Forum Dziurawy Kociol
www.kociool.fora.pl ---- wszystko o HP
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

BUU

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Straszne Jęczenie
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Gość







PostWysłany: Śro 22:41, 09 Lip 2008    Temat postu: BUU

Promienie wiosennego słońca wdzierały się do sypialni na poddaszu niewielkiego domu w Devon. Harry właściwie nie miał nic przeciwko zamieszkaniu niedaleko Londynu — oboje z Ginny mieliby bliżej do pracy — ale został pokonany siłą argumentów swojej świeżo poślubionej żony. Sprzedał więc pełen bolesnych wspomnień dom przy Grimmauld Place i nabył Tęczę. Był to mały, przytulny, słoneczny domek na skraju starego parku. Harry czuł się tam obco — jakby ani trochę nie pasował do tego miejsca. Brakowało rodzinnej atmosfery Nory, tajemniczości Hogwartu, nawet cieni przeszłości z Grimmauld. Tęsknił za Hogwartem, bo gdziekolwiek się znajdował, słyszał echa nocnych rozmów w pokojach wspólnych, widział cień przemykającej pod ścianą pani Norris i czuł zapach soku dyniowego z Wielkiej Sali.

Przewrócił stronę katalogu miotlarskiego. Ginny od rana miała trening ze swoją drużyną. Za miesiąc Tajfuny grały mecz o Puchar Quidditcha ze Zjednoczonymi z Puddlemore, więc ostatnio bywała w domu tylko na noc. Nie żeby Harry'emu to przeszkadzało — praca w ministerstwie i kurs aurorski były niezwykle absorbujące i cieszył się, że Ginny nie musi siedzieć sama w domu, kiedy on pracuje. No i był z niej bardzo dumny — sam tęsknił za quidditchem i potrafił docenić, jak bardzo Ginny zależy, jak bardzo się stara. Wprawdzie przez jej entuzjazm zaczynał żałować, że przyjął tę posadę w ministerstwie, zamiast wrócić do tego, co wychodziło mu najlepiej, ale zawsze udawało mu się uciszyć wewnętrzny głos i przekonać samego siebie, że przynajmniej robił coś użytecznego.

Przewrócił kolejnych kilka stron. Właściwie to nie potrzebował miotły. W ciągu ostatnich trzech lat nie latał niemal wcale, pomijając okazjonalne mecze podczas niedzielnych obiadów w Norze. Mecze bez jednego pałkarza. Gdyby kupował miotłę, zdecydowałby się z pewnością na Błyskawicę — zawsze dobrze mu służyła i nawet po tylu latach wciąż była w czołówce najlepszych mioteł na świecie. Wyprzedzały ją tylko Supernowa i jakieś trzy supernowoczesne japońskie modele. Zaznaczył jeden z nich — notabene opisany kilkoma niezrozumiałymi znaczkami — i odłożył katalog na stolik. Strącił przy okazji notatkę od Ginny, tłumaczącą mu jak małemu dziecku, że tosty znajdzie w kredensie, a konfitury w spiżarni. Wstał i zarzucił na ramiona szatę — na dwunastą umówił się z Robertsonem w sprawie przekazania jakichś starych akt i nie chciał się spóźnić. Jeszcze raz otworzył katalog w miejscu, w którym Ginny zostawiła zakładkę. Spojrzał na stronę trzydziestą czwartą i niemal zakrztusił się herbatą — małe, dziecięce miotełki fruwały niefrasobliwie od brzegu do brzegu kartki. Harry odchrząknął, rzucił przerażone spojrzenie w stronę drzwi i zatrzasnął katalog. Po raz pierwszy w życiu poczuł się jak stereotypowy mężczyzna. Sparaliżowany strachem.

Nigdy wcześniej nie rozmawiali o dzieciach. Byli małżeństwem zaledwie parę miesięcy, Ginny dopiero skończyła szkołę, przecież nie mogła poważnie myśleć o powiększeniu rodziny! To byłoby... nieodpowiedzialne. Wyobraził sobie siebie w roli ojca — przewijającego liczne potomstwo, nadającego dzieciom imiona po zmarłych przyjaciołach, próbującego stworzyć coś, czego on sam nie znał.

A potem wyciągnął zakładkę z katalogu.



ROZDZIAŁ PIERWSZY
”Mówiąc szczerze... mam dosyć kłopotów na resztę życia.”

Biuro Szefa Aurorów było bardzo przestronne i jasne, zupełnie jakby urzędujący tam Gawain Robards nie zajmował się na co dzień sprawami ponurymi bardziej niż wszystkie lochy Hogwartu razem wzięte. Ściany pokoju zdobiły zdjęcia zbiegłych śmierciożerców, pozaklejane tu i ówdzie kolorowymi kartkami z notesu, które głosiły informacje w stylu: Odebrać akta z archiwum albo Wysłać sowę do Aamisha. W gablotach pod ścianami upchnięto kilka czarnomagicznych artefaktów i stosy wykrywaczy kłamstw i podstępów. Ministerialne papierowe samolociki zalegały na parapetach i biurkach, doprowadzając Robardsa do szału.

Harry przekroczył próg biura i kilka samolocików natychmiast poderwało się do lotu w nędznej próbie zwrócenia na siebie uwagi. Gawain Robards machnął niecierpliwie ręką i wskazał Harry'emu krzesło pod oknem.
— Mamy problem, Harry — powiedział i popatrzył na niego sponad grubych okularów. Wąsy zadrgały mu z emocji i Harry już wiedział, że rzeczywiście mają problem. Robards zawsze był oazą spokoju.
— Problem? — zapytał, sadowiąc się na krześle. Tuż obok jego nogi przebiegła mała, biała mysz.
— Poważny problem. Trafiliśmy właśnie na ślad Yaxleya. — Harry kiwnął głową. — Wysłaliśmy Derwisha i Panabakera, to miała być rutynowa akcja. Jakimś cudem mieliśmy przeciek do prasy, Prorok się o tym rozpisał na trzy strony, przysłali nam artykuł do akceptacji.
— To źle, że przysłali? — zapytał Harry, ale stary auror tylko zacisnął pięści.
— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? To miała być rutynowa akcja. Miała, co nie znaczy, że była. Yaxley uciekł, Derwish nie żyje, Prorok sobie na nas poużywa, a Shacklebolt urwie mi głowę za zbagatelizowanie sprawy.
Fałszoskop na półce zawył przeciągle. Harry i Robards odwrócili się w kierunku gabloty i ujrzeli białą mysz, zerkającą podejrzliwie od pułapki z serem do trzęsącego się bączka.
— Mogę coś zrobić? — zaoferował się Harry, spoglądając na magicznie powiększoną fotografię Yaxleya. Przód jego szaty pokrywała teraz lista osób przyjętych na szkolenie aurorskie.
— Przejmij obowiązki Derwisha. Tylko chwilowo — dodał szybko, widząc, że Harry zamierza zaprotestować. — Wiem, że nie masz odpowiednich kwalifikacji, ale muszę mieć czas na znalezienie odpowiedniej osoby. Derwish zajmował się zbyt poważnymi sprawami, bym mógł je teraz powierzyć byle komu. Poza tym, mam dla ciebie inną propozycję.
— Propozycję?
Robards ściągnął okulary z nosa i przetarł je swetrem.
— Porozmawiamy o tym innym razem — powiedział, przekładając pożółkłe papiery z jednego stosu na drugi. — Tymczasem proszę cię, byś udał się do Panabakera. On cię poinstruuje i wskaże zakres obowiązków. — Wstał i otworzył drzwi. — Obiecuję, że nie potrwa to dłużej niż tydzień. Masz moje słowo.

Harry wyszedł z biura, czując jednocześnie obawę, zaniepokojenie i irytację. Bardzo był ciekaw, jak Yaxleyowi udało się uciec — do tej pory wydawało mu się, że śmierciożerca, który spotka na swojej drodze Derwisha, nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości co do swojego przyszłego losu. Tymczasem to właśnie aurora spotkał smutny koniec. Wszedł do swojego gabinetu i jęknął w duchu. Na chyboczącym się krzesełku dla interesantów siedziała Vera O'Tetley, siwowłosa staruszka z Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, która umilała sobie czas przesiadywaniem w gabinecie przyszłych aurorów. Kevin Entwhistle podniósł głowę znad pliku pergaminów o efektywności zaklęć maskujących i uśmiechnął się na widok zrezygnowanej miny Harry'ego.
— Dzień dobry, pani O'Tetley — powiedział Harry, siadając obok Kevina. Kobieta rozpromieniła się i przechyliła przez oparcie krzesła.
— Mów mi Vera — powiedziała po raz setny w tym miesiącu.
— Dobrze, pani O'Tetley — mruknął Harry, starając się nie patrzeć na trzęsącego się ze śmiechu Kevina. Postanowił w duchu, że musi znaleźć jakiś sposób na wypłoszenie Very O'Tetley z gabinetu, bo jej chichoty absolutnie nie ułatwiały mu skupienia się na teorii magii eksperymentalnej.

Harry nie zamierzał przenosić się do biura Derwisha — za bardzo lubił siedzibę przyszłych aurorów, w której panowała nieco senna, ale życzliwa atmosfera. Kevin, Wayne i Terry byli świetnymi kompanami zarówno do zabawy, jak i do nauki oraz pracy, a tych ostatnich mieli zdecydowanie najwięcej. Stosy książek i pergaminów zalegały regały poustawiane pod ścianami, a i tak zdecydowana większość z nich znajdowała się na biurkach chłopców, w pokoju dziewcząt, który był dużo mniejszy i z pewnością nie pomieściłby takiej ilości regałów, albo w ministerialnej jadłodajni, gdzie chodzili na przekąski pomiędzy nauką teorii a szkoleniami praktycznymi i w roztargnieniu zapominali pomocy naukowych.

Najgorsze były piątki, gdyż napięty do granic możliwości grafik przyszłych aurorów obwieszczał, że muszą stawić się na trzech niezwykle absorbujących szkoleniach praktycznych w Derby, co oznaczało dodatkowo energię włożoną w teleportację. Harry przyszedł do pracy z podkrążonymi oczami — zapomniał napisać raportów i musiał przygotować je późnym wieczorem, a potem jeszcze długo siedział nad dokumentacją spraw, którymi zajmował się Derwish. Z prawdziwym zaskoczeniem stwierdził, że chyba nie nadaje się na aurora. A przynajmniej nie w takim wymiarze, jaki nadało tej profesji pozbycie się Voldemorta. Takiej ilości książek jak przy okazji szkoleń nie przeczytał przez sześć lat swojej nauki w Hogwarcie, a i nauka do OWTM—ów wymagała mniej zaangażowania. Dziesięć minut po tym, jak Harry zajął wreszcie miejsce przy swoim biurku i nalał sobie kawy do plastikowego kubka, do pokoju wpadła zdyszana Morag McDougal i opadła na krzesło Wayne'a.
— Wstawanie o tej porze mnie wykończy. O ile wcześniej Robards we własnej osobie nie spuści mnie w toalecie. Znowu się spóźniłam i znowu nie mam raportów. — Zaczęła grzebać w swojej zdającej się nie mieć dna torebce i wyciągnęła z niej plik nieco zgniecionych pergaminów. — Rzuć na to okiem, proszę, ja tymczasem skoczę na górę, bo nawet nie zdążyłam zjeść śniadania — powiedziała, a kiedy Harry skinął głową, wybiegła z pokoju, nawet nie zamykając za sobą drzwi. Jak na Krukonkę była bardzo roztrzepana — przywodziła mu na myśl Tonks, ze swoją niezdarnością i spóźnialstwem, a także Ginny, ze względu na długie, rude włosy i żywiołowość.

Minęło prawie dwadzieścia minut, zanim Harry uporał się z notatkami Morag i wyciągnął swoje raporty. Kevin i Wayne pojawili się w biurze nieco po ósmej. Obaj wyglądali, jakby nie spali od co najmniej tygodnia. Terry wpadł tylko na chwilę, by poinformować ich, że Vera O'Tetley właśnie do nich idzie, po czym zabrał podręcznik do zaawansowanej transmutacji i wyszedł. Kevin i Wayne wymienili rozbawione spojrzenia, a Harry westchnął ciężko. Piątkowy grafik nie przewidywał pani O'Tetley, najbardziej irytującej starej czarownicy pod słońcem. Za moment drzwi się uchyliły, a oczom chłopców ukazała się staruszka w całej swojej rozchichotanej okazałości.
— Dzień dobry, chłopcy. Dzień dobry, Harry — zaszczebiotała, rozglądając się za wolnym fotelem. Na jej nieszczęście krzesełko dla interesantów było ledwie widoczne spod stosu opasłych tomów historii magii.
— Dzień dobry, pani O'Tetley — odezwał się Harry. Pozostała dwójka nawet nie potrudziła się, by odpowiedzieć. Uśmiech kobiety nie uległ jednak zmianie.
— Mów mi... — zaczęła, ale Harry podniósł się z krzesła i zebrał pergaminy.
— Dobrze, pani O'Tetley. Przepraszam, muszę załatwić parę spraw z panem Robardsem — powiedział i wyszedł z pokoju. Nie chciał przeszkadzać szefowi — i tak miał pewnie wiele na głowie w związku z wczorajszymi wydarzeniami, włączając w to upór Proroka i niezadowolenie Kingsleya — to była tylko wymówka. Zapukał cicho do biura dziewczyn, a po krótkim i dość niegrzecznym: ”Proszę” zdecydował się wejść.
— Ach, to ty, Harry. Myślałam, że to znowu akwizycja. Ostatnio nie dają nam żyć — powiedziała Morag, machając ze złością różdżką. — Jeśli Panabaker myśli, że opanuję zaklęcie Atavis w ciągu trzech dni, to chyba będę musiała sprowadzić go w końcu na ziemię — powiedziała ze złością, przebiegając wzrokiem instrukcje w podręczniku.
— Bo źle to robisz — powiedziała Tracey Davis i Harry dopiero teraz dostrzegł, że Morag nie jest sama. Tracey była jedyną Ślizgonką w ich zespole i zdecydowanie najbardziej nieprzyjemną w obyciu osobą.
— Niepotrzebnie mi to przynosiłeś — powiedziała Morag, ignorując koleżankę i spoglądając na papiery w ręku Harry'ego. — Sama bym się pofatygowała, zaraz i tak planowałam przerwę na kawę.
— Vera O'Tetley — rzucił Harry w ramach odpowiedzi, a Morag wybuchła śmiechem i pokiwała głową ze zrozumieniem. Starsza pani była obiektem drwin całego drugiego piętra. — Gdzie jest Su?
— Będzie później, oddała swoje raporty już we wtorek. Ktoś musi świecić przykładem, a ja jestem raczej dowodem na to, że tiara okres świetności dawno ma już za sobą. Podobno Panabaker przełożył dzisiejsze szkolenie.
— Na dwunastą — powiedział Harry, siadając obok Morag. — Ma dzisiaj rozmowę z ministrem, trochę to może potrwać. Z jednej strony to dobrze, będę mógł pogrzebać trochę w sprawach Derwisha, zanim zasypie mnie lawina papierowych samolocików. Ale, niestety, to oznacza, że znów zostaniemy w Derby do północy.
— Nawet mi nie mów — mruknęła Morag. — Mandy śmieje się, że powinniśmy zamieszkać w ministerstwie, byłoby prościej. Łatwo jej mówić, dziś uzdrowiciele są dużo ważniejsi od nas, a pracują osiem godzin dziennie, ani minuty dłużej. Kończy się zmiana albo zajęcia, idą do domu. Dobrze mieć taką Mandy, czasem za mnie posprząta, ugotuje, posłucha narzekania na szkolenie, Robardsa, szkolenie, Panabakera, szkolenie, grafik, szkolenie... Mogłam zostać uzdrowicielką — dokończyła żałośnie, odrzucając do tyłu swoje długie włosy. Harry uśmiechnął się przepraszająco i położył na biurku sprawdzone notatki.
— Są w porządku, jak zwykle. Tylko przepisz je na czysto, bo Robards dostanie szału. Oddałem mu kiedyś taki brudnopis, to zwrócił mi go z kilkoma kolorowymi znakami zapytania na każdej stronie.
— Wiem, wiem, dzięki. Jak tam sprawy Derwisha?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Harry szczerze. — Nie miałem czasu zapoznać się z całą dokumentacją, znam tylko najnowsze sprawy, ale po kilku wściekłych spojrzeniach jego asystenta domyśliłem się, że to nie one są najpilniejsze.
— Ooch, nie przejmuj się jego asystentem. To najbardziej grubiański człowiek, jakiego znam. Czasem mam ochotę mu porządnie przyłożyć.
— Ciebie akurat lubi — powiedział Harry, nie potrafiąc ukryć wyrzutu w swoim głosie.
— Wielkie mi pocieszenie. Lubi mnie tylko wtedy, kiedy zakładam do pracy spódnice. A i tak najbardziej lubi Su, bo ma najlepsze nogi z całej naszej trójki — powiedziała Morag, na co Tracey prychnęła głośno.
Harry roześmiał się i poczuł, że napięcie nieco zmalało. Zawsze w piątki był spięty i zdenerwowany, co przekładało się na jego relacje z Ginny, kiedy wracał do domu po całym tygodniu harówki. Morag przekartkowała podręcznik, a potem znów otworzyła go na stronie z instrukcjami rzucenia najsilniejszego zaklęcia osłaniającego.
— Harry — rzuciła — czy byłbyś tak dobry i pokazał mi, jak, do cholery, mam się do tego zabrać? Proszę.
— Mnie też nie udało się tego opanować tak do końca. Zawsze, kiedy rzucam zaklęcie, osłona jest srebrna zamiast przezroczysta i nie widzę, co się wokół mnie dzieje.
— Ale przynajmniej udaje ci się ją stworzyć. Moja różdżka poza wyrzucaniem z siebie snopów iskier nie daje mi żadnego znaku, iż rozumie, że Atavis to jakieś zaklęcie — powiedziała Morag z naciskiem. Miała tak zdeterminowaną minę, że Harry nie potrafił odmówić jej prośbie.
Prawie do dwunastej ćwiczyli zaklęcia w pustym pokoju na końcu korytarza. Harry nie tylko pomógł Morag zrozumieć praktyczne podstawy tego typu zaklęć, ale też z ożywieniem stwierdził, że jego osłona jest nieco bardziej przezroczysta, choć nadal połyskuje srebrem. Panabaker nie był oczywiście zadowolony — jedynie Tracey i Su opanowały zaklęcie w stopniu jego zdaniem wystarczającym, natomiast Wayne'owi nie udało się wcale. Ku radości Harry'ego ostatni kurs został odwołany i mogli wrócić do domu pięć godzin wcześniej. Rzadko zdarzało im się jeść w piątki kolację, więc wszyscy byli wyjątkowo radośni — nawet Tracey udało się nie skomentować umiejętności Wayne'a i nie obrazić Su.
— Och, Roweno — westchnęła Morag, kiedy Panabaker pozwolił im w końcu wyjść z sali. — Po raz pierwszy będę w domu o ludzkiej porze. Mandy dzisiaj pracuje do dwudziestej drugiej, tym razem to ja upichcę coś na kolację — powiedziała, związując włosy w kitkę i zarzucając szatę na niebieską bluzkę. — Miłego weekendu, Harry. Ucałuj ode mnie Ginny.
Harry założył szatę, zebrał z parapetu swoje rzeczy i aportował się do Tęczy. Jedyne, o czym marzył, to kilka godzin zbawiennego snu. Doskonale wiedział, że Ginny i tak nie będzie w domu. Za tydzień grała najważniejszy mecz w swojej karierze, kapitan Tajfunów wyciskał ze swoich zawodników ostatnie poty. Ściągnął buty, rozpiął szatę i ostatnie, co zapamiętał, to szelest prześcieradła, kiedy rzucił się na łóżko.

Gdy obudził się w sobotę rano, Ginny zdążyła już wyjść, ale zostawiła mu jajecznicę na patelni i wiadomość, że wróci po piętnastej. Odebrał Proroka od sowy pocztowej i przekartkował go, z niejakim zdumieniem stwierdzając, że nie ma w nim ani słowa o Yaxleyu. Później doszedł do wniosku, że takie rewelacje warto zapewne zostawić na poniedziałek, kiedy więcej ludzi czyta gazetę, i wrócił do atakowania widelcem zimnej już jajecznicy. Nie zdążył nawet wziąć do ust pierwszego kęsa, kiedy rozległo się głośne pukanie. Harry'ego nawiedziło kilka wizji, z których Robards pragnący ogłosić mu osobiście, że potrzebny jest natychmiast w ministerstwie, należał do najmniej przerażających.
Powlókł się do przedpokoju, przeklinając w duchu wszystkich, którzy mieliby jakikolwiek powód, by pojawić się pod drzwiami jego domu o ósmej rano w sobotę. Otworzył drzwi nieco odrobinę zbyt energicznie i przez chwilę wpatrywał się w gościa, próbując dopasować jego twarz do którejś ze znanych mu osób, a potem krzyknął z entuzjazmem:
— Oliver! Co cię tutaj sprowadza? — Oliver Wood, kapitan drużyny Gryfonów i późniejszy obrońca Zjednoczonych z Puddlemore, szczerzył się do niego od progu. Był wysoki, dobrze zbudowany i przystojny — Harry dałby sobie uciąć głowę, że mecze Zjednoczonych gromadzą na publiczności rzesze kobiet. — Wejdź!
Zaprowadził Wooda do salonu i gestem zaprosił go, by usiadł. Niezadowolenie z powodu porannych odwiedzin szybko zamieniło się w euforię — dawno nie miał równie niespodziewanego gościa.
— Opowiadaj, co u ciebie — powiedział, rozerwany między chęcią usłyszenia najnowszych wieści ze świata sportu, a zaproponowaniem Woodowi czegoś do picia. — Herbaty?
— Nie, dziękuję. Przyszedłem pogadać, dopiero piłem — odpowiedział Oliver, wyglądając na równie jak Harry zadowolonego. — Chyba z piętnaście minut błądziłem po tym parku, zanim znalazłem wasz dom. Musiałem się aportować w złe miejsce. Nie muszę chyba wyjaśniać, że wolę miotłę.
— Nie musisz — odpowiedział Harry, odwzajemniając uśmiech Wooda. — Ja też wolę miotłę, chociaż od trzech lat nie mam nawet czasu wybrać z katalogu odpowiedniego modelu, nie mówiąc już o lataniu.
— Nie latasz od trzech lat?! — zapytał Oliver z takim zdumieniem, jakby Harry wyznał mu właśnie, że wstrzymuje oddech, odkąd pokonał Voldemorta. Przypominał trochę Wooda, jakiego Harry zapamiętał ze szkoły — tego sympatycznego, kompletnie zakręconego na punkcie quidditcha nastolatka.
— Nie mam czasu — powtórzył Harry, rozkładając ręce w geście bezradności. — Najpierw wojna, potem OWTM—y, teraz szkolenie. Czasem nie mam czasu nawet zjeść śniadania.
— Rozumiem — mruknął Wood, ale jego karcące spojrzenie mówiło: ”E tam, śniadanie. Tu idzie o quidditch!”. — A jak szkolenie?
— Kiedyś spodziewałem się czegoś bardziej... bo ja wiem... rycerskiego, teraz dochodzę do siebie po zderzeniu z rzeczywistością — odpowiedział Harry, po raz pierwszy nie musząc wygłosić standardowej formułki pod tytułem: ”Jest fantastycznie. Ciężko, ale fantastycznie.” Wiedział, że Oliver wcale nie uważałby pracy w ministerstwie za godną uwagi.
— Wiesz, dobrze się składa — powiedział powoli Wood, obserwując uważnie reakcję Harry'ego — bo mam do ciebie prośbę.
— Prośbę? — zapytał Harry, próbując sobie wyobrazić w ustach Wooda prośbę nie zawierającą słów: ”quidditch”, ”latanie” albo ”miotła”.
— W sobotę, jak pewnie wiesz, gramy mecz z Tajfunami.
— Wiem — powiedział Harry, niespecjalnie zdziwiony faktem, że wyobraźnia go zawiodła. — Ginny ciężko trenuje już od ponad miesiąca, jak mógłbym nie wiedzieć?
— A właśnie, Ginny! — rozpromienił się Wood. — Pogratuluj jej ode mnie. Drużyna narodowa — westchnął z czcią, a Harry poczuł się, jakby coś ciężkiego spadło mu na dno żołądka. — Od dziecka marzyłem o drużynie narodowej, ale akurat Anglia ma od kilku lat świetnego obrońcę i nie zapowiada się na to, żeby szybko skończył karierę — powiedział z żalem. — Szkoda, że odszedłem, zanim Ginny weszła do drużyny. Naprawdę, naprawdę powinna być z siebie dumna. W tak młodym wieku...
— Oliver, o czym ty...? — zaczął Harry, ale Wood sprawiał wrażenie, jakby go w ogóle nie słuchał. Zatopiony we własnych myślach zdawał się przenieść duchem gdzieś na stadion narodowy w Edynburgu albo Brighton. Do Harry'ego powoli zaczął docierać sens słów Wooda — Ginny dostała się do drużyny narodowej.
— Szkoda, że jej dzisiaj nie zastałem, pogratulowałbym jej osobiście. Drużyna narodowa — powtórzył z namaszczeniem Wood i podniósł rękę w zupełnie bezwolnym geście zawodowego obrońcy.
— W sobotę jest mecz — stwierdził Harry całkowicie bez sensu, nieoczekiwanie sprowadzając Olivera na ziemię.
— Mecz! — krzyknął Wood, jakby dopiero teraz sobie o nim przypomniał. — Kompletnie zapomniałem o meczu!
Harry pełen był złych przeczuć.
— Harry, potrzebujemy cię. Harding miał wypadek, nie wyjdzie z Munga przed wrześniem, a rezerwowi są beznadziejni. Nie wygramy tego meczu bez dobrego szukającego! Pomogłem Stephenowi zbudować strategię — powiedział Oliver, a Harry'emu przed oczami stanęły wykresy i tabelki prezentowane przez Wooda podczas kilkugodzinnych wykładów bladym świtem — a teraz, kiedy zabrakło nam Hardinga, cały nasz sobotni występ stanął pod znakiem zapytania.
— Chcesz, żebym zagrał w sobotnim meczu? — zapytał Harry, niepewny, czy dobrze rozumie. Wood pokiwał entuzjastycznie głową. — Chcesz, żebym zagrał przeciwko swojej żonie? — doprecyzował zszokowany Harry, ale Wood machnął niecierpliwie ręką.
— Och, daj spokój, miałbyś grać przeciwko O'Ryanowi, a nie przeciwko Ginny.
— Mhm — mruknął Harry, wciąż ogłuszony informacją o drużynie narodowej i propozycją Olivera.
— Poza tym — ciągnął Wood, który teraz prawie podskakiwał — tu nie chodzi tylko o jeden mecz! Po prostu uważam, że, nie zrozum mnie źle, nie nadajesz się do papierkowej roboty. Ze Zjednoczonymi miałbyś szanse daleko zajść, na dodatek robiąc to, co lubisz. Czy to nie fantastyczna perspektywa!
Harry poczuł dziwną lekkość, kiedy wyobraził sobie, że porzuca stosy pergaminów, ciężkie woluminy i harówkę w ministerstwie na rzecz czegoś o wiele bardziej przyjemnego i Wood chyba wyczytał w jego oczach wahanie, bo, o ile to możliwe, uśmiechnął się jeszcze szerzej, ale wtedy Harry pomyślał o OWTM—ach, o Shacklebolcie, o Morag, o Kevinie, Wayne'ie i Terrym, i chęć przyjęcia propozycji Olivera znikła szybciej niż się pojawiła.
— Przepraszam, Oliver, ale naprawdę nie mogę — powiedział, czując się równie głupio jak po przegranym meczu quidditcha w trzeciej klasie. — Przykro mi, ale poświęciłem sporo czasu na dostanie się i utrzymanie na szkoleniu. I chyba... chyba nie chciałbym zrezygnować.
— Rozumiem — mruknął przygnębiony Wood, ale Harry miał wrażenie, że tak naprawdę nie rozumie. Zdawał się przyjąć odmowę Harry'ego bardzo do siebie i Harry mógł poczuć emanujący z niego żal. Wiedział, że dla Olivera nie ma na świecie rzeczy ponad quidditchem, ale też zdawał sobie sprawę, że sam ma od jakiegoś czasu nieco inne priorytety. Może nawet współczułby mu bardziej, gdyby nie informacja, jaką mu przyniósł. Ginny w drużynie narodowej.
— Cóż, jak chcesz. Pójdę już — powiedział Wood i wstał. Szybkim ruchem dłoni wygładził szatę na piersi, pożegnał się z Harrym i wyszedł na żwirową ścieżkę.
— Miło było cię zobaczyć — krzyknął za nim Harry i śledził wzrokiem kolegę, zanim ten nie obrócił się w miejscu i nie zniknął z pola widzenia. Harry wrócił do kuchni, wyrzucił do kosza zimną jajecznicę, zaparzył sobie herbatę i zaczął zastanawiać się, dlaczego Ginny nie raczyła ani słowem wspomnieć mu o drużynie narodowej. Nie mógł się zdecydować, czy powinien być wściekły, zazdrosny czy przygnębiony. Nieco zbyt energicznie postawił kubek na stole — tuż przy uchu pojawiło się głębokie pęknięcie.

Ginny wróciła nieco po szesnastej, zmęczona, ale wesoła. Wpadła jak burza do sypialni, gdzie Harry wściekle wymachiwał różdżką, i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Jestem wykończona — powiedziała, całując go lekko w czoło. — W drodze powrotnej wpadłam na moment do Muszelki. Nie zgadniesz! — zawołała, podchodząc do szafy i zrzucając z siebie szatę. — Victorie powiedziała: tata! Bill jest wniebowzięty, a Fleur udaje, że wcale nie wolałaby, żeby pierwszym słowem jej córki było: mama.
Harry, który spodziewał się czegoś w stylu: ”Nie uwierzysz, wzięli mnie do reprezentacji!”, popatrzył na nią podejrzliwie.
— Och, ona jest taka śliczna — zachwycała się dalej Ginny, a Harry przyłapał się na ironicznym półuśmiechu. Bardzo chciał, żeby Ginny powiedziała mu, o co tak naprawdę chodzi. — Chciałabym, żeby nasze dziecko też miało takie wielkie, niebieskie oczy. Chociaż z tym układem genów może być bardzo trudno — zaśmiała się, siadając na łóżku. Na wzmiankę o dziecku Harry zbyt gwałtownie przełknął ślinę i teraz oczy zaszły mu łzami. Odwrócił się w stronę regału i udawał, że szuka podręcznika do zaklęć.
— Mhm — mruknął. Ginny chyba nie spodobał się ton jego głosu, bo podniosła głowę i popatrzyła na niego uważnie. — Muszę kiedyś odwiedzić Billa i Fleur, ostatni raz byłem tam, kiedy Victorie miała siedem miesięcy. A właśnie, twoja mama zaprosiła nas dzisiaj na obiad — dodał, uśmiechając się. — Powiedziałem, że przyjdziemy. Co ty na to?
— Jestem za — odrzekła Ginny i wyciągnęła przed siebie nogi. — Jestem tak zmęczona, że spaliłabym dzisiaj nawet jajecznicę.

Mimo wcześniejszych planów, zostali w Norze do niedzieli. Harry powitał tę zmianę z radością, gdyż w końcu mógł spędzić więcej czasu z Ronem i Hermioną. Przez jego szkolenie, a także pracę Hermiony i dwa etaty Rona, widywali się niezwykle rzadko. Czasem udawało im się spotkać na korytarzach Ministerstwa Magii, ale nic nie mogło zastąpić Harry'emu przebywania z nimi przynajmniej kilka godzin dziennie, do czego przywykł przez te wszystkie lata w Hogwarcie, potem podczas wojny, a w końcu w czasie nauki do OWTM—ów, które cała trójka zdawała eksternistycznie. Pani Weasley zadbała o to, by podczas weekendu wszyscy najedli się za cały tydzień i kiedy Harry przyszedł w poniedziałek do pracy, czuł się jak po udanym urlopie. Sielankowy obrazek burzyło jednak kilka faktów: czekał go kolejny tydzień wyciskającego siódme poty szkolenia, dziś w gazecie miała się pojawić relacja na temat nieudolności ministerialnych aurorów, a Ginny wciąż nie powiedziała mu o reprezentacji.
— Hej, Harry — powitał go Wayne, który jako jedyny pojawił się w biurze o regulaminowej porze. Teraz raczył się kawą z termosu, ostentacyjnie wachlując się raportami dla Gawaina Robardsa.
— Cześć, Wayne — odpowiedział Harry i zrzucił kilkanaście samolocików ze swojego biurka. — Jest już Morag?
— Nie. Dziewczyn dzisiaj nie będzie, Panabaker zabrał je w teren. A chcesz coś?
— Proroka. Nie cierpię tej kobiety z dystrybucji, zawsze wpatruje się w moją bliznę i nie ma bladego pojęcia, co do niej mówię.
— Mogę skoczyć. Ja nie mam blizny — powiedział z przekąsem Wayne, ale zaraz uśmiechnął się i klepnął Harry'ego w ramię. — Zaraz będę.
Zanim Wayne'owi udało się wrócić z siódmego piętra, do pokoju wszedł Kevin, niosąc naręcze jakichś podłużnych przedmiotów.
— Co to jest? — zapytał Harry, zrywając się, by pomóc Kevinowi ułożyć te dziwne rzeczy na jego biurku.
— Nie pytaj — sapnął Kevin, kiedy udało im się zmusić rury do pozostania bez ruchu. — Staruszek Jerkins kazał mi to przynieść. Podobno przyda się do jutrzejszego szkolenia. — Harry wyraził swoje powątpiewanie uniesieniem brwi. Nie miał pojęcia, w jaki sposób można wykorzystać rury do szkolenia aurorskiego. W tym momencie próg przekroczył Wayne, nie wyglądając na uszczęśliwionego.
— Pracujesz z Harrym Potterem? — pisnął, imitując wysoki głos Madeline Ambrose. — Naprawdę pracujesz z Harrym Potterem? — Kevin wybuchnął śmiechem, a kilka plastikowych rur sturlało się z biurka i potoczyło pod regał. — Najpierw O'Tetley, teraz Ambrose — powiedział Wayne już normalnym głosem. — Kiedyś będę musiał cię zabić, Harry, twoja sława stanowi zagrożenie.
— Mówiłem ci, że jest nadwrażliwa — burknął Harry i skrzywił się lekko. — Masz gazetę?
— Mhm. — Wayne podał mu Proroka i schylił się, by pomóc Kevinowi zebrać rury spod regału. — Co to? — zapytał, a kiedy Kevin zaczął wyjaśniać, że nie ma pojęcia, Harry wyłączył się z rozmowy i rozłożył dziennik. Na pierwszej stronie, zamiast spodziewanej podobizny Yaxleya, ujrzał starego, siwego czarodzieja o bystrym spojrzeniu i srogiej minie. Przez chwilę miał wrażenie, że to jakiś nieudany portret Albusa Dumbledore'a, ale mężczyzna na zdjęciu nie miał brody, jego okulary były idealnie okrągłe, a oczy srebrnoszare. Nagłówek głosił: "Cepheus Goshawk nowym dyrektorem Hogwartu" i Harry nagle zrozumiał, dlaczego wziął tego człowieka za Dumbledore'a. Na zdjęciu siedział w wysokim fotelu za biurkiem, na którym stały przeróżne magiczne przedmioty, a tuż za nim na ścianach wisiały portrety byłych dyrektorów Hogwartu. Gabinet dyrektora.
Przez uchylone drzwi zajrzał do środka Gawain Robards, a kiedy spotkał spojrzenie Harry'ego, zaprosił go gestem, aby poszedł za nim. Harry odłożył gazetę na bok i pobiegł za Robardsem do jego gabinetu. Z ulgą zauważył, że szef jest w nieco lepszym nastroju niż podczas ostatniej rozmowy, chociaż jego czoło wciąż zdobiła pionowa zmarszczka.
— Siadaj, Harry — powiedział cicho, okręcając w dłoniach brązowy kubek. — Widziałeś Proroka — bardziej stwierdził niż zapytał i Harry kiwnął głową.
— Nie ma nic o Yaxleyu.
— Nie ma — potwierdził Robards. — Ale jest sporo o Hogwarcie i to w tej chwili martwi mnie dużo bardziej.
— Goshawk? — zapytał Harry, przypominając sobie, że skądś zna to nazwisko.
— Nie, nie Goshawk. Niewiele o nim wiem, ale wydaje się w porządku. Gdybyś przeczytał gazetę, Harry, a nie tylko zerknął na pierwszą stronę — powiedział Robards oskarżycielskim tonem — wiedziałbyś, że mamy powody do zmartwienia. — Podał Harry'emu dziennik i przechylił się przez oparcie krzesła. Harry otworzył gazetę na trzeciej stronie i zaczął czytać artykuł. Co kilka wersów przewijały się sformułowania takie jak: "rzucone na uczniów zaklęcie Imperius", "niewyjaśnione zniknięcia cennych książek", "podejrzane utraty pamięci przez uczniów", "rezygnacja dotychczasowej dyrektor Hogwartu". Harry'emu nagle przyszedł do głowy drugi rok jego nauki w Szkole Magii i Czarodziejstwa, a potem wyobraził sobie scenerię podobną do tej, którą znał tylko z relacji Neville'a, Luny i Ginny. Wizja zamku opanowanego przez śmierciożerców uderzyła w niego z siłą rozpędzonego buchorożca i Harry uznał za stosowne podzielić się nią z szefem.
— Śmierciożercy? — zapytał, próbując odczytać coś z twarzy swojego przełożonego.
— Możliwe — powiedział powoli Robards, ale nie wydawał się poważnie rozpatrywać takiej ewentualności. — Osobiście skłaniam się bardziej ku stałym rezydentom zamku. Uczniom, pracownikom administracyjnym i nauczycielom. Rada Nadzorcza dostała specjalne instrukcje z ministerstwa, próbują kontrolować sytuację, ale ostatnio wszystko zaczęło wymykać im się z rąk. Przedwczoraj McGonagall zrezygnowała z funkcji tymczasowego dyrektora, a Rankin zażądał przeniesienia do ministerstwa.
— Rankin? — zapytał Harry, zbity z tropu.
— Auror. W zeszłym roku zgodził się uczyć obrony, ale nie przygotował się, że to potrwa dłużej niż dwa—trzy miesiące. Stwierdził, że nie nadaje się na nauczyciela i zażądał przeniesienia z powrotem tutaj.
— To znaczy, że Hogwart znów nie ma nauczyciela obrony? — zdziwił się Harry. Miał nadzieję, że zła passa minęła wraz ze śmiercią Voldemorta, że klątwa została zdjęta.
— Tutaj kończy się moja relacja, Harry, a zaczyna propozycja — powiedział Robards i odłożył kubek na bok. Harry przez chwilę obracał w myślach rewelacje na temat Hogwartu, a potem gwałtownie podniósł głowę.
— Co ma pan na myśli?
— Obaj dobrze wiemy — odrzekł Robards — że szkolenie aurorskie w takim wymiarze nie jest tym, co cię interesuje. — Harry miał zaprzeczyć, ale auror podniósł rękę. — Nie zaprzeczaj, obserwuję cię od paru miesięcy. Rzecz w tym, że są inne sposoby na zaliczenie sporej ilości kursów, a jednym z nich byłby na pewno trening praktyczny w środowisku zagrożonym.
— Czy pan mi właśnie proponuje objęcie posady nauczyciela obrony? — zapytał Harry, jeszcze bardziej zaskoczony, niż podczas sobotniej rozmowy z Woodem, ale i jeszcze bardziej podekscytowany.
— Nie wiem, czy powinieneś traktować to jako propozycję. Goshawk poinformował mnie, że jeśli mamy odpowiedniego kandydata na stanowisko, powinniśmy zgłosić go do końca czerwca. Potem zamierza ogłosić konkurs. Bardzo zależy nam, żeby do zamku nie dostał się byle kto, bez odpowiednich kwalifikacji, albo, co gorsza, bez dobrych zamiarów, więc nie rozpatrujemy innej możliwości, jak tylko obsadzić to stanowisko swoim człowiekiem, rozumiesz? — Harry doskonale rozumiał, ale nie mógł pozbyć się wizji następcy Dolores Umbridge w murach zamku. — Będę z tobą szczery, Harry. Nie cieszyłeś się najlepszą opinią, jeśli chodzi o poszanowanie regulaminu tej szkoły. Wymykałeś się na nocne wycieczki, szukałeś guza, podobno znasz zamek lepiej od Argusa Filcha, co wydawało mi się do tej pory niezwykle nieprawdopodobne. Niech ci się nie wydaje, że pochwalam niesubordynację, ale teraz potrzebujemy właśnie kogoś takiego. Potraktuj to więc jako propozycję, dajmy na to — powiedział Robards i uśmiechnął się lekko — nie do odrzucenia.
— Rozumiem. Ile mam czasu na podjęcie decyzji?
— Wpadnij po kursie, udzielę ci szczegółowych informacji.

Otępiały Harry wyszedł na korytarz i kilka razy przeszedł się w tę i z powrotem, próbując poskładać wszystko w spójną całość. Dostał propozycję powrotu do Hogwartu. Zastanawiał się, czy określenie: "nie do odrzucenia" bardziej go cieszyło, czy przerażało. Zerknął na zegarek i rozejrzał się wkoło — było już po dziewiątej, wszyscy zapewne się już aportowali do Brighton. Pogrążony we własnych myślach wbiegł do windy w ostatnim momencie i nieopatrznie znalazł się, po raz pierwszy od czerwca dwa lata temu, twarzą w twarz z Draco Malfoyem. Winda ruszyła w górę dokładnie w momencie, kiedy Malfoy wygiął usta w ironicznym uśmiechu i powiedział cicho:
— Dzień dobry, Potter.
— Malfoy — odpowiedział Harry, kiwając nieznacznie głową. Nie miał ochoty wdawać się w jakiekolwiek dyskusje ze Ślizgonem, więc nie powiedział nic więcej. Malfoy, ku uldze Harry'ego, również nie wydawał się w nastroju do konwersacji.
Winda zatrzymała się na trzecim piętrze i do środka wsiadła jakaś stara czarownica z ogromnym kokiem na głowie.
— Dzień dobry, panie Potter. Panie Malfoy — powiedziała i skłoniła się lekko. Oczy Malfoya skierowane były gdzieś w stronę sufitu. Na czwartym piętrze nie dosiadł się nikt, jedynie kilka samolocików wyleciało w poszukiwaniu swoich celów. Kiedy drzwi windy zaczęły się zamykać, Harry dostrzegł między pracownikami Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami znajomą, rudą czuprynę.
— Morag! MORAG! — krzyknął, świadomy, że oczy wszystkich zgromadzonych zwróciły się ku niemu. Nie zdążył wysiąść i teraz ze złością maltretował przycisk oznaczony numerem cztery.
— Zapewniam cię, Potter, że wystarczy wcisnąć raz — wycedził Malfoy, skinął głową i, zanim Harry zdążył ułożyć w myślach jakąś celną ripostę, wysiadł na piątym piętrze. Razem z nim wyszła czarownica z kokiem i winda ruszyła z powrotem w dół. Morag czekała na niego przy drzwiach, w jednej ręce trzymając papierową torbę, a w drugiej pączka z jagodami. Harry wciągnął ją do windy i wcisnął guzik z napisem: Atrium. I tak byli spóźnieni, a chciał po drodze opowiedzieć Morag o rozmowie ze Robardsem.

— Co to znaczy: "nie do odrzucenia"? — zapytała Morag, nie kryjąc złości. — Czy to nie ty powinieneś mieć tutaj ostatnie słowo?
— Teoretycznie mam — odpowiedział Harry. — Wydaje mi się po prostu, że, cóż, Robards wie, jakie będzie moje ostatnie słowo i zadecydował za mnie.
— Chcesz opuścić ministerstwo? — zdziwiła się dziewczyna, patrząc w oczy Harry'ego tak intensywnie, jakby szukała w nich zaprzeczenia.
— Chciałbym... Wydaje mi się, że chciałbym wrócić do Hogwartu.
— A Ginny? — Morag popatrzyła na Harry'ego oskarżycielskim wzrokiem.
— Ginny? — zapytał Harry, a przed oczami stanął mu Wood i jego podniecenie drużyną narodową. — Myślisz, że to coś zmieni? Pracuję teraz niemal szesnaście godzin dziennie, jeśli mam czas wolny, to muszę się uczyć, a i Ginny rzadko bywa w domu. A teraz — przełknął głośno ślinę — kiedy dostała się do reprezentacji...
— Dostała się do reprezentacji? — pisnęła Morag, zupełnie zapominając, że miała się na niego złościć. — Och, to... to cudownie, Harry! — Harry popatrzył na nią z powątpiewaniem. — Chyba nie jesteś zazdrosny? — zapytała karcąco, ale Harry potrząsnął głową, jakby próbował odgonić się od natrętnej muchy.
— Dowiedziałem się od Wooda.
— To źle?
— A jak myślisz? — zirytował się Harry.
— Myślę, że byłoby lepiej, gdyby sama ci powiedziała — przyznała Morag i wcisnęła mu do ręki pączka z papierowej torebki. — Zjedz. Panabaker i tak nas zabije, dwie minuty nas nie zbawią, a przynajmniej umrzemy z pełnymi żołądkami — powiedziała, po czym wsadziła resztkę swojego pączka do buzi i uśmiechnęła się przepraszająco.

Harry wrócił do domu w nieco ponurym nastroju. Robards wyjaśnił mu zakres jego obowiązków i dodał, że pierwszego września będzie oczekiwany w Hogwarcie, by wraz z resztą nauczycieli powitać uczniów i zostać przedstawiony jako nowy nauczyciel obrony. Nie potrafił jednak powiedzieć, czy cała ta szopka z Harrym w roli głównej potrwa miesiąc, dwa, czy cały rok.
Ginny była już w domu i kiedy tylko Harry przekroczył próg, rzuciła mu się na szyję i zaciągnęła do kuchni, sadzając przy stole i podając jego ulubiony karmelowy budyń. Wyglądał tak smakowicie, że Harry nie miał serca powiedzieć jej, że jedzenie budyniu na obiad może nie być najlepszym pomysłem.
— Muszę ci coś powiedzieć — powiedzieli jednocześnie i Harry poczuł, że się czerwieni. Ginny schyliła się, by zgarnąć ze stołu nieistniejące okruchy.
— Ty pierwsza — mruknął Harry, zanurzając łyżkę w budyniu. Wiedział, co za chwilę usłyszy i wcale nie był pewny swojej reakcji.
— Um — zaczęła Ginny, wykręcając sobie palce, przez co wyglądała jak Hermiona, kiedy miała mu do powiedzenia coś niemiłego. — Zaproponowano mi grę na pozycji ścigającego w reprezentacji Anglii — powiedziała jednym tchem.
Harry rozważał odpowiedź z rodzaju tych: "Och, to świetnie", ewentualnie: "Strasznie się cieszę", ale jedynym, co udało mu się wyartykułować, było krótkie:
— Wiem.
Ginny spojrzała na niego tak, jakby spełniły się jej najgorsze przypuszczenia, przechyliła się przez stół i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Przepraszam, że nie powiedziałam ci wcześniej. Chciałam, naprawdę chciałam, ale bałam się twojej reakcji.
— Szkoda, że nie pomyślałaś, że mogę być z ciebie po prostu dumny — powiedział Harry, który nagle stracił ochotę na budyń. — Wood mi powiedział.
— Wood? Oliver Wood? — zapytała Ginny, zaskoczona. — Spotkałeś Wooda? Och, Harry, tak mi przykro. To nie miało tak wyjść.
— Był tutaj w sobotę — odrzekł Harry, a brwi Ginny podjechały do góry. — Przyszedł zaproponować mi miejsce w drużynie Zjednoczonych.
— Z twojej miny wnioskuję, że się nie zgodziłeś.
— Nie zgodziłem się.
— Oczywiście. Zawsze prawy, zawsze wierny zasadom, zawsze w misji ratowania świata — powiedziała Ginny smutno.
— Nie zgodziłem się, bo dostałem inną propozycję. A właściwie nie propozycję, a zadanie.
— Odchodzisz z ministerstwa? — zdziwiła się dziewczyna, zaciskając palce na ramieniu Harry'ego.
— Nie, po prostu... Robards na parę miesięcy wysyła mnie do Hogwartu. — Ginny puściła ramię Harry'ego i wstała od stołu. — W ramach szkolenia — wytłumaczył Harry i również się podniósł. — To nie potrwa długo, obiecuję. Tam dzieje się coś... coś złego i Robards oddelegował mnie z nadzieją, że uda mi się to naprawić.
— Rozumiem — szepnęła Ginny i Harry wiedział, że naprawdę rozumie. — Kiedy zaczynasz?
— We wrześniu — odpowiedział, podszedł do Ginny i objął ją od tyłu. — Poradzimy sobie.
— Poradzimy — zgodziła się Ginny, po czym wyswobodziła się z jego objęć i wylała budyń do zlewu. — Wiedziałam, że to nie był najlepszy pomysł — mruknęła, a Harry zastanawiał się, czy miała na myśli budyń, czy może coś zupełnie innego.
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Straszne Jęczenie Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin