałe dwie minuty od wyruszenia z Grimmuald Place 12, wbiegał po schodach wieżowca do mieszkania Lucjusza Malfoya. Już przy drzwiach powitała go Avada. Pogłaskał ją po łebku i potykając się wpadł do “swojego” pokoju. Zrzucił plecak i narzucił na siebie szaty. Założył maskę, upewniając się, że nikt go nie rozpozna. Zdeportował się.

Pojawił się w pewnym oddaleniu od wysokiego, straszącego ciemnymi oczodołami okien zamczyska. Otrząsnął się, wyczuwając lepiącą się do niego z każdej strony wrogą magię.

- Przeklęty Pałac – mruknęła wychodząca z ciemności postać. Jej błękitno-szare oczy błyszczały pod czarną maską.

- Vipera, miło cię widzieć. – Uśmiechnął się chłopak. – Nazwa, zaiste, adekwatna do miejsca.

- Tak – westchnęła kobieta. – Ponoć kiedyś był tutaj główny posterunek, czy raczej więzienie Inkwizycji. To miejsce przesiąkło cierpieniem jeszcze zanim zjawił się tutaj Gad.

- Czuję – skwitował Harry, oczyszczając umysł.

Zbliżyli się do wielkich wrót, nad którymi niezmiennie górował szyderczo wykrzywiony pysk gargulca. Pod nim zaś, jak węże wiły się gotyckie litery, układające się w zdanie, którego Harry nijak nie mógł odczytać.

- Lasciate ogne speranza, voi ch'intrate – przeczytała Yennefer. – Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją – przetłumaczyła. – Napis na bramie piekieł Dantego. Gad kazał umieścić tutaj ten napis, zupełnie, jakby zapraszał zbłąkanego wędrowca do kolejnej przygody. Cholerny ignorant słów.

- Bo człowiek zawsze robi wszystko na odwrót – skwitował Harry.

Malfoy przytaknęła. Ostrożnie popchnęła wrota i wsunęła się do środka. Potter wszedł zaraz za nią.

Glizdogon czekał na nich na końcu korytarza. W kilku słowach wyjaśnił mu, że lepiej nie denerwować dziś Pana, bo może się to źle skończyć dla delikwenta. Poza tym, Czarny Pan jest wyjątkowo podekscytowany wiadomościami przyniesionymi przez szpiega, który dla niepoznaki posługiwał się pseudonimem “Puchacz”.

Harry uśmiechnął się ironicznie i z wisielczym humorem człowieka wyrwanego ze snu stwierdził, że teraz muszą tylko odnaleźć wszystkich animagów – sowy.

- Powodzenia – prychnęła Vipera. – To tylko jakieś dwa tysiące zarejestrowanych, do tego pewnie ze trzy niezarejestrowanych i co najmniej setka demonicznych. Szukaj wiatru w polu.

Peter przerwał ich pogawędkę chrząknięciem. Stali teraz przed sporymi drzwiami ze stalowymi okuciami. Pettigrew pchnął je, wpuszczając do środka Bezimiennych.

Oboje skłonili się zaraz po przestąpieniu progu. Lord Voldemort odwrócił się dopiero po kilku minutach. W jego oczach migotało odbite światło świec i coś jeszcze, ale ani Yennefer, ani Harry nie byli w stanie tego zinterpretować.

Czarny Pan błysnął zębami w parodii czułego uśmiechu. Potterowi bardziej przywodził na myśl szykującego się do ataku drapieżnika niż człowieka.

- Niezmiernie cieszę się, że przybyliście, moje Anioły. – Uśmiechnął się kpiąco. – Nadszedł czas, abyście mogli udowodnić swoją przydatność.

Oboje spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Nie podobało im się to, wcale a wcale. Nie od dziś wiadomo było, że Czarny Pan to psychopatyczny maniak czystej krwi, choć sam był tylko szlamowatym potomkiem Slytherina. Salazar pewnie przewracał się w grobie obserwując poczynania swojego wnuka – skonfundował Harry.

Gad tymczasem zupełnie nie przejmując się skonsternowanymi Bezimiennymi przechadzał się po pomieszczeniu.

- Doszły mnie słuchy, że ten, którego darzyłem zaufaniem zdradził. Chciał zając moje miejsce, skubany.

Jasna brew Yennefer podjechała niemal do połowy czoła. Czarny Pan nie przeklinał. Czarny Pan uchodził za uosobienie spokoju, choć hojnie rozdawane Cruciatusy podczas spotkań były już normą.

Harry spojrzał na Yennefer. W jej oczach dostrzegał tą samą niepewność, która trawiła również jego serce. Voldemort był nie w humorze, delikatnie powiedziawszy, choć jeszcze nikt nie zginął, ani nie został potraktowany wyjątkowo paskudnym zaklęciem.

Żadne z nich mu nie przerywało. Mijałoby się to z celem, poza tym jeszcze zależało im na życiu.

Tymczasem Voldemort opadł na fotel i niewidzącym wzrokiem wodził po ścianach. Sprawiał wrażenie człowieka chorego, którego męczą gorączka i koszmary. Zdawało się, że w jego czerwonych oczach błyszczało człowieczeństwo, jednak Harry szybko odrzucił od siebie tę myśl. Riddle był potworem i niczym więcej.

- Kruk – podjął po chwili Czarny Pan. – To człowiek, który już dawno powinien umrzeć. Ale niestety, śmierć najwyraźniej nie ma na niego ochoty, dlatego to my musimy się go pozbyć. Szpieg donosi, że wynajął mieszkanie w mugolskim Londynie, ale nad wyraz często bywa we “Wściekłym Bazyliszku”. Wiecie, co macie robić?

Odpowiedziały mu pełne zrozumienia pomruki.

- Potter – syknął Tom, odzyskując panowanie nad sobą, – mam nadzieję, że nie stchórzysz?

- Jestem Gryfonem – prychnął chłopak, jakby to miało wystarczyć za całe wyjaśnienie.

Voldemort odprawił Bezimiennych i głębiej zapadł się w fotelu. Wiedział, że Potter jest wyjątkowo uparty i arogancki, nieraz słyszał to od Snape’ a. Zdawał też sobie sprawę, że chłopak jest Gryfonem, a ci słynęli z lekkomyślnej odwagi. Wątpił jednak, żeby chłopak posunął się do morderstwa, chociaż po Potterze można się było wszystkiego spodziewać.

Glizdogon siedział skulony w kącie i zastanawiał się, czy przebiegły plan Czarnego Pana właśnie na tym polegał.

Zniszczyć duszę Harry’ ego? Nic prostszego! Wystarczy oddelegować go do misji samobójczej, która będzie musiała skończyć się śmiercią jednego bądź drugiego przeciwnika. Peter uśmiechnął się drwiąco. Lord czasami miał naprawdę szalone pomysły.

Tymczasem Yennefer i Harry znaleźli się w londyńskim mieszkaniu Lucjusza. Ściągnęli z siebie szaty i spojrzeli na siebie. Oboje byli zmęczeni.

Zegar wybił godzinę czwartą rano. Na zewnątrz powoli zaczynało świtać. Harry zafascynowany patrzył jak budzi się nowy dzień. Kolory stopniowo zmieniały się w cieplejsze. Od fioletu, poprzez czerwień i pomarańcz do żółci.

Yennefer kazała mu wracać do Kwatery i zabrać stamtąd wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Potem mieli się spotkać u wejścia do Dziurawego Kotła.

***

Chłopak ostatni raz rozejrzał się po pokoju, sprawdzając, czy wszystko zabrał. Ubrania zapakował do kilku reklamówek, to samo zrobił z książkami. Zmniejszył to wszystko i wpakował do plecaka, z którym ostatnimi czasy się nie rozstawał.

Przekradał się przez korytarze, nie chcąc być zauważonym przez domowników. Szczególnie zależało mu na uniknięciu Molly Weasley i Moody’ ego, który jak na złość bardzo często przebywał na Grimmuald Place 12.

Przy drzwiach wyjściowych znowu spotkał Siennę. Dziewczyna przytuliła się do niego, jak do starszego brata. Uśmiechnęła się niepewnie.

- Powodzenia. Tylko pamiętaj, że nie zawsze trzeba zabić, żeby uśmiercić.

Chłopak spojrzał na nią nic nie rozumiejąc. Ta jednak nie odpowiedziała. Pomachała mu ręką i odeszła w stronę kuchni. Harry jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, ale w końcu musiał wyjść, jeśli nie chciał zostać przyłapany.

Tymczasem Molly nerwowo chodziła po kuchni. Już godzinę temu wysłała Hermionę po Harry’ ego, ale dziewczyna wróciła po kilku minutach, twierdząc, że chłopak nie odpowiada, a drzwi są zamknięte i do tego zabezpieczone dodatkowymi zaklęciami. Kobieta nie miała pojęcia, gdzie mógł przebywać Potter, ale odnosiła wrażenie, że na pewno nie ma go w Kwaterze.

Hermiona, Ron i Ginny chodzili po całym domu i szukali przyjaciela, ale tego nigdzie nie było. Ron posunął się nawet do zaglądania pod dywany, co Hermiona skwitowała prychnięciem. Jedynie Nicole nie brała udziału w ogólnym rozgardiaszu. Dziewczyna wiedziała, że Harry zbyt prędko nie wróci do Kwatery. Martwiła się jedynie tym, że zrobi on jakieś głupstwo, którego będzie żałował do końca życia.

***

Yennefer już na niego czekała. Krytycznym wzrokiem obrzuciła chłopaka. W końcu wyciągnęła z kieszeni bandamę i zawiązała mu ją na głowie, uprzednio machając kilka razy różdżką i mrucząc pod nosem zaklęcie mające zamaskować bliznę. Uśmiechnęła się widząc końcowy efekt.

Nałożyła na głowę obszerny kaptur. Potterowi kazała jak najniżej opuścić głowę. Chwyciła go za rękę i razem przenieśli się na Nokturn.

Chłopak rozejrzał się dookoła. W tej części ulicy jeszcze nie był. Jego uwagę zwrócił wielki szyld w kształcie wijącego się węża ze srebrnymi łuskami i złotymi ślepiami. Nad nim unosiły się mieniące się litery układające się w napis : Wściekły Bazyliszek.

- Bez mieszka złota tu nie wchodź, bo i tak cię nie wpuszczą. Bez dodatkowego zabezpieczenia w postaci noży też. A teraz siedź cicho i pozwól mi rozmawiać – powiedziała cicho Yennefer.

Podeszła do drzwi i mocno w nie zapukała. Po chwili otworzyło się niewielkie okienko w górnej części lewego skrzydła. Ukazała się w nim naznaczona siateczką zmarszczek twarz mężczyzny.

- Czego? – warknął wywiewając w ich stronę cuchnący alkoholem oddech.

- Widzenia z twoim szefem – równie chłodno odpowiedziała Vipera. – Raczej nie byłby zachwycony, że odstraszasz potencjalnych pracowników. – Uśmiechnęła się dwuznacznie.

Mężczyzna mruknął coś niewyraźnie, ale wpuścił ich do środka.

Harry cały czas miał spuszczoną głowę jednak jego oczy czujnie rozglądały się na boki. Nie podobało mu się to miejsce, zwłaszcza, że pod ścianami i przy stolikach stali skąpo ubrani chłopcy, a gdzieś w tle mignęło mu nawet kilka roznegliżowanych kobiet.

Zbliżył się do Yennefer, kiedy poczuł na sobie spojrzenia zabawiających się tu ludzi. Miał zamiar coś powiedzieć, ale Vipera machnęła zbywająco ręką.

Malfoy podeszła do brązowowłosego młodzieńca.

- Witaj, Upadły Aniele. – Uśmiechnęła się szeroko.

- Witaj, Vipero. – Odpowiedział. – Domyślam się, że nie przyszłaś tu z powodu…

- Dobrze się domyślasz. – Ucięła. – Potrzebuję informacji.

Skinął głową, pociągnął Harry’ ego i Viperę po schodach. Zatrzymał się dopiero przy jednym z pokoi i rozglądając się na boki wpuścił ich do środka. Potter aż skrzywił się na widok cukierkowego różu królującego w pomieszczeniu.

- Widzę, że ci się tu nie podoba – mężczyzna zwrócił się do Harry’ ego. Już nie był szeroko uśmiechnięty.

Potter prychnął w odpowiedzi, skupiając wzrok na Viperze, która jako jedyna sprawiała w miarę normalne wrażenie.

- Słuchaj, Dick. Sprawa jest poważna. Ja i młody mamy sprzątnąć pewnego człowieka, ale pojęcia nie mam gdzie go odszukać – odezwała się Yennefer.

- Czemu przyszłaś z tym do mnie?

- Bo ty również chciałbyś się go pozbyć.

- Kruk – syknął Dick. – Słucham w takim razie.

- To proste. Powiesz nam, gdzie on jest, a my go sprzątniemy – mruknął niewyraźnie Harry.

Dick spojrzał na niego pukając się w głowę.

- Idź się zabić, kretynie. Kruk to osoba, której boi się sama śmierć. Cztery razy wylizał się po ataku wampirów, albo jakichś innych monstrów. Raz sfingował własną śmierć.

- To trafił na godnego siebie przeciwnika – mruknęła Yennefer, pokazując lekko wydłużone kły. – Furia, zechcesz pokazać…

- Nie – warknął Harry.

Kobieta westchnęła teatralnie. Pod nosem mamrotała coś o rozwydrzonych szczeniakach i niewychowanej młodzieży.

Dick patrzył na to ze zdziwieniem. Z doświadczenia wiedział, że Viperze się nie odmawia. Kobieta wyglądała na najniewinniejszą osobę na świecie, ale tak naprawdę umiała pokazać pazurki.

- Nie znam jego adresu, nie pytam o takie rzeczy – powiedział w końcu. – Ale jeśli chcecie, to możecie tu na niego poczekać. Tylko porozmawiajcie najpierw z szefem, bo wątpią, żeby zgodził się na wasz pobyt tutaj.

- Bazyli miałby się nie zgodzić? – Uśmiechnęła się prowokująco Yennefer. – Chyba jeszcze mnie nie znasz, Dick.

Kobieta wyszła, przykazując Dickowi i Harry’ emu, żeby czekali na nią i pod żadnym pozorem nie opuszczali pokoju. Potter jęknął coś o tym, że jego oczy dłużej nie zniosą katorgi w postaci wszędobylskiego różu.

Gdy Yennefer wyszła Dick z wyczekiwaniem spojrzał na siedzącego przed nim chłopaka.

- No? Słucham. Jak poznałeś, Viperę?

- To raczej ona poznała mnie – mruknął Harry, potężnie ziewając.

W myślach klął na Voldemorta ile wlezie, zastanawiając się, czy tamten cierpi może na bezsenność. Chłopak był wykończony i najchętniej położyłby się w ciepłym łóżku i nigdy z niego nie wychodził.

Yennefer wróciła dwadzieścia minut później. Uśmiechnęła się szeroko do dwóch chłopaków, z czego jeden, mimo iż wyglądał na nastolatka był sporo starszy od niej.

- Twój szef to miły gość – skwitowała patrząc na Dicka. – Wystarczą silne argumenty, żeby przekonać go do swoich racji.

- Jakie na przykład? – trochę przekornie zapytał brązowowłosy.

- Zamknięcie lokalu.

Dick został zmuszony do zaprowadzenia Harry’ ego i Yennefer do jakiegokolwiek pokoju, który nie wyglądał jak żywcem wyjęty z katalogu dla klasycznej barbie.

Potter został oddelegowany do łóżka, tymczasem Malfoy zaczęła krążyć po pubie i podpytywać ludzi. Pod wieczór zgromadziła już taki zapas wiedzy teoretycznej o Kruku, że spokojnie mogłaby brać udział w konkursie wiedzy na jego temat. Problem z nim polegał jednak na tym, że większość opowiadanych historyjek była bujdą wyssaną z palca.

***

We “Wściekłym Bazyliszku” spędzili już dwa dni, a Kruk ani razu się nie pokazał. Co więcej, bywalcy zaczęli się nawet interesować przedłużającą się obecnością dwóch zakapturzonych osobników, którzy całe dnie spędzali na grze w karty.

- Przegrywasz, Furia – prychnęła Vipera, kiedy po raz kolejny wygrała w pokera.

Harry w odpowiedzi pokazał jej język i skinął na kręcącą się w pobliżu kelnerkę. Zamówił dzbanek piwa kremowego i tyle samo wody mineralnej.

- Mówiłem, że nie umiem grać – kontynuował przerwany wątek. – A ty, zdaje się, miałaś mnie nauczyć tej jakże wspaniałej sztuki.

- Nie małpuj. Takie zachowanie nie przystoi dżentelmenowi.

- Kto powiedział, że jestem dżentelmenem?

Yennefer w odpowiedzi pociągnęła zdrowy łyk piwa. Kobieta nigdy nie lubiła siedzieć zbyt długo w jednym miejscu, co więcej nie lubiła też robić cały czas tych samych rzeczy. Z nudów zaczęła opowiadać chłopakowi o obowiązujących wśród arystokratów zasadach.

Harry słuchał tego wszystkiego z wystudiowanym zainteresowaniem. Owszem, było to ciekawe, ale jemu w najmniejszym stopniu niepotrzebne. Arystokratą nie był, choć, jeśli by się nad tym zastanowił, to miał do tego większe prawo niż ktokolwiek inny. Uważniej zaczął słuchać dopiero wtedy, kiedy Vipera wspomniała coś o zaręczynach Dracona.

- Mogłabyś powtórzyć? – przerwał jej w połowie zdania.

Malfoy zgromiła go wzrokiem, mówiąc przy tym, że nieładnie jest przerywać starszemu, ale powróciła do wcześniejszej myśli. Powiedziała o tym, że jej kuzyn już od urodzenia miał przeznaczoną kandydatkę na małżonkę. Ona sama również, ale jako iż była w połowie wampirem mogła skorzystać z ich prawa i odwołać swoje zaręczyny.

Wyjaśniła, że Pansy, mimo iż nie ma bardzo wysokiego statusu wśród arystokratów, to pochodzi z bogatej rodziny i z całą pewnością jest jedną z odpowiedniejszych partii. Drugą kandydatką była Millicenta Bulstrode, ale ta miała za niski status i o wiele mniejszy majątek.

- Rany, żyjemy w dwudziestym wieku, a nie w średniowieczu! – jęknął Harry.

Yennefer wzruszyła ramionami. Te wszystkie układy zostały ustalone bardzo dawno temu i nikomu nie przyszło do głowy, by zmieniać tradycję.

- A ty, kogo chciałabyś za męża?

- Demona – odpowiedziała po prostu. – Mam nawet odpowiedniego kandydata, ale chłopak jest już zajęty, a nawet jeśli nie, to wkrótce będzie.

Dalszą konwersację przerwało pojawienie się Kruka, o czym poinformował ich Dick, który stał akurat niedaleko nich. Upadły Anioł odszedł razem z mężczyzną, a Harry i Yennefer czujnie zaczęli obserwować schody.

- Właściwie, dlaczego Upadły Anioł? – zapytał Harry.

- A dlaczego nie? Tamta dziewczyna w kącie – wskazała wysoką kobietę w skąpym, różowoczerwonym wdzianku – to Różany Pączuszek. A tamten chłopak – tym razem pokazała wysokiego blondyna w skórzanych spodniach i czarnej koszuli z siatki – to Adonis.

Harry przyjrzał mu się uważnie. Młodzieniec, a może już mężczyzna, tego nie był pewien, naprawdę był przystojny. I z całą pewnością zasługiwał na miano Adonisa. Spojrzał na Yennefer.

- A ty, skąd ich znasz? Przebywanie w takich miejscach raczej nie przystoi damie.

- A kto powiedział, że jestem damą? – odparowała.

Potter pokręcił głową. Uwielbiał te słowne gierki. Prawie cały lipiec spędził na takich zabawach. Jak nie z Yennefer to z Corinne lub Martinem. Teraz był w tym niemal tak dobry jak oni, ale do mistrzostwa było mu jeszcze daleko.

Po schodach zszedł wyjątkowo zadowolony z siebie Kruk. Opuścił lokal, nie zaszczycając bywalców nawet przelotnym spojrzeniem. Adonis przez chwilę śledził go wzrokiem, a potem poszedł na górę. Po kilkunastu minutach zbiegł ze schodów i podszedł do Vipery. Szepnął jej kilka słów, po których kobieta zerwała się na równe nogi i podążyła w stronę, z której przyszedł Adonis. Sam chłopak opadł na zajmowane przez nią krzesło i z umiarkowanym zainteresowaniem spojrzał na Pottera.

Harry nie zamierzał jednak odpowiadać na nie zadane pytanie. Pociągnął potężny łyk piwa i tępym wzrokiem zaczął wpatrywać się w blat stolika.

Adonis patrzył na niego zdziwionym wzrokiem. W tym lokalu widywał już różną klientelę, ale siedzący przed nim chłopak był najdziwniejszą postacią, jaka zawitała do “Wściekłego Bazyliszka”. Był połączeniem współczesnego mugola i czarodzieja. Czuć było wokół niego szczelny mur zbudowany z niedomówień.

Yennefer wróciła pół godziny później. Teraz bardziej przypominała chmurę gradową niż dystyngowaną młodą damę, którą była jeszcze kilka godzin wcześniej. Rzuciła na stół kilka monet.

- Powiedz swojemu szefowi, żeby pozwolił Upadłemu odpocząć. Jeśli się nie zgodzi, to powiedz, że będzie miał na głowie wściekłego wampira – zwróciła się do Adonisa, który skinął głową i pobiegł w stronę zaplecza.

Tymczasem Malfoy ruszyła w stronę drzwi, a zaraz za nią powlókł się Harry. Wyszli na chłodne, wieczorne powietrze. Kobieta wyciągnęła z kieszeni niewielką kulkę, która po chwili zmieniła się w trójwymiarową mapę północnych przedmieść Londynu. W jednym z domów migotała czerwona kropka.

- Tam się pojawimy – oznajmiła. – Załóż kaptur.

W czasie, kiedy Harry zakładał na głowę obszerny kawał materiału, którego najchętniej by się pozbył, kobieta zdążyła wytworzyć portal. Oboje wskoczyli w niego i już po chwili zaułek na powrót został zacieniony.

***

Salon był przestronny. Ciemna podłoga kontrastowała z jasno-beżowymi ścianami, wiszące tu i ówdzie pejzaże w brązowych ramach nadawały pomieszczeniu przyjemny wygląd. Z sufitu zwieszał się jednak współcześnie wyglądający kandelabr, który psuł całe wrażenie archaiczności.

Yennefer rozejrzała się dookoła, szukając jakiegokolwiek ciemniejszego kąta. Znalazła go pomiędzy drzwiami a przeszkloną szafką, za którą stała wieża i stos równiutko poukładanych płyt CD.

Harry usiadł w odwróconym tyłem do drzwi fotelu i zapatrzył się w migające światła przejeżdżających za oknem samochodów. Czekał. Czuł na sobie spojrzenie bystrych oczu Yennefer i czegoś jeszcze, czegoś nieuchwytnego. Zignorował strach wpełzający mu po plecach i odkręcający się wokół szyi. Nie mógł się teraz wycofać. Zresztą Kruk nacisnął mu na odcisk, a chłopak nie zamierzał tego wybaczyć.

Pan Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy – jak mówiło jedno z mugolskich powiedzeń. Harry bynajmniej nie uważał się za Boga, ale miał świadomość, że władza jest przyjemna. Zdawał sobie jednak sprawę, że takowa deprawuje. Przykładem mógł tu być Voldemort albo Dumbledore.

Za plecami poczuł ruch, a chwilę potem ktoś oświecił jarzeniówkę. Chłopak zmrużył oczy. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do światła, ktoś wbijał mu różdżkę w szyję. Przelotnie spojrzał na nachylającego się w jego kierunku mężczyznę.

- Kruk, jak mniemam – powiedział spokojnie, z doskonale wyczuwalnym chłodem w głosie. – Przyszedłem cię ostrzec.

- Ostrzec? Przed czym? – prychnął tamten.

- Przed tym, co czai się w mroku. Przed tym, czego ludzkie oko nie powinno widzieć. Przed Czarnym Panem i przed jego siepaczami. Zwłaszcza przed siepaczami.

- A kimże ty jesteś, żeby wiedzieć takie rzeczy?

Harry uśmiechnął się w odpowiedzi. Z głośników wierzy popłynęła muzyka Vivaldiego. “Wiosna”… Wszystko budzi się do życia, ale Kruk już niedługo miał je stracić.

- Ja? Ja jestem Aniołem Zemsty, Bezimiennym w służbie Czarnego Pana.

Yennefer wyłoniła się z mroku i bezszelestnie podeszła do mężczyzny. Chwyciła go za ramiona i, wyrywając z ręki różdżkę, popchnęła w stronę najbliższego fotela.

- A ja jestem tym, który przyniesie ci śmierć. Jestem Aniołem Śmierci w służbie Czarnego Pana.

Kruk prychnął pogardliwie. Dwójce dzieciaków zachciało się zgrywać zbirów. Zresztą włamanie się do jego tymczasowego lokum wcale nie było trudne i byle złodziejaszek poradziłby sobie z wyłamaniem drzwi lub okien.

Powoli zaczął zbierać energię, która pozwoliłaby mu stworzyć iluzję policjantów walących w drzwi.

- Uważaj, Yen – mruknął Harry. – Nasz ptaszek chce wyfrunąć z klatki.

Kobieta w odpowiedzi kiwnęła głową i sięgnęła do kieszeni szaty. Wyciągnęła z niej niewielki pasek śliskiego materiału i wprawnym ruchem obwiązała go wokół szyi Kruka. Ten poczuł, jak opuszczają go wszelkie siły. Wyczuwał jeszcze energię, tlącą się jak płomyczek nadziei, ale i ona wkrótce odeszła.

Był teraz zdany na łaskę dwójki smarkaczy, które uważały, że wszystko im wolno. Gdyby nie fakt, że był unieruchomiony i do tego pozbawiony magii pokazałby im gdzie raki zimują.

- Masz może ochotę dać mu coś od siebie? Bo kiedy ja z nim skończę nie będzie się do niczego nadawał – zapytała beznamiętnie Yennefer, ale Harry wiedział, że jej oczy błyszczą wściekłością.

- Mam dla niego prezent. Na pożegnanie – szepnął chłopak, uśmiechając się niemal czule.

Nie wyciągnął różdżki i nie machnął nią wykrzykując inkantację zaklęcia. Usiadł za to na fotelu i zaczął opowiadać o grudniowych wydarzeniach, kiedy to Kruk rzucił na Hermionę klątwę Moriatusa. Oczywiście, o tym, że to on rzucił klątwę dowiedział się dopiero kilka godzin wcześniej od Dicka. Harry potrafił być bardzo przekonujący, jeśli czegoś chciał.

Yennefer była pod wrażeniem. Rozsiadła się w drugim fotelu i spoglądała na swojego towarzysza broni. Harry patrzył w oczy Krukowi i mówił, jakby streszczał książkę, a nie opowiadał o autentycznych wydarzeniach, w których sam brał udział.

Z każdym jego słowem w serce Kruka wlewał się jad, który zagościł już tam na stałe. Jad, który odbierał zmysły i sprowadzał nieszczęście. Yennefer wiedziała, że Potter wykorzystuje w swojej przemowie pewne elementy Magii Słów, którą ona sama się posługiwała, ale wiedziała też, że zmienianie czyichś emocji nie leżało w gestii władającego słowem. To była raczej zapomniana sztuka teleempatii, jednak wątpiła, żeby akurat w Potterze obudziły się uśpione przez wieki moce.

Po dwudziestu minutach chłopak skończył mówić i opuścił pokój. Kruk nie przypominał teraz pewnego siebie człowieka, jakim był wcześniej. Był raczej kłębkiem nerwów. Vipera wiedziała, że teraz mogła robić z nim co chciała, bo mężczyzna, zamknięty w szczelnych murach własnego umysłu i duszy, z całą pewnością nie będzie próbował ucieczki.

Uśmiechnęła się szeroko, ale w jej uśmiechu nie było radości. Była za to zapowiedź długich tortur i jeszcze dłuższego cierpienia.

- Mam nadzieję, że pamiętasz Dicka, Upadłego Anioła, lub, jak to ty określałeś, swoją małą zabaweczkę. Mam od niego wiadomość.

Wyjęła różdżkę i machając nią jakby od niechcenia rzuciła w jego stronę Tormentę. Po kilku minutach, kiedy krew zaczęła płynąć mu z nosa przerwała zaklęcie. Jej nozdrza zadrgały nerwowo, kiedy poczuła zapach czerwonej cieczy. Odgoniła od siebie niepotrzebne myśli. Nie mogła teraz pozwolić, aby Bestia nad nią zapanowała.

Skupiła się. Babka Vivian uczyła ją, że Magia Słów to nie przelewki. Używając jej należało się liczyć z niepowodzeniem, bo słowo to nie zaklęcie, choć mogło osiągnął podobny skutek. Yennefer zawsze nazywała umiejętność posługiwania się tą dziwną dziedziną magii siłą sugestii.

- Nie zabiję cię – zaczęła znowu. Wydawało jej się, że mężczyzna odetchnął z ulgą, ale mogło to być tylko przywidzenie. – Sam to zrobisz. Teraz pójdziesz do kuchni i przyniesiesz z niej najostrzejszy nóż, jaki posiadasz.

Jej głos był spokojny i przywodził na myśl ciekły miód. Słowa oblepiały umysł, paraliżowały zdrowy rozsądek i nakazywały posłuszeństwo. Kruk był jak bezmyślny robot. Mechanicznym krokiem wyszedł z salonu i wrócił dopiero po kilkunastu minutach, w ręce trzymając tasak do mięsa i ząbkowany nożyk do krojenia pomidorów.

- Podetnij sobie żyły lewej ręki – rozkazała.

Kruk próbował walczyć z coraz bardziej ogarniającą jego umysł niemocą. Na nic jednak zdały się jego wysiłki. Blondwłosa piękność była od niego o wiele potężniejsza. Jego racjonalna część umysłu znowu została wyłączona, a ręka sama przecięła skórę.

- Wbij sobie nóż w brzuch, przekręć go kilka razy, a potem odrzuć na bok – padł kolejny rozkaz. – Wyrwij sobie serce i rzuć nim o ścianę.

Yennefer wiedziała, że na nic więcej nie wystarczy czasu. Eliksir czuwania, który zawczasu podała mężczyźnie przy tak dużej utracie krwi tracił swoje właściwości, a jeśli organizm tracił pompę, która zaopatrywała go w krew, to zgon następował w ciągu kilku minut.

Mężczyzna opadł na ziemię, drżąc konwulsyjnie. Otwarta rana na piersi strasznie krwawiła, tak samo jak brzuch. Kruk znieruchomiał, a potem ostatni raz wrzasnął przeraźliwie. W spazmach bólu ostatnią jego myślą było, że oto dwójka dzieciaków go pokonała.

Kobieta machnęła różdżką mamrotając pod nosem zaklęcie. Do jutra nie będzie śladów po użytym zaklęciu, a efekt jaki nim wywołała był… cóż, mugolskie horrory z gatunku “krwawa jatka” na pewno nie powstydziłyby się takiej scenografi.

Vipera uśmiechnęła się szeroko. W jej oczach błyszczało szaleństwo wywołane krwią, której dookoła było pełno. Podeszła do wieży i uruchomiła opcję ciągłego odtwarzania tego samego kawałka. “Wiosna” Vivaldiego. Muzyka, przy której najlepiej było jej zabijać. Bo Yennefer była mistrzynią w swoim fachu. Dla niej śmierć była sztuką i fascynowała ją tak samo jak ludzka dusza. Ona nie miała ani jednego, ani drugiego. Jako wampir nie posiadała “boskiej cząstki” i nie mogła też umrzeć.

Z pomieszczenia usunęła ślady czyjejkolwiek bytności w tym domu. Jedynie zmasakrowane zwłoki świadczyły o tym, że odegrała się tu tragedia. Powolnym krokiem opuściła salon i weszła do niewielkiej kuchni.

Harry siedział przy stole i popijał gorzką herbatę. Beznamiętnym wzrokiem spojrzał na swoją towarzyszkę.

- Już?

Skinęła głową. Zaniepokoiła ją trochę bierna postawa chłopaka. Ona sama, kiedy zabiła po raz pierwszy przez kilka dni nie wychodziła ze swojego pokoju. Dopiero matka wytłumaczyła jej, że odbieranie innym istotom życia leży w jej naturze i, że nic na to nie poradzi. Z czasem nauczyła się z tym żyć, ale jeśli nie miała wyraźnego powodu, nie używała swoich zdolności do zabijania.

- Ja nie zabiłem – powiedział ni z tego ni z owego Harry. – Ja jedynie odebrałem mu nadzieję.

Pokiwała głową. Jakaś irracjonalna myśl podpowiadała jej, że pomału wchodzi jej to w nawyk.

Chłopak miał rację. To ona zabiła, ale Potter również nie był bez winy. To on po prostu siedział w kuchni i jakby nigdy nic popijał herbatę, kiedy ona się bawiła. Pozwolił jej na to, pozwolił, aby życie zostało odebrane innej żywej istocie, innemu człowiekowi. A przecież mógł to powstrzymać. Wystarczyło tylko, żeby nie pozwolił jej dokonać prywatnej zemsty za Dicka.

Nie, nie mógł tego zrobić, bo ona już wtedy była po części opanowana przez Bestię, choć jeszcze ją kontrolowała.

- Chodźmy stąd – mruknęła. – Znajdą go dopiero za kilka, może kilkanaście godzin, ale chciałabym być jak najdalej stąd. Im dłużej tu przebywamy tym łatwiej będzie nas namierzyć.

Jeszcze raz machnęła różdżką, myjąc, a potem odsyłając kubek, w którym pił Harry na miejsce. Wykonała jakiś skomplikowany ruch i mamrotała przy tym niezrozumiałą, łacińską formułkę.

- No, – uśmiechnęła się – teraz już na pewno będą mieli problem z rozpoznaniem nas.

Wytworzyła portal. Wskoczyli w niego. Cały dom znowu pogrążył się w ciemności. Jedynie kontrolka wieży dawała nikły blask.



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Bohaterowie Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony 1, 2  Następny
Strona 1 z 2

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin