Forum Dziurawy Kociol
www.kociool.fora.pl ---- wszystko o HP
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Zmierzch l Przed Świtem

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Książki
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
NoNonIenO
Gość






PostWysłany: Pon 20:46, 15 Gru 2008    Temat postu: Zmierzch l Przed Świtem

Kilka słów od autora ebooka.
Wreszcie jest. Wreszcie nadszedł ten dzień. Dzień, w którym światło dzienne w
końcu ujrzał pierwszy polski, nieoficjalny przekład „Breaking Dawn”.
Mam nadzieję, że nie kazaliśmy wam czekać zbyt długo.
Chciałabym niezmiernie podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do
ukończenia ebooka, zaczynając od tłumaczy oraz osób pomagających w
korekcie. Myśląc o przekładzie całej książki na język polski nie marzyłam
nawet, że zgłosi się do mnie tyle kompetentnych, chętnych do pomocy ludzi.
Bez nich skompletowanie sensownie brzmiącej całości zajęłoby mi pewnie
całą wieczność. Wink
W drugiej kolejności dziękuję wszystkim cierpliwym fanom Twilight, którzy
zasypywali mnie wiadomościami i mailami, za okazane wyrazy uznania oraz
wsparcie. Nie ma za co dziękować – to wszystko dla was. W końcu jesteśmy
jedną wielką twilightową rodziną i musimy sobie pomagać. Wink
A teraz nie pozostaje mi już nic innego, jak życzyć wam miłego czytania. Mam
nadzieję, iż mimo wszystko w styczniu zaopatrzycie się w oficjalne polskie
wydanie książki. I z góry przepraszam za błędy, których zapewne jest dość
sporo – pośpiech nie sprzyja perfekcji. Wink Przyjemnej lektury.
Evergreen & TeamTwilight
Poniższy przekład nie jest przeznaczony do celów komercyjnych, nie czerpiemy z niego żadnych korzyści. Umieszczanie
go na stronach internetowych i forach jest zabronione. Prosimy o rozpowszechnianie tłumaczenia tylko w zaufanych
kręgach fanów. Tytuł „Świt” powstał na potrzeby tłumaczenia – w żadnym wypadku nie jest on polskim tytułem
oficjalnym. Wszelkie uwagi i sugestie proszę kierować na ten adres mailowy (refleksje mile widziane).
Tłumaczenie:
Atrivie
Lir
Ladybug
Madeline
Natalia
Evergreen
Noorey
Noone
S. Mapet
Anonim
Luthien
Arionka
Syntia
Emension
Bulb
Amara
Lily
Korekta & pomoc:
Evergreen
Mahi
Madeline
Ebook:
Evergreen

Spis Treści
Księga Pierwsza
1. Zaręczona.
2. Długa noc.
3. Wielki dzień.
4. Gest.
5. Wyspa Esme.
6. Rozrywki.
7. Niespodziewany.
Księga Druga
8. Czekając na rozpoczęcie tej przeklętej walki.
9. Byłem pewien jak cholera, że nie zobaczę czegoś takiego.
10. Dlaczego po prostu nie odszedłem? Oh, tak. Bo jestem idiotą.
11. Dwie szczytowe pozycje z Listy Rzeczy, Których Nigdy Nie Chcę Zrobić.
12. Niektórzy nie rozumieją określenia „niemile widziany”.
13. Dobrze, że mam silny żołądek.
14. Jeśli dręczą Cię wyrzuty sumienia za to, że byłeś niemiły w stosunku do wampirów, to naprawdę zły
znak.
15. Tik tak tik tak tik tak.
16. Zbyt wiele informacji.
17. Jak wyglądam? Jak czarnoksiężnik z Krainy OZ? Potrzebny ci mózg? Potrzebne ci serce? Proszę
bardzo. Weź moje. Weź wszystko, co posiadam.
18. Brak słów.
Księga Trzecia
19. Płonąc.
20. Nowa.
21. Pierwsze polowanie.
22. Obiecał.
23. Wspomnienia.
24. Niespodzianka.
25. Przysługa.
26. Błyszcząc.
27. Plany podróżne.
28. Przyszłość.
29. Ucieczka.
30. Zniewalająca.
31. Utalentowana.
32. Spółka.
33. Fałszerstwo.
34. Zadeklarowani.
35. Ostateczny termin.
36. Żądza krwi.
37. Kombinacje.
38. Siła.
39. I żyli długo i szczęśliwie.
Księga
Pierwsza
~*~
Bella
~*~
„Dzieciństwo nie trwa od urodzenia do określonego wieku ani w jakimś ustalonym czasie.
Dziecko staje się dorosłym i odkłada na bok dziecięce sprawy.
Dzieciństwo jest królestwem, w którym nikt nie umiera.”
Edna St. Vincent Millay
Prolog
W swoim życiu otarłam się o śmierć zdecydowanie więcej razy niż normalnie przytrafiało się to
zwykłym ludziom, mimo to trudno byłoby do tego kiedykolwiek przywyknąć.
Wydawało się to dziwnie nieuniknione - znowu stałam w obliczu śmierci. Jakby naprawdę było mi
przeznaczone nieszczęście. Wciąż mu się wymykałam, ale ono nieodwracalnie powracało.
Jednak tym razem było zupełnie inaczej.
Mogłeś uciekać przed kimś, kogo się bałeś, mogłeś próbować walczyć z kimś, kogo nienawidziłeś.
Wszystkie moje odruchy były nastawione na tego rodzaju zabójców - potwory, wrogów.
Ale gdy kochałeś tego, kto cię zabijał, nie miałeś wyboru. Jak mógłbyś uciekać, jak mógłbyś walczyć,
skoro uczynienie tego, zraniłoby tę ukochaną osobę? Jeśli twoje życie było wszystkim, co musiałeś
oddać tej ukochanej osobie, jak mógłbyś tego nie oddać?
Jeżeli był to ktoś, kogo prawdziwie kochałeś?
1. Zaręczona
Nikt się na ciebie nie gapi, powtarzałam sobie. Nikt się na ciebie nie gapi. Nikt się na ciebie nie
gapi. Ale ponieważ nie potrafiłam kłamać przekonująco nawet samej sobie, musiałam się przekonać.
Gdy tak czekałam na zmianę świateł, zerknęłam w prawo – pani Weber w swoim minivanie całą sylwetką
zwróciła się w moją stronę, świdrując mnie oczyma. Wzdrygnęłam się, zastanawiając, dlaczego nie
spuściła wzroku lub nie wyglądała na zawstydzoną. Gapienie się na innych ludzi wciąż uważano za
niegrzeczne, prawda? Czy ta zasada już się mnie nie tyczyła?
Wtedy przypomniałam sobie o przyciemnianych szybach. Dzięki nim prawdopodobnie nie miała w ogóle
pojęcia, iż to ja siedziałam w środku, nie mówiąc już o tym, że odwzajemniałam jej spojrzenie.
Spróbowałam się choć trochę pocieszyć faktem, iż nie gapiła się na mnie, tylko na samochód.
Mój samochód. Westchnęłam.
Spojrzałam w lewo i jęknęłam. Dwóch przechodniów zamarło na chodniku, tracąc okazję, by przejść
przez ulicę, zagapiwszy się na mój samochód. Za nimi pan Marshall wyglądał przez okno wystawowe
swojego niewielkiego sklepu z pamiątkami. Przynajmniej nie przyciskał nosa do szyby. Jeszcze.
Światło zmieniło się na zielone. Chcąc jak najszybciej stamtąd uciec, nacisnęłam pedał gazu bez
zastanowienia – z taką samą siłą, z jaką uczyniłabym to w mojej starej furgonetce, by zmusić ją do
ruszenia z miejsca.
Silnik zawarczał jak polująca pantera, a samochód wystartował do przodu tak szybko, że moim ciałem
zarzuciło o oparcie siedzenia obitego czarną skórą, a żołądek podszedł mi do gardła.
- Arg! – wydyszałam, szukając stopą hamulca. Patrząc przed siebie, ledwo go dotknęłam, a mimo to
samochód natychmiast się zatrzymał.
Nie miałam odwagi rozejrzeć się dookoła, by sprawdzić, jaką reakcję wywołałam. Jeśli wcześniej
ktokolwiek miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto prowadzi ten samochód, teraz już się ich
pozbył. Czubkiem buta delikatnie przycisnęłam pedał gazu o pół milimetra. Samochód znów ruszył do
przodu.
Zdołałam dotrzeć do celu – stacji benzynowej. Gdyby nie brakowało mi paliwa, w ogóle nie
przyjechałabym do miasta. Ostatnimi czasy radziłam sobie bez wielu rzeczy jak Pop-Tarts'y** i
sznurowadła, by uniknąć przebywania w miejscach publicznych.
Poruszając się, jakbym uczestniczyła w jakimś wyścigu, otworzyłam klapkę wlewu paliwa, odkręciłam
*Pop-Tarts – rodzaj ciastek popularnych w USA. (przyp. tłum.)
korek, włożyłam kartę do czytnika i wsunęłam pistolet dystrybucyjny do baku w ciągu paru sekund.
Oczywiście nic nie mogłam poradzić na to, by cyfry na wyświetlaczu przyspieszyły. Przesuwały się
leniwie, jakby robiły mi to specjalnie na złość.
Na dworze nie było jasno – typowy, dżdżysty dzień w Forks, w stanie Waszyngton – ale ja mimo to wciąż
czułam się jak w świetle reflektorów, które skupiało uwagę na delikatnym pierścionku na mojej lewej
dłoni. W takich chwilach, gdy wyczuwałam czyjeś spojrzenie na swoich plecach, wydawało mi się, że
pierścionek pulsuje jak neonowy znak: Spójrz na mnie, spójrz na mnie.
Takie zażenowanie było naprawdę głupie. Wiedziałam o tym. Poza opinią taty i mamy, czy to, co ludzie
mówili o moich zaręczynach, rzeczywiście miało znaczenie? Albo o moim nowym samochodzie? Lub o
tajemniczym przyjęciu mnie do college’u należącego do Ivy League? Czy też o błyszczącej czarnej
karcie kredytowej, która zdawała się parzyć moją tylną kieszeń?
- No właśnie, kogo obchodzi, co sobie myślą – wymamrotałam pod nosem.
- Hm, proszę pani? – zawołał mnie jakiś męski głos.
Odwróciłam się i natychmiast tego pożałowałam.
Dwóch mężczyzn stało obok luksusowej terenówki z przypiętymi na dachu nowiutkimi kajakami. Nie
patrzyli na mnie, obaj gapili się na mój samochód.
Osobiście nie rozumiałam tego. Byłam dumna, że rozróżniałam symbole Toyoty, Forda i Chevroleta. To
auto było czarne, lśniące i ładne, ale dla mnie to wciąż było tylko auto.
- Przepraszam, że przeszkadzam, ale możesz mi powiedzieć, jakim samochodem jeździsz? – spytał
wyższy.
- Eee, Mercedesem, prawda?
- Tak – odpowiedział uprzejmie, podczas gdy jego niższy towarzysz wywrócił oczyma, słysząc moją
odpowiedź. – Wiem. Ale zastanawiałem się, czy to... jeździsz Mercedesem Guardianem? – mężczyzna
wymówił tę nazwę z szacunkiem. Miałam wrażenie, że doskonale dogadałby się z Edwardem, moim... moim
narzeczonym (naprawdę nie byłam w stanie przyzwyczaić się do myśli, że do ślubu pozostało kilka dni). –
One jeszcze nie powinny być dostępne w Europie – kontynuował. – I przy tym pozostańmy.
Jego wzrok śledził kontury mojego samochodu, które dla mnie nie różniło się niczym od każdego innego
mercedesa. Ale co ja tam wiedziałam? Ja tymczasem szybko rozważyłam moje problemy ze słowami
takimi jak narzeczony, ślub, mąż itd.
Po prostu nie potrafiłam tego ułożyć sobie w głowie.
Z jednej strony byłam wychowywana, by wzdrygać się na samą myśl o zwiewnych białych sukniach i
bukietach kwiatów. Co więcej, nie potrafiłam pogodzić koncepcji statecznego, szanowanego, nudnego
męża z moją koncepcją Edwarda. To tak, jakby obsadzić archanioła w roli księgowego. Nie umiałam
wyobrazić sobie go w żadnej zwyczajnej roli.
Jak zwykle, gdy tylko zaczynałam myśleć o Edwardzie, zatraciłam się w powodujących zawroty głowy
marzeniach. Nieznajomy musiał chrząknąć, żeby przyciągnąć ponownie moją uwagę. Ciągle czekał na
odpowiedź dotyczącą modelu samochodu.
- Nie wiem – przyznałam szczerze.
- Nie masz nic przeciwko, żebym zrobił sobie z nim zdjęcie?
Chwilę zajęło mi przetrawienie tej informacji.
- Serio? Chce pan zrobić sobie zdjęcie z samochodem?
- Jasne, nikt mi nie uwierzy, jeśli nie będę miał dowodu.
- Eee. Dobrze. Niech będzie.
Wyjęłam pistolet dystrybucyjny i odłożyłam go na miejsce, potem wślizgnęłam się na przednie siedzenie,
by się skryć. Tymczasem zapaleniec wygrzebał olbrzymi, wyglądający na profesjonalny, aparat
fotograficzny z plecaka. On i jego przyjaciel po kolei pozowali przed maską, a potem poszli zrobić
zdjęcie z tyłu samochodu.
- Tęsknię za moją furgonetką – zaskamlałam do siebie.
Bardzo w porę – może nawet za bardzo – moja furgonetka wydała ostatnie tchnienie akurat kilka
tygodni po tym, jak ja i Edward zawarliśmy nierówny kompromis. Jednym z ustaleń było to, że będzie
mógł mi sprawić nowe auto, jeśli moje stare się zepsuje. Edward zaklinał się, że można się było tego
spodziewać, gdyż moja furgonetka miała długie, wyczerpujące życie, a potem umarła śmiercią naturalną.
Według niego. A ja oczywiście nie miałam możliwości, by zweryfikować tę historię lub spróbować
przywrócić auto do życia na własną rękę. Mój ulubiony mechanik... Powstrzymałam tę myśl, nie chcąc jej
kończyć. Zamiast tego zaczęłam przysłuchiwać się przytłumionym głosom mężczyzn na zewnątrz.
- ...zionął w niego miotaczem ognia na filmiku w Internecie. Nawet nie naruszył lakieru.
- Oczywiście, że nie. Mógłbyś przejechać czołgiem przez to cudeńko. Nie jest raczej przeznaczone na
nasz rynek. Zaprojektowano go głównie dla dyplomatów na Środkowym Wschodzie, handlarzy bronią i
baronów narkotykowych.
- Myślisz, że ona...? – spytał niższy ciszej. Pochyliłam głowę.
- Hm – powiedział wyższy. – Być może. Nie potrafię sobie wyobrazić, po co komuś tutaj szyby
rakietoodporne i dwutonowe opancerzone nadwozie. Pewnie zmierza w stronę jakiegoś bardziej
niebezpiecznego miejsca.
Opancerzone nadwozie. Dwutonowe opancerzone nadwozie. Rakietoodporne szyby? Świetnie. Co się
stało ze starymi, dobrymi szybami kuloodpornymi?
Cóż, przynajmniej teraz to miało jakiś sens – dla kogoś o wypaczonym poczuciu humoru.
To nie tak, że nie oczekiwałam, iż Edward wykorzysta naszą umowę, by móc dać dużo więcej niż miałby
otrzymać. Zgodziłam się, by mógł wymienić moją furgonetkę, jeśli będzie trzeba, ale nie spodziewałam
się, że ten moment nadejdzie tak szybko. Kiedy zostałam zmuszona przyznać, że moja furgonetka stała
się niczym więcej jak nieruchomym hołdem dla klasycznych Chevroletów na moim podjeździe, zdawałam
sobie sprawę, że ten pomysł z wymianą samochodu zapewne wprowadzi mnie w zakłopotanie. Skupi na
mnie natrętne spojrzenia i szepty. Miałam rację co do tej części. Ale nawet w moich najczarniejszych
wyobrażeniach nie przewidziałam, że kupi mi dwa samochody.
To był ten samochód „przed”. Powiedział, że jest wypożyczony i że zwróci go po ślubie. To wszystko nie
miało dla mnie żadnego sensu.
Aż do teraz.
Ha, ha. Ponieważ byłam tak kruchym człowiekiem, ściągającym na siebie wszelkie wypadki, ofiarą
swojego własnego niebezpiecznego pecha, że najwyraźniej potrzebowałam samochodu odpornego na
czołgi, by mnie ochronić. Komiczne. Byłam przekonana, że on i jego bracia świetnie się bawili za moimi
plecami.
Lub może, ale tylko może, cichy szept odezwał się w mojej głowie, to nie jest żart, głupia. Może on
naprawdę tak się o ciebie martwi. To nie byłby pierwszy raz, kiedy posunął się odrobinę za daleko, by
mnie chronić.
Westchnęłam.
Jeszcze nie widziałam samochodu „po”. Był ukryty pod płótnem w najgłębszym zakamarku garażu
Cullenów. Wiedziałam, że większość ludzi do tej pory zdążyłaby już podejrzeć, ale ja naprawdę nie
chciałam wiedzieć.
To auto prawdopodobnie nie było opancerzone, ponieważ po miesiącu miodowym nie będę tego
potrzebować. Niezniszczalność była tylko jednym z wielu przywilejów, których nie mogłam się doczekać.
Najlepszym elementem bycia jednym z Cullenów nie były wcale drogie samochody czy imponujące karty
kredytowe.
- Hej! – zawołał wysoki mężczyzna, kładąc ręce na szybie i próbując zajrzeć do środka. – Skończyliśmy.
Wielkie dzięki!
- Nie ma za co – odpowiedziałam, a potem spięta odpaliłam silnik i nacisnęłam pedał bardzo delikatnie...
Nie ważne, ile już razy wracałam do domu znajomą trasą, wciąż nie potrafiłam zignorować odpornych na
deszcz plakatów. Każdy z nich, czy to przyklejony do słupa telefonicznego, czy do znaku drogowego, był
świeżym policzkiem wymierzonym we mnie. Bardzo zasłużonym.
Mój umysł powrócił do tamtej myśli. Wcześniej potrafiłam ją zagłuszyć. Ale na tej drodze nie mogłam
jej uniknąć. Nie ze zdjęciami mojego ulubionego mechanika migającymi obok mnie w regularnych
odstępach.
Mój najlepszy przyjaciel. Mój Jacob.
Plakaty – „Czy widziałeś tego chłopca?” – nie były pomysłem ojca Jacoba. To mój ojciec, Charlie,
wydrukował je i porozwieszał w mieście. Nie tylko w Forks, ale także w Port Angeles, Sequim, Hoquiam,
Aberdeen i w każdym innym mieście na półwyspie Olympic. Poza tym upewnił się, że wiszą one również
we wszystkich komisariatach policji w stanie Waszyngton. Jego własny komisariat miał nawet całą
korkową tablicę poświęconą poszukiwaniom Jacoba. Korkową tablicę, która była prawie pusta ku jego
rozczarowaniu i frustracji.
Rozczarowany był nie tylko brakiem jakichkolwiek informacji. Najbardziej zawiedziony był postawą
Billy’ego, ojca Jacoba oraz jego najlepszego przyjaciela.
Zawiedziony, bo Billy nie chciał bardziej zaangażować się w poszukiwania swojego szesnastoletniego
zbiega, bo Billy odmówił rozwieszania plakatów w La Push – rezerwacie na wybrzeżu, który był domem
Jacoba, bo Billy wydawał się pogodzony ze zniknięciem Jacoba, jak gdyby nic już nie mógł zrobić. Wedle
jego słów – „Jacob jest już dorosły. Wróci do domu, jeśli będzie chciał”.
Charlie był także zawiedziony mną, gdyż stanęłam po stronie Billy’ego.
Również nie rozwieszałam plakatów. Ponieważ zarówno ja, jak i Billy, wiedzieliśmy, gdzie był Jacob -
ogólnie rzecz biorąc – i wiedzieliśmy też, że nikt nie widział tego chłopca.
Przez te plakaty w moim gardle uformowała się gula, a oczy zapiekły mnie od łez. Byłam wdzięczna, że w
tę sobotę Edward był na polowaniu. Gdyby zobaczył moją reakcję, także poczułby się fatalnie.
Oczywiście fakt, że była sobota, miał też swoje ujemne strony. Gdy powoli i ostrożnie skręciłam na
swoją ulicę, dostrzegłam radiowóz ojca na podjeździe przez domem. Znów urwał się z wędkowania.
Wciąż dąsał się z powodu ślubu.
Więc nie będę mogła skorzystać z telefonu w domu. Ale musiałam zadzwonić...
Zaparkowałam przy krawężniku obok Chevroleta i wyciągnęła ze schowka komórkę, którą Edward dał mi
w razie nagłych wypadków. Zadzwoniłam, trzymając palec na przycisku kończącym rozmowę. Na wszelki
wypadek.
- Słucham? – odezwał się Seth Clearwater. Westchnęłam z ulgą. Byłam zbyt tchórzliwa, żeby rozmawiać
z jego siostrą Leah. Wyrażenie „urwać komuś głowę” w przypadku Leah nie sprowadzało się jedynie do
metafory.
- Hej, Seth. Tu Bella.
- Och, cześć, Bella! Jak się czujesz?
Niezdolna do wyduszenia z siebie czegokolwiek. Rozpaczliwie poszukująca pociechy.
- Świetnie.
- Pragniesz poznać najnowsze informacje?
- Jesteś jasnowidzem.
- Raczej nie. Nie jestem Alice – ty jesteś po prostu przewidywalna – zażartował. Seth jako jedyny z
paczki z La Push nie czuł się niezręcznie, nazywając Cullenów po imieniu, nie mówiąc już o żartowaniu
sobie z takich rzeczy jak na przykład moja prawie wszystkowiedząca przyszła szwagierka.
- Wiem o tym. – Zawahałam się przez chwilę. – Co z nim?
Westchnął.
- To samo co zawsze. Nie rozmawia, mimo że wiemy, iż nas słyszy. Wiesz, stara się nie myśleć jak
człowiek. Żyje w zgodzie ze swoimi instynktami.
- Wiesz, gdzie teraz jest?
- Gdzieś w północnej Kanadzie. Nie wiem, w której prowincji. Niezbyt zwraca uwagę na granice stanów.
- Żadnej wskazówki, że mógłby...
- Nie wraca do domu, Bello. Przykro mi.
Przełknęłam ślinę.
- To nic, Seth. Wiedziałam, zanim jeszcze zapytałam. Po prostu nie przestaję mieć nadziei.
- No, my też.
- Dzięki za informacje, Seth. Wiem, że reszta pewnie ci się naprzykrza z tego powodu.
- Nie, są twoimi największymi fanami – zgodził się radośnie. – To trochę bezsensowne. Jacob dokonał
swoich wyborów, ty swoich. Jake’owi nie podoba się ich podejście. Bo on sam nie jest jakoś specjalnie
podekscytowany tym, że sprawdzasz, co się z nim dzieje.
- Myślałam, że nie rozmawiał z tobą – wydyszałam.
- Nie może wszystkiego przed nami ukryć, mimo że się stara.
Więc Jacob wiedział, że martwiłam się o niego. Nie byłam pewna, jak się z tym czułam. Cóż,
przynajmniej wiedział, że nie uciekłam w nieznane i nie zapomniałam o nim kompletnie. Mógł sobie
wyobrażać, że jestem do tego zdolna.
- Chyba zobaczymy się na... ślubie – powiedziałam, wymawiając ostatnie słowo przez zaciśnięte zęby.
- Tak, ja i mama będziemy tam. Fajnie, że nas zaprosiłaś.
Uśmiechnęłam się, słysząc entuzjazm w jego głosie. Chociaż zaproszenie Clearwaterów było pomysłem
Edwarda, cieszyłam się, że o tym pomyślał. Miło będzie mieć tam Setha – takie połączenie, choć wątłe, z
moim zaginionym najlepszym przyjacielem. – To nie byłoby to samo bez ciebie.
- Pozdrów Edwarda ode mnie, dobrze?
- Jasne.
Potrząsnęłam głową. Przyjaźń, która zrodziła się między Edwardem i Sethem, wciąż nie mieściła mi się w
głowie. Jednak stanowiła dowód na to, że wszystko nie musiało wyglądać w ten sposób. Że wilkołaki i
wampiry mogły ze sobą współżyć, jeśli tylko chciały.
Nie każdemu podobał się ten pomysł.
- Ach – odezwał się Seth, jego głos podniósł się o oktawę. – Leah wróciła do domu.
- Och! Pa!
Rozłączył się. Zostawiłam telefon na siedzeniu i przygotowałam się psychicznie przed wejściem do domu,
gdzie czekał Charlie.
Mój biedny tata miał obecnie tyle na głowie.
Ucieczka Jacoba była tylko jednym z ciężarów, które musiał dźwigać na swoich barkach. Równie mocno
martwił się o mnie – o swoją ledwie pełnoletnią córkę, która miała wyjść za mąż. I to w ciągu
najbliższych dni.
Szłam powoli przez lekki deszcz, wspominając wieczór, w którym mu powiedzieliśmy...
Na dźwięk radiowozu Charliego zwiastującego jego powrót, pierścionek nagle zaciążył mi na palcu.
Chciałam schować lewą rękę do kieszeni albo usiąść na niej, ale chłodny, mocny uścisk Edwarda nie
pozwolił mi na to.
- Przestań się wiercić, Bello. Proszę, spróbuj zapamiętać, że nie przyznajesz się do popełnienia
morderstwa.
- Łatwo ci mówić!
Przysłuchiwałam się złowieszczemu odgłosowi butów mojego ojca stąpających po chodniku. Klucz
zabrzęczał w już otwartych drzwiach. Ten dźwięk przypomniał mi filmy, w których ofiara uświadamia
sobie, że zapomniała zaryglować drzwi...
- Uspokój się, Bello – wyszeptał Edward, słysząc przyspieszone bicie mojego serca. Drzwi uderzyły o
ścianę, wzdrygnęłam się, jakby mnie potraktowano paralizatorem.
- Witaj, Charlie – zawołał Edward całkowicie rozluźniony.
- Nie! – syknęłam.
- Co? – wyszeptał pytająco.
- Poczekaj, aż odłoży broń!
Edward zachichotał i wolną ręką przeczesał zmierzwione brązowe włosy.
Charlie wyłonił się zza rogu, wciąż w mundurze i uzbrojony. Starał się nie skrzywić, gdy dostrzegł nas
razem na kanapie. Ostatnio bardzo starał się polubić bardziej Edwarda. Oczywiście, ta nowina z
pewnością sprawi, że natychmiast zaprzestanie tych wysiłków.
- Cześć, dzieciaki. Co słychać?
- Chcielibyśmy z tobą porozmawiać – odparł Edward. – Mamy dobre wiadomości.
Wyraz twarzy Charliego w ciągu sekundy zmienił się z wymuszonej życzliwości w podejrzliwość.
- Dobre wiadomości? – warknął, patrząc wprost na mnie.
- Usiądź, tato.
Uniósł brew, gapiąc się na mnie przez pięć sekund, a potem podszedł do rozkładanego fotela, usiadł na
jego skraju, wyprostowany, jakby połknął kij.
- Nie denerwuj się, tato – przerwałam po chwili napiętą atmosferę. – Wszystko jest w porządku.
Edward skrzywił się, wiedziałam, że to z powodu użycia zwrotu „w porządku”. On prawdopodobnie użyłby
czegoś w rodzaju „wspaniale”, „doskonale” lub „cudownie”.
- Jasne, Bello, jasne. Jeśli wszystko jest świetnie, to czemu pocisz się jak mysz?
- Nie pocę się – skłamałam.
Odsunęłam się, widząc jego wściekłą minę, i wtuliłam się w Edwarda, instynktownie wycierając
wierzchem prawej dłoni czoło, by ukryć dowód.
- Jesteś w ciąży! – wybuchnął Charlie. – Jesteś w ciąży, prawda?
Choć pytanie było skierowane do mnie, rzucał wściekłe spojrzenie Edwardowi. Mogłabym przysiąc, że
widziałam, jak jego ręka drgnęła w kierunku broni.
- Nie! Oczywiście, że nie! – Chciałam szturchnąć Edwarda w żebra, ale zdawałam sobie sprawę, że
nabiłabym sobie tylko siniaka. Mówiłam mu, że ludzie od razu dojdą do takiego samego wniosku! Jaki inny
sensowny powód mogliby mieć normalnie ludzie, by pobierać się w wieku osiemnastu lat? (Jego
odpowiedź sprawiła, że wywróciłam oczyma – miłość. Jasne.) Charlie nie patrzył już tak ostro. Zwykle
łatwo było wyczytać z mojej twarzy, czy kłamałam, dlatego uwierzył mi teraz.
- Och. Przepraszam.
- Przeprosiny przyjęte.
Nastąpiło długie milczenie. Po chwili uświadomiłam sobie, że wszyscy czekali, aż coś powiem. Spojrzałam
spanikowanym wzrokiem na Edwarda. Nie było szans, że wydobędę teraz z siebie cokolwiek. Uśmiechnął
się do mnie, a potem wyciągnął ramiona i odwrócił się do mojego ojca.
- Charlie, zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłem wszystkiego po kolei, jak należy. Wedle tradycji
powinienem zapytać cię pierwszego. Nie chciałem okazać ci braku szacunku, ale skoro Bella powiedziała
już „tak”, a ja nie chcę pomniejszać wagi jej wyboru, więc zamiast prosić cię o jej rękę, proszę cię o
twoje błogosławieństwo. Pobieramy się, Charlie. Kocham ją bardziej niż cokolwiek innego na tym świecie,
bardziej niż własne życie, a ona – jakimś cudem – odwzajemnia to uczucie. Dasz nam swoje
błogosławieństwo?
Brzmiał tak pewnie, tak spokojnie. Przez ułamek sekundy, przysłuchując się absolutnej pewności w jego
głosie, doświadczyłam tego rzadkiego momentu, w którym miałam wgląd do jego świadomości. Przelotnie
zobaczyłam, jak świat wyglądał w jego oczach. Przez długość jednego uderzenia serca, wszystko to
miało sens.
I wtedy dostrzegłam wyraz twarzy Charliego, jego oczy utkwione były teraz w pierścionku.
Wstrzymałam oddech, podczas gdy jego skóra zmieniała odcienie – od jasnego do czerwonego, od
czerwonego do purpurowego, od purpurowego do niebieskiego. Zaczęłam się podnosić – nie jestem
pewna, co planowałam uczynić, może zastosować manewr Heimlicha,* by upewnić się, że się nie dusi – ale
Edward ścisnął moją dłoń i wymamrotał „daj mu minutę” tak cicho, że tylko ja to mogłam usłyszeć.
Milczenie tym razem trwało dużo dłużej. A potem, stopniowo, na twarz Charliego powróciły normalne
kolory. Usta miał ściągnięte, brwi zmarszczone – rozpoznałam ten wyraz twarzy – był pogrążony w
myślach. Przypatrywał się nam przez długą chwilę. Poczułam, jak Edward rozluźnił się u mego boku.
- Chyba nie jestem taki zaskoczony – mruknął. – Wiedziałem, że będę musiał zmierzyć się z czymś takim
już wkrótce.
Odetchnęłam.
- Jesteś tego pewna? – spytał, rzucając mi groźne spojrzenie.
- Jestem w stu procentach pewna Edwarda – powiedziałam, nie dając się zbić z tropu.
- Ale ślub? Po co ten pośpiech? – Znów przyjrzał mi się podejrzliwie.
Pośpiech był spowodowany tym, iż każdego parszywego dnia zbliżałam się do dziewiętnastu lat, podczas
gdy Edward zatrzymał się na swoich siedemnastu latach perfekcji. Nie żeby w moim słowniku
małżeństwo było związane z tym faktem, ale ślubu wymagał delikatny i zawiły kompromis, jaki Edward i
ja zawarliśmy, by dojść do punktu, gdy moja transformacja ze śmiertelnika w istotę nieśmiertelną
będzie możliwa.
Jednak to nie były rzeczy, które mogłam wyjaśnić Charliemu.
- Na jesieni wyjeżdżamy razem do Dartmouth, Charlie – przypomniał mu Edward. – Chciałbym to zrobić,
cóż, we właściwy sposób. Tak mnie wychowano. – Wzruszył ramionami.
Nie przesadzał; podczas pierwszej wojny światowej staroświecka moralność była czymś dużo
*Manewr Heimlicha - technika pomocy przedlekarskiej stosowana przy zadławieniach. Polega na wywarciu nacisku na przeponę, w
celu sprężenia powietrza znajdującego się w drogach oddechowych i "wypchnięcia" obiektu znajdującego się w tchawicy. (przyp. tłum.)
poważniejszym.
Charlie wykrzywił usta, szukając jakiegoś aspektu, z którym mógłby polemizować. Ale co mógłby
powiedzieć? Wolałbym byś najpierw żyła w grzechu? Był ojcem, miał związane ręce.
- Wiedziałem, że to się zbliża – wymamrotał do siebie, krzywiąc się. Potem nagle jego twarz
rozpogodziła się.
- Tato? – odezwałam się nerwowo. Zerknęłam na Edwarda, nie mogłam nic wyczytać z jego twarzy, gdy
spoglądał na Charliego.
- Ha! – wybuchnął Charlie. Podskoczyłam na swoim siedzeniu. – Ha, ha, ha!
Przyglądałam mu się niedowierzająco, gdy jego śmiech jeszcze wzmógł na sile. Trząsł się na całym ciele
ze śmiechu. Spojrzałam na Edwarda pytająco, ale on miał zaciśnięte wargi, jakby starał się usilnie
również nie roześmiać.
- Dobrze – wydusił Charlie. – Pobierzcie się. – Wstrząsnął nim kolejny spazm śmiechu. – Ale...
- Ale co?
- Ale musisz o tym powiedzieć matce! Ja jej nic nie powiem! To twoje zadanie! – powiedział, po czym
ryknął śmiechem.
Zamarłam z ręką na klamce, uśmiechając się do siebie. Pewnie, w tamtej chwili jego słowa przeraziły
mnie. Ostateczna zguba - wyznanie tego matce. Małżeństwo w młodym wieku było wyżej na jej czarnej
liście niż gotowanie żywcem szczeniaków.
Kto mógłby przewidzieć jej reakcję? Nie ja. Z pewnością nie Charlie. Może Alice, ale nie pomyślałam,
żeby ją spytać.
- Cóż, Bello - powiedziała Renee po tym, jak, krztusząc się, wyjąkałam to trudne zdanie: "Mamo,
wychodzę za Edwarda". - Czuję się trochę urażona tym, że zwlekałaś tak długo przed wyznaniem mi
tego. Ceny biletów lotniczych są coraz droższe. Och! - zaniepokoiła się. - Myślisz, że do tego czasu
zdejmą Philowi gips? Popsułby zdjęcia, gdyby nie był w garniturze.
- Czekaj chwilę, mamo - wydyszałam. - Co masz na myśli przez "zwlekałaś tak długo"? Dopiero co się
zarę... zarę... - Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa "zaręczyłam". - ... wszystko ustaliłam, wiesz,
dzisiaj.
- Dzisiaj? Naprawdę? A to niespodzianka. Przypuszczałam...
- Co przypuszczałaś? Kiedy?
- Cóż, kiedy przyjechałaś odwiedzić mnie w kwietniu, wydawało się, że wszystko było już zapięte na
ostatni guzik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie trudno cię przejrzeć, kochanie. Ale nic nie mówiłam,
bo wiedziałam, że i tak nic nie zdziałam. Jesteś taka sama jak Charlie - westchnęła zrezygnowana. - Jak
już podejmiesz jakąś decyzję, nie ma sensu się z tobą kłócić. Oczywiście, również tak samo jak Charlie,
trzymasz się swoich postanowień. Nie popełniasz moich błędów, Bello. Twój głos brzmiał jakbyś była
przerażona, domyślam się, że to mnie się boisz. - Zachichotała. - Tego, co sobie pomyślę. Wiem, że
powiedziałam wiele rzeczy o małżeństwie i głupocie - wcale ich nie cofam - ale musisz zdać sobie sprawę,
że te rzeczy odnoszą się głównie do mnie. Jesteś zupełnie inną osobą niż ja. Popełniasz swoje własne
błędy i jestem pewna, że jest sporo rzeczy, których żałujesz. Ale zobowiązania nigdy nie były twoim
problemem, kotku. Masz większe szanse, by ci wyszło niż większość czterdziestolatków, których znam.
- Znów się zaśmiała. - Moje małe, dojrzałe dzieciątko. Na szczęście wygląda na to, iż znalazłaś inną
starą duszę...
- Nie jesteś... wściekła? Nie uważasz, że popełniam olbrzymi błąd?
- Cóż, wiadomo, że wolałabym, byś poczekała jeszcze kilka lat. Chodzi mi o to - czy ja naprawdę
wyglądam na kogoś, kto mógłby już być teściową? Nie odpowiadaj. Ale tu nie chodzi o mnie. Chodzi o
ciebie. Jesteś szczęśliwa?
- Nie wiem. Czuję się, jakbym przebywała poza ciałem.
Renee cicho się zaśmiała.
- Czy on cię uszczęśliwia, Bello?
- Tak, ale...
- Czy kiedykolwiek będziesz pragnęła kogoś innego?
- Nie, ale...
- Ale co?
- Nie zamierzasz powiedzieć, że mówię jak każda zadurzona nastolatka od zarania dziejów?
- Ty nigdy nie byłaś nastolatką, kotku. Wiesz, co dla ciebie najlepsze.
W ciągu ostatnich tygodni Renee niespodziewanie zatraciła się w weselnych planach. Każdego dnia
spędzała godziny, wisząc na telefonie z matką Edwarda, Esme - nie trzeba było się martwić, jak obie
teściowe będą ze sobą współżyć. Renee uwielbiała Esme. Choć z drugiej strony wątpiłam, czy ktoś
mógłby się oprzeć urokowi mojej przyszłej teściowej.
Wybawiło mnie to z opresji. Rodzina Edwarda i moja zajmowały się weselem, dzięki czemu nie musiałam
nic w związku z tym robić, wiedzieć ani nawet myśleć.
Charlie był oczywiście wściekły, ale najlepsze było to, że nie był wściekły na mnie. To Renee była
zdrajczynią. Liczył, że to ona będzie robić problemy. Co mógłby teraz zrobić, gdy jego ostateczna
groźba - powiedzenie mamie - okazała się całkiem bez pokrycia? Nie miał nic i wiedział o tym. Więc
kręcił się po domu, mrucząc do siebie coś o tym, że nie będzie już nigdy w stanie nikomu zaufać...
- Tato? - zawołałam, gdy otworzyłam drzwi. - Jestem już w domu!
- Czekaj chwilę, Bells, zostań tam gdzie jesteś.
- Co? - spytałam, zatrzymując się automatycznie.
- Daj mi sekundę. Och, ukłułaś mnie, Alice.
Alice?
- Przepraszam, Charlie - odpowiedział melodyjny głos Alice. - Nic ci nie jest?
- Krwawię.
- Wszystko w porządku - nie przecięłam skóry, zaufaj mi.
- Co się dzieje? – spytałam z wahaniem w progu.
- Proszę, Bello, wytrzymaj trzydzieści sekund - rozkazała Alice. - Twoja cierpliwość będzie nagrodzona.
- Aha - dodał Charlie.
Stukałam stopą o podłogę, licząc każde uderzenia, zanim weszłam do dużego pokoju.
- Och - wydyszałam. - O! Tato! Czy ty nie wyglądasz...
- ... głupio? - wtrącił Charlie.
- Miałam na myśli elegancko.
Charlie zaczerwienił się. Alice chwyciła go za łokieć i okręciła dokoła, by zaprezentować w całej
okazałości jasnoszary smoking.
- Teraz zdejmij to, Alice. Wyglądam jak idiota.
- Nikt ubrany przeze mnie nigdy nie wyglądał jak idiota.
- Ona ma rację, tato. Wyglądasz bombowo. Co to za okazja?
Alice wywróciła oczyma.
- Ostateczna przymiarka. Dla was obojga.
Po raz pierwszy oderwałam wzrok od nadzwyczajnie eleganckiego ojca i zauważyłam przerażająco białą
torbę ostrożnie ułożoną na kanapie.
- Ach.
- Udaj się do swojego szczęśliwego miejsca, Bello. To nie zajmie wiele czasu.
Wzięłam głęboki wdech i zamknęłam oczy. Nie otwierając ich, poszłam chwiejnym krokiem na górę do
mojego pokoju. Rozebrałam się do bielizny i wyciągnęłam przed siebie ręce.
- Pomyślałbyś, że wsadzałam mu bambusowe drzazgi pod paznokcie - Alice mruczała do siebie, gdy
weszła za mną do środka.
Nie zwracałam na nią uwagi. Znajdowałam się teraz w moim szczęśliwym miejscu.
W moim szczęśliwym miejscu cały zamęt związany ze ślubem już minął. To wszystko było już za mną.
Stłumione i zapomniane.
Byliśmy sami, tylko Edward i ja. Lokalizacja była niewyraźna, mglista i wciąż się zmieniała - od
mrocznego lasu, poprzez miasto z pochmurnym niebem, aż do arktycznej nocy - ponieważ Edward
utrzymywał miejsce, w którym spędzimy miesiąc miodowy, w sekrecie, bym miała niespodziankę. Ale
specjalnie nie martwiłam się tą częścią dotyczącą położenia.
Edward i ja byliśmy razem, a ja doskonale wypełniłam moją część zobowiązania. Wyszłam za niego. To
była ta najważniejsza część. Poza tym zaakceptowałam wszystkie jego skandaliczne prezenty oraz
zostałam zarejestrowana, całkiem zresztą niepotrzebnie, w Dartmouth, by móc zacząć uczęszczać na
zajęcia od jesieni. Teraz była jego kolej.
Zanim zamieni mnie w wampira - co było najważniejszą częścią kompromisu - miał jeszcze jedno
zobowiązanie.
Edward obsesyjnie martwił się o różne ludzkie rzeczy, z których nie chciał, bym rezygnowała, o
doświadczenia, które nie chciał, bym przegapiła. Ale ja nalegałam tylko na jedno doświadczenie.
Oczywiście, było to doświadczenie, o którym chciał, bym zapomniała.
I w tym rzecz. Wiedziałam, kim się stanę, kiedy będzie już po wszystkim. Widziałam na własne oczy
nowonarodzone wampiry i słyszałam wiele opowieści o tych dzikich początkach z ust członków mojej
przyszłej rodziny. Przez pierwsze kilka lat będzie można mnie określać jako spragnioną. Zajmie to
pewnie trochę czasu, bym na powrót stała się sobą. A nawet jeśli będę się kontrolować, nigdy już nie
będę czuła się tak jak teraz.
Ludzka... i namiętnie zakochana.
Pragnęłam doświadczyć tego w pełni, zanim przehandluję moje ciepłe, kruche, przepełnione feromonami
ciało na coś pięknego, mocnego i ... nieznanego. Pragnęłam prawdziwego miesiąca miodowego z Edwardem.
I mimo niebezpieczeństwa, na jakie bał się mnie narazić, zgodził się spróbować.
Ledwo zdawałam sobie sprawę z obecności Alice oraz dotyku satyny na mojej skórze. Przez chwilę nie
obchodziło mnie, że całe miasto plotkowało o mnie. Nie myślałam o spektaklu, w którym będę musiała
odegrać swoją rolę zdecydowanie zbyt prędko. Nie martwiłam się, że potknę się o własny welon albo
zacznę chichotać w nieodpowiednim momencie lub że jestem zbyt młoda. Nie przejmowałam się
spojrzeniami ludzi tam zgromadzonych ani nawet pustym miejscem, na którym powinien siedzieć mój
najlepszy przyjaciel.
Byłam z Edwardem w swoim szczęśliwym miejscu.
tłumaczenie: Luthien
2. Długa noc
- Już za Tobą tęsknie.
- Nie muszę odchodzić. Mogę zostać...
- Mmm...
Przez dłuugi moment w pokoju panowała cisza, słychać było tylko głuchy odgłos mojego walącego serca,
przerywany rytm nierównego oddechu i szmer zsynchronizowanych ze sobą ust.
Czasami tak łatwo było mi zapomnieć, że całuję wampira. Nie dlatego, że wydawał się zwyczajny lub
przypominał człowieka - nigdy nawet na sekundę nie zapominałam, że trzymałam w ramionach bardziej
anioła niż mężczyznę - ale dlatego, że wydawało się jakby nic sobie z tego nie robił, że jego usta
łapczywie wpijają się w moje, całują moją twarz i pieszczą szyję.
Twierdził, że już dawno przezwyciężył chęć posmakowania mojej krwi, myśl o tym, że mógłby mnie
stracić skutecznie wyleczyła go z tego pragnienia.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że wpatruje się w moją twarz. Nigdy nie miało to dla mnie najmniejszego
sensu dlaczego patrzył na mnie w ten sposób. Jakbym była raczej nagrodą niż niesamowicie szczęśliwym
zwycięzcą.
Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę; jego złote oczy były tak niesamowicie głębokie, że wyobrażałam
sobie, iż mogę w nich zobaczyć ścieżkę aż do samej jego duszy. Wydawało mi się śmieszne, że co do
tego faktu - istnienia owej duszy - były jakiekolwiek wątpliwości, nawet jeśli jest wampirem. Miał
piękniejszą duszę niż ktokolwiek, piękniejszą niż jego genialny umysł, niezrównana twarz czy wspaniałe
ciało.
Odpowiedział mi takim spojrzeniem jakby również mógł zobaczyć moją duszę, co więcej, jakby podobało
mu się to co widzi.
Nie mógł zajrzeć jednak do mojego umysłu, tak jak zaglądał do umysłów innych. Któż to wiedział
dlaczego - jakaś dziwna usterka w moim mózgu spowodowała, że byłam odporna na wszelkie niezwykłe i
przerażające zdolności jakie posiadali niektórzy z nieśmiertelnych. (Tylko mój umysł był odporny; ciało
ciągle było podporządkowane wampirom z umiejętnościami, które działały inaczej niż Edwarda.)
Jednakże byłam niezmiernie wdzięczna tej usterce, która pozwoliła mi na zatrzymanie moich myśli w
tajemnicy. W innym wypadku byłoby to naprawdę żenujące.
Znów przyciągnęłam jego twarz do swojej.
- Zdecydowanie zostaję. - wymruczał chwilę później.
- Nie, nie. To Twój wieczór kawalerski. Musisz iść.
Powiedziałam to ale palce mojej prawej ręki zatonęły w jego brązowych włosach, natomiast lewa
powędrowała na jego plecy, przyciskając go ciaśniej do mojego ciała.
- Wieczory kawalerskie powstały dla tych, którzy smucą się, że ich samotne dni minęły. Ja nie mógłbym
być bardziej chętny aby zostawić swoje daleko za sobą, więc naprawdę nie mam powodu by tam iść.
Byłam już prawie w swoim szczęśliwym miejscu. Charlie najwyraźniej spał w swoim pokoju, co było prawie
równoznaczne z tym, jakbyśmy byli sami. Skuleni na moim małym łóżku, byliśmy splątani ze sobą tak
ciasno jak to tylko było możliwe, zważając na gruby koc którym owinął mnie jak kokonem.
Nienawidziłam tej konieczności, ale cały romantyzm pryskał gdy moje zęby zaczynały szczękać z zimna.
Charlie zorientowałby się, że coś jest nie tak gdybym podkręciła ogrzewanie w sierpniu...
Jednak, jeśli musiałabym być w jakiś sposób rozgrzewana to wystarczyło to, że koszula Edwarda była na
podłodze - nigdy nie mogłam wyjść z podziwu jak idealne było jego ciało - białe, chłodne i gładkie niczym
marmur. Moja dłoń krążyła teraz po jego torsie, błądziła po płaskich mięśniach brzucha z podziwem.
Przeszyła go delikatna fala podniecenia i jego usta znowu odnalazły moje. Starannie przejechałam
czubkiem języka po jego idealnie gładkich wargach. Westchnął.
Jego słodki oddech - taki zimny i przepyszny - owionął moją twarz.
Zaczął się odsuwać - była to jego automatyczna reakcja za każdym razem gdy zdecydował, że sprawy
zaszły za daleko, odruchowa reakcja za każdym razem kiedy najbardziej nie chciał przerywać.
Edward spędził większość swojego życia odmawiając sobie wszelkiego rodzaju cielesnych zbliżeń.
Wiedziałam, że porzucanie tych przyzwyczajeń było dla niego trochę przerażające.
- Czekaj, - powiedziałam, czepiając się jego ramion i przytulając się do niego mocno. Oswobodziłam
jedną nogę i owinęłam go nią w talii. - Praktyka czyni mistrza.
Zachichotał. - Cóż, w takim razie musi mi być już naprawdę niedaleko do mistrza, prawda? Czy Ty w
ogóle sypiałaś przez ostatni miesiąc?
- Ale to próba generalna - przypomniałam mu. - a my przećwiczyliśmy tylko niektóre sceny. Nie ma czasu
na zabawy w bezpieczeństwo.
Myślałam, że zacznie się śmiać ale nie odpowiedział, a jego ciało zamarło w bezruchu w nagłym przypływie
stresu. Jego oczy spoważniały.
Przemyślałam swoje słowa, analizując co mógł w nich dosłyszeć, że wywołało to taką reakcję.
- Bello... - wyszeptał.
- Nie zaczynaj znowu. - powiedziałam. - Umowa to umowa.
- No nie wiem. Za ciężko mi się skoncentrować kiedy jesteś tak blisko jak teraz. Ja nie... Nie potrafię
myśleć trzeźwo. Nie będę w stanie się kontrolować. Stanie ci się krzywda.
- Nic mi nie będzie.
- Bello...
- Cii! - położyłam palec na jego ustach żeby powstrzymać ten atak paniki. Słyszałam to już wcześniej.
Nie wywinie się ze swojej części umowy. Nie po tym jak namówił mnie na ślub.
Pocałował mnie krótko ale nie był w to już tak zaangażowany jak przed chwilą. Martwi się, ciągle tylko
się martwi. Jakże wszystko się zmieni kiedy już nie będzie musiał się o mnie więcej zamartwiać. I co on
wtedy zrobi? Będzie musiał znaleźć sobie jakieś nowe hobby.
- Nie stchórzysz?
- Nie. - odpowiedziałam, wiedząc co tak naprawdę ma na myśli.
- Naprawdę? Żadnych wątpliwości? Nie jest jeszcze za późno żebyś zmieniła zdanie.
- Próbujesz się ze mną spierać?
Zachichotał. - Tylko się upewniam. Nie chce żebyś musiała robić coś, co do czego masz jakieś obiekcje.
- Jestem pewna, że chcę być z tobą. Resztę jakoś przeżyję.
Zawahał się i zastanowiłam się, czy znowu nie palnęłam gafy.
- Czy na pewno? - zapytał cicho. - Nie mam na myśli ślubu - jestem pewien, że jakoś go przetrwasz mimo
mdłości - ale później... Co z Renée, co z Charliem?
Westchnęłam. - Będę za nimi tęsknić. - Gorsze jest to, że oni za mną też, ale nie powiedziałam tego
głośno.
- I Angela, i Ben, i Jessica, i Mike.
- Za nimi też będę tęsknić. - uśmiechnęłam się w ciemnościach. - Zwłaszcza za Mikiem. Oh Mike! Jak Ja
sobie bez niego poradzę?
Zawarczał.
Zaśmiałam się ale nagle spoważniałam.
- Edward, wałkowaliśmy to setki razy. Wiem, że będzie ciężko ale to jest właśnie to, czego chcę. Chcę
Ciebie, i to na zawszę. Jedno wspólne życie to po prostu nie wystarczająco jak dla mnie.
- Zatrzymana na całą wieczność w wieku osiemnastu lat. - wyszeptał.
- Marzenie każdej kobiety. - droczyłam się z nim.
- Żadnych zmian.. Żadnego pójścia naprzód...
- Co to ma znaczyć?
Odpowiedział powoli. - Pamiętasz kiedy powiedzieliśmy Charliemu, że bierzemy ślub? I kiedy pomyślał,
że jesteś.. w ciąży?
- I kiedy pomyślał, żeby Cię zastrzelić. - odpowiedziałam ze śmiechem. – Przyznaj, przez sekundę
naprawdę to rozważał.
Nie odpowiedział.
- Co, Edward?
- Po prostu chciałbym... Cóż, chciałbym, żeby miał wtedy rację.
Zaparło mi dech ze zdziwienia.
- Oczywiście nie żeby była jakakolwiek możliwość żebyś mogła być. – kontynuował - Żebyśmy mieli jakieś
szanse. Nienawidzę tego, że i to Ci odbieram.
Dojście do siebie zajęło mi minutę. - Wiem co robię.
- Skąd możesz wiedzieć, Bello? Spójrz na moją matkę, spójrz na siostrę. To nie jest tak łatwe
poświęcenie jak sobie to wyobrażasz.
- Esme i Rosalie jakoś sobie radzą. Jeśli to będzie później problemem zrobimy to co Esme -
zaadoptujemy.
Westchnął, po czym zaczął zawziętym głosem. - To nie w porządku! Nie chcę żebyś poświęcała dla mnie
cokolwiek. Chcę Ci dawać co tylko mogę, a nie zabierać. Nie chcę kraść twojej przyszłości. Gdybyś była
człowiekiem...
Zakryłam mu dłonią usta. - Ty jesteś moją przyszłością. A teraz przestań. Dość narzekania, albo
zadzwonię po Twoich braci. Może jednak potrzebujesz tego wieczoru kawalerskiego.
- Przepraszam. Narzekam? To pewnie przez te nerwy.
- Rozmyślasz się?
- Nie w tym sensie. Czekałem całe stulecie, żeby się z Tobą ożenić, panno Swan. Ślub to jedyna rzecz,
której nie mogę się doczekać. - rozpogodził się trochę.
- Coś nie tak?
Zazgrzytał zębami. - Nie musisz dzwonić po moich braci. Najwyraźniej Emmett i Jasper nie mają
zamiaru mi dzisiaj odpuścić.
Przycisnęłam go do siebie mocniej na sekundę po czym wypuściłam z objęć. Gdyby Emmett postanowił
zabrać Edwarda siłą, i tak nie miałabym najmniejszych szans. - Bawcie się dobrze.
Zza okna dobiegł jakiś pisk - ktoś z premedytacją skrobał paznokciami po szybie okna wywołując
straszny dźwięk, niemalże nie do zniesienia.
- Jeśli nie wypuścisz Edwarda - syknął groźnie Emmett, wciąż pod osłoną nocy. - to my wejdziemy po
niego!
- Idź. - zaśmiałam się. - Zanim zrujnują mój dom.
Edward wywrócił oczyma ale stanął na nogi jednym płynnym ruchem i założył z powrotem koszulę
kolejnym. Nachylił się i pocałował mnie w czoło.
- Prześpij się. Jutro wielki dzień.
- Dzięki! To z pewnością pomoże mi zasnąć.
- Czyli spotkamy się przy ołtarzu.
- Ja będę tą w białym. - uśmiechnęłam się słysząc swój perfekcyjnie zblazowany głos.
- Bardzo przekonywujące – Zachichotał i zaraz po tym przykucnął, napiął mięśnie i wyskoczył przez okno
zbyt szybko, by moje oczy były w stanie za nim nadążyć.
Na zewnątrz usłyszałam przytłumiony huk i przeklinającego Emmetta.
- Dopilnujcie, żeby się nie spóźnił – mruknęłam, wiedząc, że doskonale mnie słyszą.
Chwilę po tym w oknie ukazała się twarz Jaspera. Jego miodowe włosy zyskały barwę srebra w
księżycowej poświacie.
- Nie martw się – powiedział – dostarczymy go na czas.
Ogarnęła mnie nagle fala spokoju. Cały mój niepokój wydał się zupełnie bezzasadny. Jasper był na swój
sposób równie utalentowany, co nieomylnie przewidująca przyszłość Alice, tyle że polem do działania dla
niego były ludzkie nastroje, a nie to, co ma nadejść. Uczuciom, które wywoływał nie można było się
oprzeć.
Usiadłam niezgrabnie na łóżku, wciąż szczelnie otulona kocem.
- Jasper? – zaczęłam niepewnie – Co wampiry robią na wieczorach kawalerskich? Nie zabieracie go
chyba do klubu ze striptizem, co?
- Nie mów jej! – warknął Emmett gdzieś z dołu. Zaraz potem usłyszałam kolejny huk i cichy śmiech
Edwarda.
- Spokojnie – powiedział Jasper i moje ciało natychmiast zareagowało na jego polecenie. – My, Cullenowie
mamy własną wizję takich wieczorów. Wiesz, parę pum, kilka grizzly. Właściwie to będzie taka
zwyczajna noc poza domem.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy potrafiłabym się tak beztrosko wypowiadać o „wegetariańskiej”
wampirzej diecie.
- Dzięki, Jasper.
Puścił do mnie oko zniknął za oknem.
Na zewnątrz było zupełnie cicho. Słyszałam tylko przytłumione chrapanie Charliego dochodzące z jego
pokoju.
Ułożyłam się z powrotem na poduszce, tym razem naprawdę śpiąca. Spod ciężkich powiek wpatrywałam
się w ściany mojego pokoju, nieco wyblakłe przy świetle księżyca.
Moja ostatnia noc w tym pokoju. Ostatnia noc jako Isabella Swan. Jutro o tej samej porze będę już
Isabellą Cullen. Musiałam przyznać, że chociaż cała ta sprawa z małżeństwem mocno mnie irytowała, to
podobało mi się to nowe nazwisko.
Pozwoliłam myślom dryfować swobodnie, czekając na sen, jednak po kilku minutach znów się ożywiłam,
wróciły dawne niepokoje i towarzyszące im nieprzyjemne uczucie w żołądku. Łóżko wydało mi się nagle
zbyt miękkie i ciepłe gdy nie było w nim Edwarda. Jasper był już daleko stąd, a razem z nim odszedł też
cały mój spokój.
Jutro czekał mnie bardzo długi dzień.
Miałam świadomość, że większość moich obaw była po prostu głupia. Musiałam się tylko przełamać.
Przyciąganie uwagi jest nieuniknioną częścią życia. Nie można przecież wiecznie wtapiać się w
otoczenie. A jednak, miałam kilka zmartwień, którymi wciąż się przejmowałam.
Po pierwsze, mój tren. Alice dała się ponieść swojemu zmysłowi artystycznemu kosztem praktycznej
funkcji mojego stroju. Pokonanie schodów w domu Cullenów w szpilkach i trenie wydawało mi się
absolutnie niemożliwe. Powinnam była poćwiczyć zawczasu.
Poza tym była jeszcze lista gości.
Tanya i reszta klanu Denali mieli pojawić się jakiś czas przed ceremonią.
Umieszczanie rodziny Tanyi w jednym pokoju z gośćmi z rezerwatu – ojcem Jacoba i Clearwaterami było
dla mnie nierozsądne. Wampiry z Denali nie należały do miłośników wilkołaków. Irina, siostra Tanyi w
ogóle nie przyjęła zaproszenia. Wciąż pałała żądzą zemsty za to, że wilki zabiły jej partnera, Laurenta
(który właśnie miał zamiar zabić mnie). I właśnie przez to Denali opuścili rodzinę Edwarda w największej
potrzebie. Ocaliliśmy życie tylko dzięki niezwykłemu przymierzu z wilkołakami, zawartemu w obliczu
ataku hordy nowonarodzonych...
Edward obiecał, że nic się nie stanie, jeśli Denali i Quileuci spotkają się na naszym ślubie. Tanya i reszta
rodziny, z wyjątkiem Iriny, czuli się winni, za to, że odmówili pomocy. Byli gotowi na rozejm z wilkami,
jako swego rodzaju odkupienie.
To był ten duży problem, ale był też ten mniejszy, dla mnie nie mniej istotny. Mianowicie mój brak
pewności siebie.
Nigdy dotąd nie miałam okazji poznać Tanyi, ale byłam pewna, że to spotkanie nie podziała dobrze na
moje ego. Kiedyś, pewnie przed moimi narodzinami, podrywała Edwarda. Nie żebym obwiniała ją albo
kogokolwiek innego za to, że go pożądała, ale wciąż miałam świadomość, że w najgorszym razie okaże się
piękna, a w najlepszym jej uroda będzie zapierała dech w piersiach. Wiedziałam, iż, mimo że Edward
najwidoczniej i tak wolał mnie, nie będę mogła powstrzymać się przed porównywaniem swojej osoby do
Tanyi.
Narzekałam tak długo, aż w końcu Edward, znając mnie doskonale, wywołał u mnie poczucie winy.
- Jesteśmy dla niech jak najbliższa rodzina – przypomniał mi. – Wciąż czują się osieroceni, mimo że
minęło już tyle czasu.
Poddałam się, acz niechętnie.
Rodzina Tanyi była teraz duża, prawie taka, jak Cullenów. Było ich pięcioro: do Tanyi, Kate i Iriny
przyłączyli się Carmen i Eleazar w bardzo podobny sposób, jak Alice i Jasper dołączyli do Cullenów.
Połączyła ich chęć by żyć inaczej niż większość wampirów.
Jednak mimo towarzystwa, Tanya i jej siostry wciąż były na swój sposób samotne, pogrążone w żałobie.
Kiedyś, wiele lat temu miały też matkę.
Doskonale rozumiałam pustkę, jaka została po takiej stracie, nawet po tysiącu lat. Próbowałam
wyobrazić sobie rodzinę Cullenów bez jej założyciela, przewodnika i ojca, Carlisle’a, ale nie byłam w
stanie.
Carlisle opowiedział mi historię Tanyi podczas jednej z wielu nocy, jakie spędziłam w domu Edwarda na
nauce i przygotowaniach do życia, jakie dla siebie wybrałam. Opowieść o matce Tanyi była jedną z wielu,
jakie wtedy usłyszałam. Carlisle opowiedział mi ją jako przestrogę o łamaniu zasad rządzących życiem
wampirów, a właściwie tylko jednej zasady, która rozdzielała się na szereg innych zakazów: utrzymuj
wszystko w sekrecie.
Dochowywanie tajemnicy wiązało się z wieloma rzeczami: życiem jak Cullenowie - nie wzbudzając
podejrzeń i przeprowadzając się gdy tylko ludzie zauważali u nich brak oznak starzenia lub też to, że
trzymają się z dala od ludzi, oczywiście za wyjątkiem posiłków. W ten sposób żyli nomadowie tacy jak
James i Victoria, a przyjaciele Jaspera – Peter i Charlotte żyją tak do dziś. Kolejnym obowiązkiem była
kontrola nad stworzonymi przez siebie wampirami, coś za kiedyś odpowiedzialny był Jasper gdy żył z
Marią i co nie udało się Victorii z jej armią nowonarodzonych. Ta zasada ciągnęła za sobą zakaz
tworzenia pewnych istot, nad którymi nie dało się zapanować.
- Nie wiem, jak miała na imię matka Tanyi – przyznał Carlisle. W jego złotych oczach, które miały
niemalże taką samą barwę, jak włosy widać było smutek gdy przypominał sobie tragedię swoich
przyjaciółek. – Nigdy o niej nie mówią, jeśli nie muszą. Nawet myślą o niej niechętnie.
Ta kobieta, która stworzyła Tanyę, Kate i Irinę i która tak je kochała żyła wiele lat przed moimi
narodzinami, w czasach plagi, jaka przyszła na nasz rodzaj. Plagi nieśmiertelnych dzieci.
Nie potrafię pojąć, czym kierowali się starożytni, tworząc wampiry z ludzi, którzy właściwie byli
jeszcze niemowlętami. – Carlisle przerwał na chwilę.
Z trudem przełknęłam ślinę, wyobrażając sobie to, co opisywał.
- Te dzieci były naprawdę piękne, czarujące – wyjaśnił, widząc moją reakcję – Nie wiem, czy potrafisz
to sobie wyobrazić. Wystarczyło znaleźć się w ich pobliżu, żeby je pokochać. To było zupełnie
odruchowe.
Te dzieci miały jednak jedną ogromną wadę: nie można ich było niczego nauczyć. Ich rozwój był
zatrzymany na takim poziomie, na jakim był w chwili przemiany. Powstawały śliczne gaworzące dwulatki z
dołeczkami w policzkach, które były zdolne zniszczyć połowę wioski w przypływie złości. Jeżeli były
głodne, to zabijały i żadne ostrzeżenia czy groźby nie mogły ich powstrzymać. Ludzie widzieli, co się
dzieje, zaczęły krążyć różne historie, strach rozprzestrzeniał się szybciej od ognia.
Matka Tanyi stworzyła takie dziecko. W jej przypadku także nie mogę pojąć, co ją do tego skłoniło. –
Carlisle wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić – Oczywiście, Volturi musieli w końcu zareagować.
Wzdrygnęłam się słysząc o tym włoskim zastępie wampirów, którzy sami siebie postrzegali jako rodzinę
królewską, choć od początku jasne było, że będą oni częścią tej historii. Gdyby nie było kary, nikt nie
przestrzegałby prawa, a kary nie byłoby, gdyby nie miał kto jej wymierzyć. Starożytni Volturi: Aro,
Kajusz i Marek. Widziałam ich tylko raz, ale to wystarczyło mi, żeby podejrzewać, że to Aro, który
posiadał niesamowity dar czytania w myślach – jedno dotknięcie danej osoby i mógł poznać wszystkie
myśli z całego jej życia, był prawdziwym przywódcą.
- Volturi zbierali informacje o nieśmiertelnych dzieciach w Volterze i na całym świecie – kontynuował
Carlisle. – Kajusz zadecydował, że nie są one w stanie dochować sekretu i muszą zostać zgładzone.
Jak już mówiłem, te dzieci miały dziwny urok. Klany wampirów walczyły zaciekle w ich obronie, ginęły za
nie. Ta rzeź nie pochłonęła tylu ofiar, co wojny południowe na tym kontynencie, ale w pewnym sensie
przyniosła więcej strat. Dawne klany, stare tradycje, przyjaciele... Większość z tego przepadło na
zawsze. W końcu udało się wyeliminować tę dziwną praktykę, a nieśmiertelne dzieci stały się tematem
tabu.
Kiedy mieszkałem z Volturi, miałem okazję spotkać dwoje takich dzieci, więc mogę poświadczyć, o uroku,
jaki roztaczały. Aro badał tych malców wiele lat po katastrofach, jakie spowodowali. Znasz jego
dociekliwy charakter. Miał nadzieję, że dałoby się ich powstrzymać, ale w końcu zapadła ostateczna
decyzja. Nie można dopuścić do istnienia nieśmiertelnych dzieci.
Zdążyłam już zapomnieć o matce sióstr z Denali gdy opowieść powróciła znów do niej.
- Nie wiadomo dokładnie, co stało się z matką Tanyi – powiedział Carlisle. – Tanya, Kate i Irina były
zupełnie nieświadome, co się dzieje, gdy Volturi po nie przybyli. Ich matka i istota, którą nielegalnie
stworzyła były już uwięzione. To właśnie ta nieświadomość ocaliła życie Tanyi i jej sióstr. Aro dotknął
ich i zobaczył, że są zupełnie niewinne, tak więc nie zostały ukarane jak ich matka.
Żadna z nich nigdy nie widziała tego nieśmiertelnego chłopca, nie śniły nawet o jego istnieniu do dnia, w
którym zobaczyły, jak płonie w objęciach ich matki. Podejrzewam, że trzymała to przed nimi w
tajemnicy właśnie po to, by je chronić. Wciąż jednak pozostaje pytanie, dlaczego w ogóle go stworzyła?
Kim był ten chłopiec? Dlaczego tyle dla niej znaczył, że dopuściła się tak niewybaczalnego czynu? Ani
Tanya, ani jej siostry nigdy nie uzyskały odpowiedzi na te pytania. Nigdy jednak nie wątpiły w winę
matki. Nie sądzę też, żeby kiedykolwiek w pełni jej wybaczyły.
Nawet mimo zapewnień Aro o niewinności Tanyi, Kate i Iriny, Kajusz chciał je spalić, oskarżyć o
współudział. Miały szczęście, że akurat tamtego dnia Aro postanowił być miłosierny. Tanyi i jej siostrom
przebaczono i pozostawiono z niezagojonymi ranami w sercach i ogromnym szacunkiem dla prawa.
Nie wiem, kiedy dokładnie przestałam przypominać sobie tę historię, a kiedy zaczęłam śnić. Jeszcze w
jednej chwili wydawało mi się, że słucham Carlisle’a, patrzę mu w twarz, a chwilę później widziałam już
szarą polanę i czułam w powietrzu ostry zapach płonących szczątków. Nie byłam sama.
Zgromadzenie na środku polany powinno mnie przerazić. Wszystkie postacie miały na sobie popielate
płaszcze. To mogli być tylko Volturi, a ja, wbrew wcześniejszym obietnicom, wiąż byłam człowiekiem.
Podświadomie jednak wiedziałam, że, jak to często bywa w snach, jestem dla nich niewidzialna.
Otaczały mnie dymiące stosy. Rozpoznałam charakterystyczny słodki zapach, ale nie miałam odwagi
podejść bliżej, by się przyjrzeć. Nie chciałam oglądać twarzy straconych wampirów, w dużej mierze
dlatego, że bałam się, że kogoś rozpoznam.
Żołnierze Volturi otaczali coś lub kogoś. Słyszałam ich podniecone szepty. Podeszłam do nich, ciekawa,
co wzbudziło takie zainteresowanie. Ostrożnie przecisnęłam się między dwoma wysokimi, syczącymi
postaciami i w końcu ujrzałam obiekt ich debaty, umieszczony na niewielkim wzniesieniu.
Był to przepiękny, uroczy, jak to określił Carlisle, chłopczyk. Wyglądał na najwyżej dwa latka.
Jasnobrązowe loczki okalały jego anielską twarzyczkę o okrągłych policzkach i pełnych ustach. Cały się
trząsł. Zamknął oczka, jakby bał się zobaczyć nieuchronnie zbliżającą się śmierć.
Nagle tak bardzo zapragnęłam uratować to cudowne, przerażone dziecko, że Volturi przestali mieć dla
mnie jakiekolwiek znaczenie. Przemknęłam przed nimi, nie dbając o to, czy wiedzieli o mojej obecności,
czy nie i popędziłam do chłopca.
Zatrzymałam się jednak natychmiast, gdy zobaczyłam, na czym siedzi ten malec. To nie była ziemia i
skały, jak mi się wcześniej wydawało, ale stos ludzkich ciał, suchych i martwych. Było za późno, żeby
odwrócić wzrok od twarzy. Znałam ich wszystkich: Angelę, Bena, Jessicę, Mike’a... w ciałach, na których
siedział chłopczyk rozpoznałam swoich rodziców.
Dziecko otworzyło jasnoczerwone oczy.
Tłumaczenie: Evergreen & Atrivie
3. Wielki dzień
Moje oczy otworzyły się łagodnie.
Leżałam w ciepłym łóżku, od kilku minut dygocząc i łapczywie łapiąc powietrze. Nie mogłam uwolnić się od
snu, który mnie nawiedził. Niebo za oknem przeszło z szarości w barwę bladego różu. Próbowałam
uspokoić bicie mojego serca.
Gdy w pełni wróciłam do rzeczywistości i mojego nieuporządkowanego pokoju, byłam na siebie zła.
Dlaczego właśnie coś takiego musiało mi się przyśnić w noc przed ślubem! Zostałam opętana w środku
nocy.
Pragnęłam uwolnić się od tego koszmaru. Przygotowywałam się i poszłam do kuchni z opuszczoną głową, o
wiele wcześniej niż powinnam. Gorliwie sprzątałam już i tak czyste pokoje, a potem zrobiłam naleśniki
dla Charliego. Byłam zbyt zdenerwowana, by cokolwiek przełknąć.
Stukałam palcami o krzesło. On jadł, a ja się przyglądałam.
- Podwozisz pana Webera o trzeciej po południu – przypomniałam mu.
- Nie mam dziś zbyt wiele do roboty, z wyjątkiem podwiezienia pastora, Bells. Nie należę do ludzi,
którzy zapominają o swoich obowiązkach – Charlie wziął dzień wolnego z okazji ślubu. Z pewnością
postradał rozum. Jego oczy błyszczały tajemniczo, gdy przeglądał przybory niezbędne do łowienia ryb.
- To nie jest twój jedyny obowiązek w tym dniu. Musisz być też przygotowany i reprezentacyjny.
Rzucił groźne spojrzenie do miski płatków i bąknął ‘małpi garnitur’ na wydechu.
Rozległo się ostre pukanie do frontowych drzwi.
- Ty myślisz, że źle wyglądasz w garniturze – skrzywiłam się zupełnie jak Rose. – A Alice będzie
pracować nade mną przez cały dzień.
Charlie skinął głową, pogrążony w myślach. Wiedział, że tego dnia czeka go ciężka próba.
Schyliłam się by, pocałować go w czubek głowy, jak to miałam w zwyczaju – a on zarumienił się i wzniósł
oczy do nieba – następnie poszłam otworzyć drzwi mojej najlepszej przyjaciółce, przyszłej siostrze.
Krótkie, ciemne włosy Alice nie odstawały, jak każdego dnia. Tym razem były gładkie, niemal przylizane.
Szpilki podkreślały staromodne fale, okalające jej twarz chochlika. Nowa fryzura jeszcze bardziej
podkreślała jej charakter. Niemal natychmiast wyciągnęła mnie z domu.
- Cześć, Charlie! – zawołała przez ramię.
Zaprowadziła mnie prosto do swojego Porsche.
- Och, Chryste... Spójrz na swoje oczy! – rzuciła w pośpiechu. – Coś ty zrobiła? Nie spałaś całą noc?
- Prawie.
Pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie mam zbyt wiele czasu, by zmienić się w bóstwo, Bello. Powinnaś lepiej zadbać o moje płótno.
- Nikt nie spodziewa się, że będę olśniewająca. Moim zdaniem jest większy problem. Mogę zasnąć
podczas ceremonii i nie będę wtedy w stanie powiedzieć "Tak", w odpowiedniej chwili, a wówczas
Edward mi ucieknie.
Zaśmiała się.
- Rzucę w ciebie moim bukietem, jeśli zauważę, że zaczynasz przysypiać.
- Dzięki.
- W najgorszym wypadku będziesz miała mnóstwo czasu na drzemkę jutro w samolocie.
Uniosłam jedną brew. Jutro. Zamyśliłam się. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro będziemy
już w samolocie... Wbrew wcześniejszym planom, nie wybieraliśmy się do Boise, Idaho. Edward nie dał mi
najmniejszej wskazówki, ale jego tajemniczość nie potęgowała moich nerwów. Niemniej jednak, to
dziwne uczucie, gdy się nie wie, gdzie się będzie spać następnej nocy. Chociaż miałam nadzieję, że jutro
wcale nie będę spać...
Alice zauważyła, że nad czymś intensywnie rozmyślam.
- Jesteś spakowana i gotowa do drogi.
Powiedziała to, by sprowadzić mnie, na ziemię: podziałało.
- Alice, chciałabym abyś pozwoliła mi spakować moje rzeczy!
- To zajęło by ci zbyt wiele czasu.
- Na pewno mniej, niż tobie zakupy.
- Będziesz moją siostrą oficjalnie za dziesięć krótkich godzin… To chyba dość czasu, by pozbyć się
niechęci do nowych ubrań.
Przez całą drogę uparcie wpatrywałam się w to, co nas otaczało.
- Czy on już wrócił? – spytałam, gdy byłyśmy na miejscu.
- Nie martw się, pojawi się, nim orkiestra zacznie grać, ale ty i tak go nie zobaczysz. Zrobimy wszystko
w tradycyjny sposób.
- Tradycyjny! – powiedziałam zgryźliwie.
- Z dala od państwa młodych.
- Przecież wiesz, że on już zerkał.
- O nie, byłam jedyną osobą, która widziała Cię w sukni ślubnej. Muszę uważać, by o tobie nie myśleć,
kiedy on będzie w pobliżu
- Cóż, widzę, że dałaś upust swoim upodobaniom w dziedzinie dekoracji.
Trzy mile drogi były obwieszone setkami kolorowych światełek. Tym razem Alice dodała również białe,
satynowe wstążki.
- Bez względu na to, czy podoba ci się to, czy też nie, naciesz się tym, bo nie zobaczysz przed czasem
tego, co przygotowałam w środku.
Alice zaparkowała; wielkiego jeepa Emmetta jak nie było, tak nie ma.
- Od kiedy panna młoda nie może zobaczyć dekoracji?! – zaprotestowałam.
- Od kiedy wpuściła mnie do kościoła – zachichotała. – Chcę, żebyś miała na wszystko dobry widok,
schodząc po schodach.
Klasnęła w dłonie tuż przed moimi oczami i dopiero potem wpuściła do kuchni. Od razu uderzył mnie jakiś
zapach.
- Co to jest? – spytałam już na progu.
- Czy to zbyt wiele? – spytała wyraźnie zmartwiona. – Jesteś pierwszym człowiekiem w tym miejscu.
Miałam nadzieję, że wszystko robię jak należy.
- Pachnie cudownie! – zapewniłam ją – Niemal upajająco.
Jednak niekoniecznie, gdy wszystkie są w jednym pomieszczeniu. Zbyt duża różnorodność zapachów. –
Lilie, kwiaty pomarańczy i coś jeszcze. – Czy mam rację?
- Bardzo dobrze, Bello. Przeoczyłaś tylko róże i frezje.
Zaczęła ukrywać mankamenty mojej urody, gdy tylko znalazłyśmy się w jej łazience. Było w niej
wszystko, zupełnie jak w profesjonalnym salonie piękności. Brak snu ostatniej nocy dawał mi znać o
swoim istnieniu.
- Czy to naprawdę konieczne? Nieważne, co zrobisz. Przy nim i tak wypadnę nijako.
Popchnęła mnie na niskie, różowe krzesło.
- Nikt nie ośmieli się nazwać cię nijaką, gdy z tobą skończę.
- Tylko dlatego, że będą obawiali się, iż wyssiesz ich krew. – mruknęłam. Oparłam się na krześle i
zamknęłam oczy, mając nadzieję, że będę w stanie uciąć sobie krótką drzemkę. Udało mi się odpłynąć,
gdy malowała, polerowała i wygładzała, każdy skrawek mojego ciała.
Po porze lunchu Rosalie wślizgnęła się do łazienki w srebrnej, połyskującej sukni. Jej złote włosy wpięty
był diadem. Rosalie była tak piękna, że aż zbierało mi się na łzy. Czy strojenie się miało jakiś sens, skoro
była w pobliżu?
- Wrócili- powiedziała. Wszystkie moje dziecinne obawy odeszły w niepamięć. Edward był w domu.
- Trzymaj go z daleka od niej!
- Dzisiaj nie stanie wam na drodze- zapewniła. – Za bardzo ceni swoje życie. Pomagają Esme dokończyć
parę rzeczy. Pomóc ci? Mogłabym ułożyć jej włosy.
Ze zdziwienia otworzyłam usta. Zapewniałam swój umysł, że to wcale mi się nie wydawało. Ona naprawdę
tak powiedziała.
Nigdy nie byłam ulubienicą Rosalie. Nasze relacje pogarszała też decyzja, którą podjęłam. Mimo
zjawiskowej urody, udanego życia rodzinnego i miłości życia w postaci Emmetta, oddałaby wszystko, by
stać się znowu człowiekiem. A ja już niedługo miałam z tego wszystkiego zrezygnować, jakby to było nic
nie wartym śmieciem. Nic dziwnego, że za mną nie przepadała...
- Jasne – powiedziała machinalnie. – Możesz zacząć nawijać. Chcę, żeby były pofalowane. Welon idzie
tutaj pod spód. – Jej dłonie zaczęły przesuwać się po moich włosach, ilustrując każdy detal, tak aby
wszystko było po jej myśli. Gdy skończyła, zastąpiły ją dłonie Rosalie, obdarowując mnie delikatnym,
wyważonym dotykiem. Alice z powrotem zajęła się moją twarzą.
Gdy Rosalie przejęła kontrolę nad moimi włosami, Alice poszła przynieść suknię i zlokalizować Jaspera,
który zobowią
Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Dziurawy Kociol Strona Główna -> Książki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin